HOME
Andrzej Stanisław Kowalczyk

Lido La Pigna

Ktokolwiek był w Taorminie, pozostanie pod jej urokiem. Miasto przylgnęło do stoków Monte Tauro opadających ku morzu. Miejscem spotkania wody i lądu jest klif albo plaża jak w Lido La Pigna. Od wiosny do jesieni, a może i zimą, na taormińskim Corso Umberto słychać wszystkie europejskie języki. Jeżeli przyszedłeś głodny, nakarmią cię i napoją w restauracjach i bistrach. Gdybyś z powodu ubioru poczuł się, nie daj boże, nieswojo, w butikach z prêt-à-porter w ciągu dwóch godzin skompletujesz strój godny arbitra elegantiae. Tych, którzy łakną słońca i kąpieli, i wypatrują nimf, uszczęśliwią plaże rozciągnięte między Naxos a Mazzarò.

Rosalia i Riccardo znaleźli mieszkanie przy Via Fontana Vecchia, która biegnie po zboczu Monte Tauro aż do klasztoru kapucynów. Riccardo Campobello zatrudnił się jako bagnino di salvataggio, ratownik, w niewielkim hotelowym kąpielisku o nazwie Lido La Pigna. Rysował i był dobrej myśli. Rosalia w pobliskim kościele dostała zlecenie na konserwację malowidła ściennego sprzed dwustu lat przypisywanego sycylijskiemu malarzowi Fazio Mascardiemu. Malatura przedstawiała świętego Antoniego głoszącego kazanie do ryb. Dzieło było w złym stanie. Kilkadziesiąt lat wcześniej ktoś odnowił postać kaznodziei, ale nieudolnie i pierwszym zadaniem Rosalii było pozbycie się efektów pracy jej poprzednika. Słuchaczy świętego Antoniego można się było tylko domyślać. Dopiero kartony, które Rosalia wyszperała w archiwum katedralnym, pozwoliły ustalić wiele szczegółów, odtworzyć pierwotny wygląd postaci świętego i jego audytorium. Kartony były niesygnowane, ale Rosalia znalazła pokwitowanie podpisane przez malarza. Co do kolorów, nie było żadnej pewności, Rosalia musiała decydować sama. Pracowała bez zapału. Uważała malowidło Mascardiego za bezwartościowe i niewarte kosztów konserwacji. Decyzja ratowania obiektu powinna uwzględniać jego wartość artystyczną. Nie kryła swego sceptycyzmu i dała mu wyraz w pierwszej czy drugiej rozmowie z Battistą Montaldo, urzędnikiem Assessorato dei beni culturali e dell’identità siciliana.

– Proszę nie wchodzić w moje kompetencje – odrzekł assessore Montaldo, który nie lubił sceptyków. – Pani zadanie jest inne, trudniejsze i ważniejsze, pani odpowiada za ostateczny efekt, ale decyzję, co konserwujemy i w jakim zakresie, podejmuję ja. Pani powinna sobie powtarzać słowa Vasariego o konieczności konserwowania uszkodzonych dzieł sztuki.

– O ile pamiętam, to Vasari mówi, że znakomite dzieła lepiej pozostawić uszkodzone niż powierzać je nieudolnym konserwatorom.

– A więc jestem w zgodzie z Vasarim, bo powierzyłem odnowienie cennego malowidła konserwatorce, o której kompetencjach i profesjonalizmie nie wątpię – Montaldo uśmiechnął się zadowolony z komplementu. Był wrażliwy na kobiecą urodę. Spodziewał się podziękowania, ale go nie usłyszał.

– Cenność malowidła budzi moje wątpliwości – powiedziała chłodno, ignorując komplement.

– Fazio Mascardi – podjął urażony Montaldo – urodził się na Sycylii i całe życie poświęcił upiększaniu naszych świątyń. W XIX wieku zniknęło wiele jego obrazów i ściennych malowideł, które zastępowano kiczami sprowadzanymi z Neapolu. Dzieła, jakie pozostawił w Messynie, zostały zniszczone bez wyjątku podczas trzęsienia ziemi. Za Mussoliniego dziedzictwo sycylijskie nikogo nie obchodziło, ale teraz mamy program ratowania naszego dorobku.

– Ale dlaczego ten program nie obejmuje Benozza Rivaroli, który jest lepszym malarzem niż Mascardi.

– Rivaroli nie sposób odmówić sprawności i sprytu, ale czy był lepszym malarzem? Trzydzieści lat mieszkał w Hiszpanii i zapomniał języka macierzystego. Kiedy na starość wrócił na Sycylię, aby objąć odziedziczony spadek, mówił tylko po hiszpańsku i po łacinie. Wynarodowił się kompletnie. Kiedyś nazywało się takich „element bezojczyźniany”.

– Przecież to nonsens – powiedziała. Czytałam w rękopisie jego pamiętniki. Pisał po włosku, ale na pewne tematy łatwiej mu było pisać po hiszpańsku. Z żalem opuszczał Madryt i planował tam wrócić. Miał dwie ojczyzny, a może nawet i trzy, bo jego ostatnią żoną była Francuzka.

– W kwestii ojczyzny liczba mnoga nie istnieje – odparł Montaldo.

– A jednak mieszkanie dwupokojowe jest lepsze od jednopokojowego.

– Chybione porównanie, proszę pani.

– No i dobrze – powiedziała Rosalia chcąc zakończyć wymianę zdań.

– Pani jest z północy? – nie dawał za wygraną Battista Montaldo.

– Skądś tam jestem – roześmiała się. – A w łacińskich napisach na obrazach Mascardiego są błędy ortograficzne.

– To sprawka jego tępego ucznia. Mocną stroną Mascardiego jest wiara i tego się trzymajmy. Czy uda się pani przywrócić zachwyt na twarzach wieśniaków towarzyszących świętemu Antoniemu?

– W Taorminie zachwyconych wieśniaków można spotkać na Corso Umberto. Nie zabraknie mi modeli – powiedziała Rosalia. Montaldo udał, że tego nie słyszy. Miał około pięćdziesięciu lat, może więcej, ale trzymał się świetnie. Był przystojny i pewny siebie.

– Zadziera głowę jak Mussolini – powiedział potem Riccardo. – Rozkwitł za dyktatury, a teraz panoszy się w republice.

– W sumie nic mnie to nie obchodzi – odrzekła Rosalia. – Zrobię to najlepiej, jak umiem. Z dużym luzem, bo w malowidłach Mascardiego talent prawie się nie objawia, są bliższe rzemiosłu niż sztuce. Zero polotu. Ale ważne, że malarz tutejszy. Krążył po całej wyspie, malując, a nawet rzeźbiąc. Czasami wyprawiał się do Kalabrii.

Od tej pory Battistę Montaldo nazywali Santo Assessore. Przyswoili sobie jego powiedzenia i co najmniej raz dziennie powtarzali: „proszę nie wchodzić w moje kompetencje” albo „tego się trzymajmy”.

Pod koniec dnia, kiedy plaża Lido La Pigna opustoszała, Riccardo wyjął z torby papier listowy i napisał do swego przyjaciela Mercuria Malaspiny.

 

Kochany Mercurio,

Jeżeli lubisz Taorminę, jeżeli nie masz korzystnych propozycji wokół Palermo, jeżeli masz ochotę mnie zobaczyć i napić się ze mną wina z tutejszych winnic na Etnie i nie przychodzi ci do głowy nic ciekawszego niż błąkanie się wśród nagich ciał od rana do wieczora, przyjedź do Taorminy. Na tutejszym dworcu powita cię dwuosobowy komitet w częściowo znanym ci składzie. Poznasz Rosalię, która jest konserwatorką o wybrednym guście. Ostatnio usiłowała odwieść tutejszego urzędnika Assessorato dei beni culturali e dell’identità siciliana (tak!) od restaurowania XVIII-wiecznego malowidła, które przedstawia świętego Antoniego głoszącego kazanie do ryb. Po kilku dniach w tutejszej gazecie na czołówce ukazał się artykuł nawołujący do czujności wobec „przyjezdnych”, którzy nie zawsze potrafią docenić wartość dziedzictwa „naszej wyspy”. Ale na ogół „przyjezdnych” traktują tu życzliwie i czujemy się bezpiecznie.

Kąpielisko Lido La Pigna, gdzie zarabiam na pizzę i wino, jest inne niż Isula di Fimmini. Przede wszystkim płacą znacznie więcej. Tutejsza publiczność to przede wszystkim goście hotelowi, którzy schodzą na piasek na dwie trzy godziny przed lunchem, Anglicy, Holendrzy, Niemcy, Amerykanie. Plażę w Isuli zapełniał lud koczujący na campingu i w skromnych bungalowach, żywioł włoski z Umbrii, Sabaudii, Toskanii, Lacjum. Gdybyśmy urządzili konkurs piękności w Isuli di Fimmini, musielibyśmy przyznać dziesiątki pierwszych miejsc. Co oczywiście doprowadziłoby do zlinczowania jury przez ojców, mężów i narzeczonych zbyt licznych zwyciężczyń. W Lido La Pigna słychać szum fal, nikt głośno nie przywołuje dzieci, a ekspresja samych pociech jest powściągliwa (muszą tego uczyć w elitarnych szkołach, których nie zaznaliśmy). Pamiętasz, jaki rwetes wywoływało w Isuli pojawienie się lodziarza? Tu by go w ogóle nie wpuszczono na plażę. Lody serwujemy na tarasie kawiarni.

Nie ukrywam, że Lido La Pigna ma swoje wady. Wyobraź sobie, że bagnini di salvataggio są jednocześnie kelnerami! Przyjmują zamówienia od plażowiczów i kursują między łóżkami z tacą pełną szklanek, kieliszków etc. Wiem, że ci się to nie spodoba. Mnie też się nie spodobało. Kiedy poszedłem złożyć wypowiedzenie, Luca, tutejszy boss, bolończyk, powiedział mi tak: „Wy, Sycylijczycy jesteście wszyscy spokrewnieni z waszym normańskim królem Rogerem. Gdybyście mieli jego armię i flotę, zaraz wyruszylibyście na Neapol. Nie macie jednak ani armii ani okrętów, ani pieniędzy, ale nadrabiacie poczuciem dumy. Tymczasem podstawą życia społecznego nie jest pycha jednostek, lecz służba. Ludzie służą sobie wzajemnie, co również oznacza, że się obsługują. Dziś ty obsługujesz, jutro obsłużą ciebie”. Luca przyznał nam pięcioprocentową podwyżkę, co bagnini di salvataggio przyjęli z uznaniem. Rzecz jasna, nie chwaliłem się, komu zawdzięczają wyższą wypłatę. Niech nie wie prawica, co czyni lewica. Weź pod uwagę, że bagnini dostają w Taorminie o jedną trzecią więcej niż w Isuli.

Co do Sycylijczyków, to oczywiście Luca się pomylił. Gdzie jak gdzie, ale na Sycylii poczucie służby jest głęboko zakorzenione. Nietrudno spotkać mafiosa, który uważa, że na swój sposób służy społeczeństwu. Gianturco po kilku kieliszkach wywiódł kiedyś sztukę z imperatywu służby talentowi. Czas może najwyższy, aby Sycylijczyk powiedział: od dziś nikomu nie służę, nawet samemu sobie. Od dziś jestem człowiekiem prywatnym wykonującym wyuczony zawód. Starajcie się żyć tak samo. Chciałbym porozmawiać z tobą o tym i o wielu innych rzeczach. Bo te dwa lata od rzucenia Akademii były naprawdę dobre. Moje, pożal się boże, tournée po ważnych i mniej ważnych marszandach od Rzymu po Turyn z listami polecającymi Nunzia trochę mnie spopularyzowało w tym kraju i rzeczywiście mogę się już utrzymać z wykonywania wyuczonego zawodu.

Oczywiście rysuję. W Isuli ciekawa była mnogość ciał, to, co nazwałeś preludium Sądu Ostatecznego. Najlepsze rysunki i akwarele uchwyciły karnawałowy żywioł plażowania. Nagi tłum, porzucając ubrania, pozbył się również pokus politycznych, nie skanduje haseł, nie ubóstwia wodzów, nie żąda zemsty na wrogach ludu. Nie można go powołać pod broń, bo kto by się podjął doręczenia kart mobilizacyjnych golasom, kto by się odważył ogłosić tym ludziom stan wojenny. Plaża jest matecznikiem pacyfizmu. Człowiek, który pozbył się butów, spodni, pończoch i sukienki, nie pozwoli sobie zgasić słońca i zagrodzić drogi do morza płotem z drutu kolczastego. Zaczyna pojmować sens braterstwa wszystkich ludzi. Plaża leczy z tęsknoty za wrogiem. Tylko ostatni degenerat zdolny jest znienawidzić dziewczynę w bikini albo faceta w kąpielówkach. Zbrodniarze i siewcy nienawiści nie mają doświadczenia plażowego. Taki Lenin czy Franco, nie mówiąc już o Stalinie czy Hitlerze, na pewno nigdy nie rozebrali się na plaży. Jedynie Mussolini był wyjątkiem. Nie stronił nawet od plaż publicznych, gdzie pilnowało go kilkudziesięciu tajniaków przebranych w trykoty kąpielowe. Mniejsza z tym, przyjedź, jeżeli możesz, napisz, jeżeli masz ochotę.

P.S. Nie ustaliłem jeszcze, które z tutejszych win jest najlepsze, ale od werdyktu dzieli mnie tylko kilka butelek.

– Jestem siostra Teresa – powiedziała zakonnica, wyciągając rękę do Rosalii, która właśnie zamierzała wdrapać się na rusztowanie dostawione do ściany kościoła. – Nie miałyśmy jeszcze okazji rozmawiać. Cieszę się, że nasze malowidło antonińskie odzyska dzięki pani swój blask. Służę w naszym kościele od wielu lat i jestem do tego obrazu bardzo przywiązana. Potrzebujemy widzieć, to tak pomaga się modlić. Nie będę pani przeszkadzała. Ksiądz Cardella, Benvenuto Cardella, nasz proboszcz, prosił, żebym pani przekazała, że gdyby chciała się pani wyspowiadać, to on jest do dyspozycji.

– Ostatni raz spowiadałam się dziesięć lat temu.

– To bardzo dawno. Pani nie wierzy w Boga?

– Wierzę, ale nie spowiadam się.

– Nie można wierzyć w Boga i w Jezusa Chrystusa, i nie przyjmować sakramentów. W każdym razie ja bym nie potrafiła. Pani jest młoda i piękna, ale przecież wszystko przemija, a dzięki wierze zyskujemy wieczność. Transit gloria mundi. Pani wierzy tylko w chwałę świata. Ja też go podziwiam, bo jest dziełem Ojca, ale świat przemija, a my tęsknimy za wiecznością.

– Siostra ma rozmach. Prawdę mówiąc, bardziej mnie interesuje chemia świętych obrazów niż ich metafizyka. Nie potrafię zobaczyć Boga w każdym bohomazie.

– Doceniam pani pracę i dziękuję za nią. Mam nadzieję, że otrzymuje pani od władz miejskich godne wynagrodzenie. Naszego kościoła nie byłoby stać na tak gruntowną konserwację.

– W Rzymie raczej nie odczuwa się ubóstwa Kościoła. Zawsze odnoszę wrażenie bogactwa, nadmiaru, a w rezultacie próżności.

– To zawsze bardziej rzuca się w oczy niż skromność i pokora. Co mam powiedzieć księdzu proboszczowi?

– Że chętnie z nim porozmawiam, ale nigdy w konfesjonale.

– Staram się unikać takich słów jak nigdy, zawsze, wszędzie – odrzekła siostra Teresa.

– Jeżeli mówię „nigdy”, oznacza to, że teraz jestem pewna, że w dającej przewidzieć się przyszłości nic takiego nie nastąpi. Nigdy nie będę konserwowała fresków Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej, choć czas najwyższy, aby konserwatorzy się nimi zajęli. Niemniej jest bardzo mało prawdopodobne, by konserwator watykański powierzył mi to zadanie. Siostra powierzyłaby mi konserwację Kaplicy Sykstyńskiej?

– Cieszę się, że pan Montaldo powierzył pani konserwację naszego malowidła. Na pewno dobrze pani sobie poradzi. Tak powiedziałam panu Montaldo, który wolał kogoś starszego, no i mężczyznę.

– Okropny jest ten Montaldo. Na samym początku zapowiedział mi, że do pracy muszę przychodzić w sukience za kolana i w bluzce z długimi rękawami. A kto mnie tam może podglądać na rusztowaniu, zapytałam. Odpowiedział, że etykieta obowiązuje każdego, kto wchodzi do świątyni. Na szczęście ksiądz Cardella okazał się elastyczny, nie przeszkadzają mu spodnie i bluzka na ramiączka. Wie siostra, jak z moim narzeczonym nazywamy signora Montaldo? Santo Assessore – Rosalia roześmiała się.

– Nie należy pochopnie oceniać ludzi. W każdym razie ja tego nigdy nie robię.

– Ja zawsze. Ma tu siostra kogoś do pomocy?

– Nie, ale nikogo nie potrzebuję. Zdążam ze wszystkim. Wszystko jest tak, jak być powinno.

– Haruje siostra na plebanii, sprząta kościół i uważa to siostra za wygraną na życiowej loterii?

– Pojmowanie życia jako loterii jest mi całkowicie obce. Dla nas chrześcijan wygrana jest w zasięgu serca i rozumu. Życie nie jest sekwencją przypadków, życie jest sekwencją znaków i darów, proszę pani.

– Ciekawa metafora – powiedziała Rosalia i pomyślała, że chciałaby zapytać o nią Mercurio Malaspinę, o ile przyjedzie do Taorminy. – A siostra jest z jakiego zakonu?

– Jestem szarytką, to zakon wincentyński.

– Ach, charité! Siostra na pewno mówi po francusku? Dwa lata studiowałam w Genewie.

– Przede wszystkim staramy się nawiązać najlepszy kontakt z bliźnimi, wśród których żyjemy. Znam francuski, mieszkałam wiele lat w Nicei. Moi rodzice byli emigrantami politycznymi, ale nawet tam nie mieliśmy spokoju. Faszyści nasyłali na mojego ojca bojówkarzy.

– Z Action Française?

– Nie, jakieś typy spod ciemnej gwiazdy. Ojciec zmarł w czasie wojny, krótko po nim matka. Pochowani są w Nicei.

– Ojciec był chadekiem?

– Nie, socjalistą, szefem partii w Piemoncie. Przyjaźnił się z Matteotim.

– A siostra miała powołanie raczej w drugą stronę?

– Nie zastanawiałam się, powołanie nie bierze się z poglądów politycznych. Pamięta pani nawrócenie świętego Pawła na drodze do Damaszku?

– Kto by nie pamiętał obrazu Caravaggia. Lubi siostra Piazza del Popolo?

– Bardzo. Kiedy przyjeżdżaliśmy do Rzymu, zatrzymywaliśmy się na Via Flaminia. Najlepsza lodziarnia była na samym początku Corso.

– Don Peppinu! Gelato originale siciliano – numero uno in Italia.

– Tak, pistacjowe były niezrównane! – zawołała siostra Teresa.

– Uwielbiam wszystkie, ale najbardziej waniliowe – roześmiała się Rosalia.

Malaspina zadepeszował po kilku dniach, że przyjeżdża w południe autobusem z Messyny, bierze pracę w Lido La Pigna – „będę serwował drinki, mogę nawet robić pizzę”. Riccardo znalazł pokój dla przyjaciela i wziął wolny dzień, żeby spędzić z nim kilka godzin. Nie widzieli się pół roku, które malarz spędził na Północy w rozjazdach od Turynu po Padwę, od Trydentu po Pizę. Autobus Malaspiny przyjechał punktualnie.

– Riccardo – zawołał Mercurio – kelnerowanie ci służy! – Przywitali się serdecznie jak palermitańczycy. Riccardo przedstawił przyjacielowi Rosalię, która od razu poprosiła, żeby mówili sobie po imieniu.

– Byłem w Taorminie na szkolnej wycieczce – powiedział Malaspina, kiedy już wydobył swoją walizę z czeluści autobusu. – Ale pamiętam tylko Corso Umberto i Teatro Antico, do którego szło się przez jakiś plac. Mam nadzieję, że nic się nie zmieniło.

– Na pewno – powiedziała Rosalia. – Tu rządzą starcy.

– A gdzie nie rządzą – rzekł Riccardo. – Kraj dojrzał do rewolucji.

– Ale przed rewolucją pójdziemy na Corso Umberto?

– Pójdziemy nawet do Teatro Antico, ale najpierw do twojego tutejszego locum na Viale San Pancrazio. Odpoczniesz po podróży.

– Jestem w najlepszej formie, nocowałem u krewnych w Messynie – odrzekł Mercurio.

Ubrany był w bawełniane beżowe spodnie i lnianą marynarkę tego koloru, ale o innym odcieniu. Był niższy od Riccarda, ale proporcjonalnie zbudowany, barczysty. Uwagę zwracały niebieskie oczy i blond włosy, które zaczesywał do tyłu. Malaspina wygląda jak Norman czy Wiking, pomyślała Rosalia, ale mógłby być dziesięć centymetrów wyższy.

– Moja matka pochodzi z Messyny – powiedział Riccardo. – Potrafi wymienić wszystkich swoich krewnych do piątego pokolenia wstecz.

– A jak twoja matka jest z domu? – zapytała Rosalia.

– Valeria Torrisi.

– Moi krewni są Ardizzone, ale mam z nimi wspólnego dziadka Federico Malaspinę. Nawet go pamiętam.

Dotarli do Viale San Pancrazio. Riccardo zatrzymał ich kilkadziesiąt metrów przed niewielką kamieniczką o odnowionej kamiennej fasadzie. Ładny projekt, starannie wykonany, pomyślała Rosalia. Nawet na Corso Umberto by się wyróżniał.

– Właścicielem tego domostwa jest signor Ludovico Marletta, emerytowany dyplomata. Zajmuje z żoną cały parter. Na piętrze są dwa trzydziestometrowe pokoje, między którymi jest kuchnia, z niej wchodzi się do łazienki i do toalety. Jeden pokój wynająłem dla ciebie. Signora Marletty raczej nie będziesz widywał, nie jest z nim chyba najlepiej. Porusza się na wózku inwalidzkim. Wszystkim zawiaduje jego żona Orsola, znacznie od Marletty młodsza. We wszystkich sprawach zwracaj się bezpośrednio do niej, jej będziesz płacił komorne. Notabene bardzo umiarkowane. Zadatkowałem dwa tygodnie, potem się rozliczymy.

Riccardo zadzwonił do drzwi. Otworzyła im kobieta, której wiek Mercurio oszacował na trzydzieści pięć lat. Jej twarz była tak pogodna, że nie musiała się uśmiechać, żeby okazać światu życzliwość. Od razu poznała Riccarda i zaprosiła wszystkich do środka. We wnętrzu unosił się łagodny zapach drzewa sandałowego, który rozpoznała tylko Rosalia.

– Nazywam się Orsola Zafferano-Marletta – powiedziała, podając wszystkim rękę. Uwagę Rosalii przykuły dwie stojące w przedpokoju witryny pełne greckich waz i amfor czerwonofigurowych. Pomyślała w pierwszej chwili, że to udatne kopie, ale na drugi rzut oka niektóre wydały jej się autentyczne. Uznała jednak, że nie wypada teraz wypytywać. Odłożyła to do następnego spotkania.

Drewnianymi schodami weszli na piętro. W niszy było dwoje drzwi pomalowanych na niebiesko. Farba w kilku miejscach była uszkodzona, ale zachowała intensywność. Mercurio przypomniał sobie, że podobne drzwi o ładnie wyrobionych filungach i niemal tego samego koloru, widział w dzieciństwie w jednym z domów Malaspinów wśród winnic. Pod domem były trzy kondygnacje piwnic pełne dębowych beczek. Winnice w czasie wojny zrównano z ziemią, budując lotnisko polowe. Beczki z winem rozkradziono. Ojciec żartował, że kilka z nich wypił pułkownik bersalierów. Kwaterował w domu z niebieskimi drzwiami i w przeddzień inwazji w czterdziestym trzecim uciekł samolotem do Kalabrii. Po wojnie zwrócono im ziemię, ale musieli ją sprzedać, bo nie mieli pieniędzy na jej rekultywację. Przyszło mu do głowy, że drzwi wyszabrowano z tamtego domu i wstawiono tutaj.

– Te drzwi… – zawahał się, bo myśl była niedorzeczna – one są tu od dawna?

– Te drzwi są tu od zawsze – powiedziała Orsola – kilka lat temu sama je pomalowałam.

Wyjęła klucz z zamka i wręczyła go Malaspinie.

– Proszę zobaczyć, jaki solidny zamek. Budzi poczucie bezpieczeństwa. Proszę nie zgubić kluczy. Drzwi wejściowe są zawsze zamknięte. Na dłużej wychodzimy tylko dwa razy w tygodniu, kiedy zawożę męża do szpitala.

Weszli do dużego pokoju oszczędnie umeblowanego. Malaspina odetchnął. Bał się, że pokój będzie zagracony. Nie znosił XIX-wiecznych mebli, nagromadzenia bibelotów, makatek, dewocjonaliów. W pokoju, gdzie miał mieszkać dwa miesiące, było łóżko, którego materac zaraz wypróbował. Miał skoliozę i musiał spać na twardym. Oględziny wypadły pomyślnie. Szafa z lustrem mu się nie spodobała, ale docenił jej pojemność. Duże okno porte-fenêtre wychodziło na zbocze jaru zarośnięte krzakami. Okrągły stół zajmujący środek pokoju, nakryty marmurowym blatem, zgromadził wokół siebie cztery krzesła. Posadzkę robiły duże płyty terrakoty w kolorze piaskowym. Obok łóżka stała półka na książki z nocną lampką, pod nią kilka tomów. Nigdzie nie było śladu kurzu, pokój był przewietrzony, ale Rosalii wydało się, że z dołu przedostał się zapach drzewa sandałowego.

– Za tymi drzwiami jest kuchnia – powiedziała Orsola. – Znajdzie pan tu wszystko, czego potrzeba do gotowania, gdyby pan chciał sobie coś przyrządzić. Z kuchni wchodzi się do łazienki i do toalety. Te pomieszczenia są wspólne.

– Ktoś obok mieszka?

– Teraz nie mieszka nikt, ale pokój jest do wynajęcia. Jednak staram się wybierać lokatorów. Mój mąż, konsul Marletta, musi mieć spokój.

– To wspaniale mieć kogoś, kto dba o nasz spokój – powiedziała Rosalia. – Nasze mieszkanie przy Via Fontana Vecchia jest głośne, ale tylko częściowo z powodu sąsiadów.

– Via Fontana Vecchia jest ruchliwą ulicą – odrzekła Orsola.

– Chętnie byśmy się przenieśli do pani, ale jeden pokój to dla nas za mało.

– Oczywiście, artysta musi mieć własny kąt do pracy – powiedziała Orsola.

– Ja też potrzebuję spokoju, chociaż nie pracuję w domu – odrzekła Rosalia. – Jestem konserwatorką malarstwa ściennego.

– Oczywiście – przytaknęła Orsola i zmieszała się. – Czy chciałby pan o coś zapytać?

– Wszystko jasne – powiedział Malaspina. – Będę płacił co tydzień, dobrze? Odświeżę się po podróży. – Wyjął z walizy koszulę, ręcznik i saszetkę z przyborami toaletowymi. Orsola pożegnała się i zniknęła za drzwiami.

– Zapraszam was na obiad. Usiądźcie na pięć minut.

– Szkoda, że nie trafiliśmy tu, kiedy szukaliśmy mieszkania – powiedziała Rosalia. – W tych dwóch pokojach byłoby nam bardzo wygodnie. Boże, jak tu cicho.

– Ten adres dostałem od jednego z bagnini di salvataggio. Jeżeli chce ci się przeprowadzać, zostawię kartki na Corso Umberto, powiem moim plażowym towarzyszom, że szukamy mieszkania. Ale z Via Fontana Vecchia masz blisko do swojego kościoła…

– Jestem głodny jak wilk – usłyszeli głos Malaspiny i poczuli zapach jego wody kolońskiej, zanim ukazał się w drzwiach w świeżej koszuli. – Prowadźcie do jakiejś zacnej restauracji, gdzie dobrze dają jeść i znają się na winie.

Z Via San Pancrazio było niedaleko do Porta Messina, za którą zaczynało się Corso Umberto. Na Piazza Vittorio Emanuele wybrali restaurację. Zachęcony przez Riccarda, Mercurio zaczął opowiadać o swoich planach i rozterkach. We wrześniu przeniósł się do mieszkania brata, który dostał pracę w Marsylii i wyjechał na dwa lata z całą rodziną. Malaspina zyskał częściowo darmowe i wygodne locum. Poczuciu komfortu przypisał przypływ pisarskiej weny, zaczął pilnie czernić papier i po pół roku był autorem kilku esejów, z których dwa wzbudziły zainteresowanie w redakcji jednego z neapolitańskich miesięczników. Dottore Enrico Fabiani zaproponował Malaspinie wygłoszenie referatu w Associazione Benedetto Croce. Na zebraniu wywiązała się dyskusja, którą nawet omawiano w gazetach, wymieniając nazwisko referenta. Dottore Fabiani był zdania, że Malaspina powinien rozważyć drogę kariery naukowej. Gdyby obronił doktorat, mógłby się ubiegać o etat w katedrze italianistyki. Mercuria nie opuszczały jednak wątpliwości. Czy naukowy rygor nie unicestwi w nim eseisty? Szkoła średnia, w której uczył, zapewniała mu spory margines swobody. Dzięki inwencji przygotowanie zajęć nie zabierało mu wiele czasu, czytanie prac uczniów nie absorbowało go zanadto. Pensum uniwersyteckie było wielokrotnie niższe, ale życie akademickie angażowało bardziej, zacierając granicę między pracą a twórczością własną.

– Dlaczego nie przysłałeś mi numerów „Paragone” ze swoimi esejami – zapytał Riccardo.

– I ja bym chętnie je przeczytała – powiedziała Rosalia. – O czym one są?

– Jeden to Portret Crocego, tytuł mówi sam za siebie. Drugi to dziennik podróży po Sycylii. Prowadzi go ktoś, kto wyrzeka się przeszłości, choć rodzinnie jest z nią bardzo związany. Odwiedza miasteczka i kościoły, gdzie herb i nazwisko jego przodków jeszcze widnieje na tablicach fundacyjnych i nagrobkach. Nie ujawnia swojej tożsamości, ale zdradza go podobieństwo do postaci na starych portretach wiszących po kruchtach i zakrystiach. Zawstydza go życzliwość mieszkańców i obiecuje sobie już nigdy tu nie wrócić. Zakłada inwentarz reliktów, wszystkiego, co bez żalu powinien pozostawić poza sobą. Wyślę wam i to dziełko.

– To bardziej opowiadanie niż esej – powiedział Riccardo.

– Coś z pogranicza – odrzekł Mercurio.

– Pogranicze jest ciekawe – powiedziała Rosalia. – Sycylia wydaje mi się pograniczem.

– Santo Assessore ma inną jej wizję – roześmiał się Riccardo.

– Kto to jest Santo Assessore? – zapytał Mercurio.

– Urzędnik z tutejszego wydziału zabytków – odpowiedziała Rosalia. – On nie ma wizji, on ma tylko formułę Sycylii.

– Dla mnie i to jest ciekawe – odrzekł Malaspina. – Ale jesteśmy w Taorminie i wcale jutro nie wyjeżdżamy. Napijmy się w intencji naszego spotkania. Co według was mam robić? Zostać w szkole czy wybrać uniwersytet W którą pójść stronę?

– Jeżeli wybierzesz uniwersytet, odepchniesz literaturę – powiedział Riccardo – będziesz pisał, ale pokątnie, niedzielnie, dorywczo. Każda posada rozleniwia. Przyzwyczajasz się do pensji. Pomyśl: dają ci pieniądze tylko dlatego, że twoje nazwisko znajduje się na liście płac. Czy Michał Anioł był na papieskiej liście płac? Spadłby z rusztowania w Kaplicy Sykstyńskiej, gdyby jakiś księgowy zaproponował mu coś takiego. Michał Anioł szedł do papieża i mówił: Matka Boska udała się nadspodziewanie dobrze. Nie można jej nic zarzucić. Mnie i moich ludzi kosztowała wiele pracy, a Waszą Świątobliwość pięćset dukatów. Ale zgadzam się, że grzesznik spadający w piekielną otchłań powinien być bardziej dopracowany. Mój czeladnik umie mniej niż myślałem. Policzę więc Waszej Świątobliwości taniej. Człowiek na etacie stara się dopasować swoje życie do poziomu swojej pensji. Literatura schodzi na dalszy plan. Pod tym względem uniwersytet jest gorszy niż szkoła, bo z nią się nigdy nie utożsamisz, a z uniwersytetem bardzo szybko. Każą ci zostać profesorem i nawet się nie obejrzysz, jak ten cel uznasz za własny. Doktorat zabierze ci kilka najlepszych lat, a potem wykłady, konwersatoria, seminaria, udział w konferencjach. Pisząc doktorat będziesz zajmował się tym, co cię interesuje, ale jako wykładowca musisz opanować cały program studiów, musisz czytać książki, którym jako wolny człowiek nie poświęciłbyś ani chwili. Dopiero profesura daje ci niższe pensum, mniej obowiązków dydaktycznych i całkowite poczucie bezpieczeństwa, ale co może napisać profesor? Wchłonął w siebie tyle słabych dzieł, że przestał rozpoznawać to, co najlepsze, zatracił poczucie smaku, pogrążył się w relatywizmie. Powtarzając banały, zapomniał, co ma ludziom do powiedzenia. Stał się konsumentem. Droga uczonego i droga pisarza nigdy się nie spotykają. Wybierając jedną, porzucasz na zawsze drugą. Przenieś się do Neapolu, do Rzymu, do Mediolanu, ale jeżeli chcesz pisać, trzymaj się z daleka od uniwersytetu, któremu potrzebni są wykonawcy, a nie twórcy.

Malaspina z uwagą słuchał Riccarda. Trzymał w dłoni swój kieliszek i wąchał czerwone wino. Kiedy przyjaciel skończył, spojrzał pytająco na Rosalię. Uśmiechnęła się. Boże, co ja mam mu powiedzieć, pomyślała.

– Ja nigdy nie stanęłam przed takim dylematem. Jestem wykonawczynią, kimś w rodzaju archeologa, na podstawie zachowanych fragmentów rekonstruuję całość. Mnie interesuje fizjologia dzieła, technika malowania, rzeźbienia, nawet tkania. Lepiej znam skład spoiwa łączącego cegły Panteonu niż ingrediencje ragu’ alla bolognese. Chemia barwników, jakimi posługiwali się malarze quattrocenta, nie ma dla mnie tajemnic. Podjęłabym się konserwacji polichromowanej drewnianej rzeźby gotyckiej. Przywracam zdrowie pięknym przedmiotom, ale nie pytajcie mnie, jak pielęgnować talent, aby rozkwitł. Miejsce pracy wydaje mi się bez znaczenia. Nawet w więzieniu powstawały ważne dzieła, że wspomnę Testament Villona czy Poemat o Reading Wilde’a.

Balladę o więzieniu Reading Wilde napisał w Neapolu – powiedział Riccardo.

– W Neapolu – odrzekła Rosalia. – Nie wiedziałam.

– Mniejsza z tym – odrzekł Malaspina.

Wypowiedź Riccarda zaskoczyła go. Wydała mu się obcesowa. Stracił ochotę dyskutowania swoich spraw. Uważał, że Riccardo ma znikome pojęcie o uniwersytecie, że stawia sprawę na ostrzu noża, czego Mercurio nie lubił. Już w Palermo słyszał, że Riccardo przywiózł z Północy jakąś ślicznotkę, ale nie spodziewał się, że Rosalia zrobi na nim takie wrażenie. Patrzył na kamienną fasadę romańskiego Palazzo Corvaja z czterema pięknie ukształtowanymi oknami. Twórcę musiała cechować całkowita równowaga ducha i poczucie jedności ze światem. Mieszkańcy palazzo z niedowierzaniem i podziwem czytali sonety Petrarki i cantos Boskiej Komedii. Tylko nieliczni odgadli, że te rękopisy, odsłaniając bezmiar namiętności i niepokoju, ukazują sprawy ludzkie w nowym świetle. Za sprawą tych wierszy wszystko ulegnie zmianie, duch ludzki nie wróci już do równowagi.

– Kim jest eseista, Mercurio? – zapytała Rosalia. – Zawsze mi się wydawało, że to ktoś w rodzaju oczytanego dziennikarza czy publicysty.

– Kulą w płot – roześmiał się Riccardo.

– Eseista ma wiele wspólnego z pielgrzymem – powiedział Mercurio. – Obydwaj wyruszają na Górę Karmel, ale zatrzymują się przed szczytem. Przygody i spotkania, jakie przytrafiają im się po drodze, wynagradzają trud wędrówki. Przed zapadnięciem zmroku i pielgrzym, i eseista zawracają, pełni wdzięczności dla szlaku. Pierwszy ułożył modlitwę, która uraduje mieszkańców jego wsi; drugi wpadł na pomysł, który stanie się kanwą nowego eseju.

– Esej i modlitwa mają ze sobą coś wspólnego? – zapytała Rosalia.

– Esej rodzi się w czasach kryzysu modlitwy. Montaigne’owi zastępowały ją cytaty z poetów i filozofów, które kazał wypisać na belkach stropu w swoim pokoju w wieży.

– Narysowałem cię kiedyś, Mercurio, jako bagnino di salvataggio wiosłującego na łódce, ale teraz mam ochotę na twój portret jako wędrowca zmierzającego na Etnę, naszą Górę Karmel.

– Koniecznie w sadach pistacjowych – powiedziała Rosalia.

– Oczywiście, wśród drzew, daleko przed szczytem, który jest tylko hałdą żużlu.

– Trzymam cię za słowo, Riccardo.

ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK

Fragment większej całości

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Autorzy
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek