22 stycznia 2025 zmarła w Gdyni Renata Gorczyńska. Przypominamy tekst Andrzeja Franaszka, który ukazał się w „Zeszytach Literackich” 2017 nr 139.
Red. „Księgi Przyjaciół”
„Czego nauczyłam się od Czesława Miłosza?” – pyta Renata Gorczyńska we wstępie do swojej książki, by sobie samej i nam zarazem spróbować udzielić odpowiedzi w kilku następnych akapitach. Było to więc – używając słów eseistki – „otwarcie na metafizykę”, uwrażliwienie na tematykę religijną, czy jeszcze szerzej – duchową, jak dobrze wiemy, wcale nie oczywiste w polskim społeczeństwie, nadal tłumnie zapełniającym kościoły. Następnie nauka wytrwałości, odwrotność (znów: ciążących nad polskim losem) „słomianych zapałów”. Zaraz obok – wyzwolenie z doraźnych zatrudnień dziennikarskich, co oznacza nie tylko zmianę sposobu zarabiania na życie, ale coś więcej – szacunek dla słowa, którym należy posługiwać się z umiarem, nie rozdrabniając na ławice artykułów tego, co ewentualnie mamy do powiedzenia. Dalej, będąca fundamentem tak Miłoszowej poezji, jak jego duszy ciągle zdolnej do odnawiania się – potrzeba zachwytu, oznaczająca pokorę wobec nieogarnionego świata i niektórych świata tego mieszkańców, którzy budzą w nas podziw, gdyż zdają się być znacznie od nas lepsi, wychyleni ku innym ludziom i ich sprawom, mniej oddani demonom. Szacunek dla tajemnicy, jaką jest ludzki geniusz. No i wreszcie – last but not least – czarne poczucie humoru, które nie uchroni nas przed rozpaczą, ale przynajmniej nieco ją złagodzi, pozwoli na nutę zbawiennej autoironii. Jak widać – nauczyła się Gorczyńska od Miłosza bardzo dużo.
Jeśli można coś zarzucić jej książce, to bodaj jedynie wybór tytułu, Małe miłosziana brzmią zbyt skromnie, nie oddają sprawiedliwości zgromadzonym tu szkicom. Chyba że jeszcze do tych nauk dodamy dyskrecję oraz dobre wychowanie – pisarka bowiem nie zapomina nigdy powiedzieć czegoś miłego o autorach przywoływanych książek czy ludziach spotykanych na Miłoszowym szlaku, nie krytykuje, skupia się zawsze na tym, co w pracach czy osobach najlepsze. Dodajmy na wszelki wypadek, że nie oznacza to naiwności, jest Gorczyńska przenikliwa, potrafi obiektywnie oceniać, jak choćby wtedy, gdy podjąwszy się roli sekretarza Noblisty, po paru dniach sceptycznie stwierdza: „zaczynam pojmować ideał kobiety w jego ujęciu: całkowita służba”.
Poznali się w roku 1978, gdy niedawna studentka polonistyki, a teraz emigrantka w Stanach Zjednoczonych, polonijna dziennikarka zdołała namówić Miłosza (pokonując jego – jak sam by chętnie powiedział: litewską – nieufność), by odbył z nią szereg rozmów, pierwotnie zresztą mających być jedynie podstawą uniwersyteckiej analizy jego twórczości. Ostatecznie – mimo wielu przeszkód – skończyło się na tomie wywiadów, znanych nam pod tytułem Podróżny świata, Gorczyńska zaś wykazała się piękną umiejętnością rozmowy, cierpliwością, ciekawością, zdolnością zadawania inteligentnych pytań i budowania porozumienia z rozmówcą. Pamiętam, jak przed laty wszystkie te cechy uderzyły mnie w innym jeszcze, późniejszym już długim wywiadzie – ze Zbigniewem Herbertem, nagranym w dodatku w jednym z najgorszych okresów jego życia.
W roku 1980 Gorczyńska musiała się odnaleźć w roli sekretarza Noblisty, a także – z pewnością było to jej bliższe – cząstki kolektywu tłumaczy, kiedy w gościnnym domku na Grizzly Peak w Berkeley pomagała Robertowi Hassowi i Robertowi Pinsky’emu szlifować ich przekłady wierszy gospodarza tego miejsca. Były jeszcze wspólne z Miłoszem, teraz zapraszanym przez uniwersytety całego świata, podróże, choćby do Japonii, a później, gdy więzy się rozluźniły – rzadsze, ale wciąż liczne spotkania, najczęściej łączące się z jakąś wspólną pracą. Jak choćby wtedy, gdy w wolnej już Polsce Gorczyńska – teraz dziennikarka radiowa, przygotowała rozmowę autora Ocalenia z autorem Niepokoju – Tadeuszem Różewiczem. Nie tylko z tego punktu widzenia symboliczne są ostatnie słowa, jakie usłyszała od poety. „Triumf ducha nad materią” – podsumowywał Miłosz swe właśnie opublikowane książki, których nie pisał już, a dyktował. Mówił zaś o nich w czerwcu roku 2004, na dwa miesiące przed śmiercią.
Wszystkie te fakty przypominam tylko z obowiązku, ważniejsze wydaje mi się podkreślenie, że Renata Gorczyńska jest nie tylko wieloletnią przyjaciółką Czesława Miłosza, autorką świetnych wywiadów, ale przede wszystkim pisarką posługującą się klarownym stylem, umiejącą budzić ciekawość czytelników, tych znających jej Szkice portugalskie, i tych, którzy w Miłoszianach odnajdą choćby niewielki esej Od Vézelay do Rocamadour, łatwo się domyślić: poświęcony pielgrzymowaniu, nie tylko temu, jakie utrwaliła poezja Miłosza.
Jej książka może być wprowadzeniem w otchłanny kosmos autora Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada już choćby dlatego, że znajdziemy tu mnóstwo wiadomości na temat okresu, gdy Miłosz z nieledwie anonimowego profesora musiał przeistoczyć się w laureata najbardziej prestiżowej nagrody literackiej na świecie, przeczytamy dziennikowe zapisy z tego czasu, wykraczające przy tym poza codzienną „logistykę”. By wyjąć nieledwie na chybił trafił jakiś szczegół: dostrzeżemy dzięki nim, jak niezwykłe było oddanie poety jego krewnemu, artyście i mistykowi – Oskarowi Miłoszowi, bo Nobel każe mu myśleć o tym, że wreszcie będzie mógł propagować jego zapoznane dzieła. Oskar zresztą powróci do nas w szkicu na temat obecności Paryża w życiu i twórczości młodszego z Miłoszów, przy czym miasto nad Sekwaną jest tu soczewką skupiającą wiele wątków, od fascynacji tajemniczością ludzkiego widowiska, wznoszenia się – choćby strojem i obyczajem – ponad kondycję biologiczną, po choćby tę bolesną chwilę rozpoznania siebie w smudze cienia, po wiersz tak bliski nam – ludziom „w pewnym wieku”. Napisany, gdy jego autor zbliżał się do pięćdziesiątki:
I coraz częściej z otwartymi ustami
Z gasnącym papierosem Gauloise
Nad szklanką czerwonego wina,
Myślę o tym co znaczy być tym a nie innym.
Tak samo było kiedy miałem dwadzieścia lat
Ale wtedy nadzieja że będę wszystkim
Może nawet motylem i kosem, przez zaklęcie.
Teraz widzę zapylone drogi powiatu
I miasteczko w którym urzędnik poczty upija się co dzień
Z żalu że jest tożsamy tylko ze sobą.
Szeregując kolejne szkice na osi życia Miłosza, wskażmy, że Gorczyńska pisze o jego skomplikowanym związku z Jarosławem Iwaszkiewiczem, o wyborach, jakich dokonywał on i bliscy mu intelektualiści w czasie okupacji, o dziwnej Hassliebe, jaką obdarzał czy ścigał go Jerzy Putrament, o tylko pozornie błahych więzach z Gałczyńskim oraz łączącym się z tymi dwiema ostatnimi postaciami – Zniewolonym umyśle. Zdaje relację z ponownej lektury Zdobycia władzy, opowiada o przypadkach Miłosza-dyplomaty czy wreszcie o jego przyjaźni z Brodskim. Kolejne rozdziały dopełniają się, tworząc mikro-monografię, prawie każdy z nich bierze za punkt wyjścia cudzą książkę, jest w zamyśle omówieniem, ale autorka wychodzi poza konwencję recenzji, erudycyjnie kreśli tło, wchodzi w dialog z omawianymi autorami, dopowiada wątki, ma przy tym wrażliwą wyobraźnię i lotną inteligencję, stawia frapujące pytania. Choćby zastanawiając się, jak potoczyłyby się losy dwóch poetów – Gałczyńskiego, jeśliby pozostał po wojnie na Zachodzie i Miłosza, gdyby ten z kolei nie zdecydował się na emigrację. Jeden z najciekawszych rozdziałów to zupełnie już samodzielny esej o grzechu w poezji Miłosza – ze wskazaniem, jak ważne i wielokrotnie ponawiane w tej twórczości jest dokonywanie rachunku sumienia, rozliczanie się z sobą, moglibyśmy rzec: nie pasujące do naszej epoki, skłonnej usprawiedliwić wszystko. Po drugiej zaś stronie – to już esej kolejny – znajdujemy naturalnie niezwykłą Miłoszową zmysłowość, zachłanność i gwałtowność kosztowania świata, zwłaszcza zaś – kobiecego ciała.
„Czego nauczyłem się od Jeanne Hersch?” – pytał niegdyś Miłosz, zmierzając w odpowiedziach do dającego nadzieję zdania, iż „we własnym życiu nie wolno poddawać się rozpaczy z powodu naszych błędów i grzechów, ponieważ przeszłość nie jest zamknięta i otrzymuje sens nadany jej przez nasze późniejsze czyny”. Wierząc, że tak właśnie jest, zauważmy jeszcze, ryzykując wspięcie się na Himalaje oczywistości, jak fundamentalne są lekcje, których on sam nam udzielił, a raczej: udziela nadal. Wszystkie te, o których opowiada Gorczyńska, my zaś streściliśmy na początku tej noty, ale również diagnozy polityczne, dziś na nowo aktualne, co napawa lękiem, bo oto na naszych oczach odrodziła się Polska zamknięta, niechętna światu, a zarazem zdumiewająco z siebie zadowolona, której centrum stanowi, jeśli już nie ganek szlacheckiego dworku i kurczak z mizerią, to karkówka z grilla i piwo „Żubr”, nieodmienna pewność, że chcemy być wśród „swoich”, takich samych jak my. Znamy ten fragment Traktatu moralnego? To posłuchajmy: „Chcieliby w swojej żyć parafii, / W ogródkach siedzieć malw i szałwii / I czasem w amarantach wojsko / Widzieć jadące drogą polską. / Chcieliby, żeby kołowrotki / Furczały w takt prapolskiej zwrotki / I żeby u nas było sielsko / (Jak choćby nad Zatoką Perską). / Tak z tym sarmackim animuszem / Kraj zamieszkują mętnych wzruszeń / I jest to coś na kształt bagniska: / Traf tam, a coraz głębiej wciska”…
A obok, w zupełnie innym już paśmie, nie ustaje ruch serca, każący – nie tylko Renacie Gorczyńskiej – wracać myślami do spotkań z Miłoszem, gdy jego nieobecność zdaje się nie maleć, a ogromnieć. I z wiekiem coraz trudniej czytać na głos jego wiersze – bo gardło nam dławi wzruszenie.
ANDRZEJ FRANASZEK