Moje najwcześniejsze wspomnienie z domu Grossów to pokój Jasia i grupa koleżków (Adam Michnik, Olek Perski, Andrzej Titkow) planujących gazetkę ścienną. I śmichy-chichy kto ma zostać redaktorem naczelnym. Następna scena, którą pamiętam ma miejsce w dużym pokoju z fortepianem, tapczanem i dużym stołem pod oknem. Siedzę na krześle przy mniejszym stole bliżej drzwi, naprzeciw mnie w fotelu, ale też przy stole, siedzi mama Jasia, z papierosem i filiżanką kawy przed sobą (a może kieliszkiem czerwonego wina?). Musiałam wpaść zaraz po szkole w mocno zszarpanym fartuszku niepasującym do tej okazji. A mama Jasia rozmawia ze mną jak z dorosłą, nie jak z nieopierzoną nastolatką, koleżanką syna. Rodzice większości bliskich mi rówieśników pracowali poza domem, a kiedy ich spotykaliśmy, byli nieuważni, zawsze zajęci czymś innym. My też raczej ich unikaliśmy. Ona darzyła nas rodzajem przyjaźni. I zaciekawienia.
Zadziwiał mnie w ich domu brak hierarchicznej sztywności. Gdy czasami siadałam z nimi do obiadu (przy tym właśnie stole), matka i syn żartowali życzliwie z ojca, osoby, jak na warunki szarej Warszawy, dość ekscentrycznej. Miał pełno dziwacznych przygód – gdzieś się zgubił albo coś zgubił, żona i syn nazywali go Pipsztok, a on się uśmiechał rozanielony. W przeciwieństwie do mamy Jasia, nigdy z nami nie rozmawiał, siedział w małym pokoiku z portretami filozofów i, jak wtedy sobie wyobrażałam, czytał Woltera. Codziennie chodził do kawiarni Świtezianka, bywał tam w określonych godzinach, tak, jak to się robiło w Wiedniu, mieście odwiedzanym, gdy był dzieckiem (rocznik 1903). Gdy w 1990 roku z emigracji przyjechał do kraju, kelnerka – ta sama co zawsze – spytała go z wyrzutem: „Gdzie się Pan przez te lata podziewał?”.
Ich dom był inny i ona była inna. Przede wszystkim lekka, ironicznie nastawiona do świata. I bardzo dowcipna. Myślałam wtedy, że to trochę z Francji, może dlatego później poszłam na romanistykę. Często w ręku poza papierosem trzymała szczupły tom wierszy. Kiedyś pożyczyła mi jedyny wydany w powojennej Polsce tom wierszy Miłosza. Nie mogę powiedzieć, że doznałam olśnienia, oswojenie się z Miłoszem zajęło mi trochę czasu. Choć jej wiersze (których wtedy nie pokazywała) należały do przedmiłoszowskiej poetyki, był jej bardzo bliski, nie tylko jako poeta. Mieli podobny rodzaj wrażliwości społecznej. Słyszę, jak mówi o swojej alergii na endeków i na faszystów. Z Miłoszem już zostałam, a także z alergią na endeków.
Była wspaniałą tłumaczką, coraz pojawiała się jakaś nowa książka w jej przekładzie, koniecznie trzeba je było czytać. Napisała też rodzaj biograficznej opowieści o Szolcu Rogozińskim, była to pierwsza przymiarka do planów pisarskich, których szczegółów nie znam. Nigdy nie okazywała nerwowego obciążenia pracą, życie tu i teraz wydawało się zawsze możliwe, nawet gdy nagliły terminy. Możliwe, że tę przerwę w pracy wymuszał rytm palenia, papieros był w jej ręku stale obecny. Albo potrzeba czytania poezji, która jest rodzajem medytacji i zadziwienia światem. Nie widziałam jej nigdy w stanie zaaferowania.
Aż do 1968 roku. Ogromnie ciężko przeżyła aresztowanie syna. Jeśli wierzyć w psychosomatyczne przyczyny chorób, mógł to być powód (poza papierosami) jej tak przedwczesnej śmierci. Opowiadała mi moja mama, jak w marcu 1968 przyszła późnym wieczorem do Grossów, żeby się dowiedzieć jakie mają wieści o aresztowanych. Przy wspomnianym już stole siedzieli zaprzyjaźnieni z gospodarzami Maryna i Jerzy Zagórscy, których syn też był w więzieniu oraz książę Krzysztof Radziwiłł. Jerzy Zagórski zwracał się do Radziwiłła per „proszę księcia” (co moja mama z początku słyszała jako „księdza”). Zagórski wieszczył, że zaaresztowanych studentów władza wywiezie na Syberię i już ich nikt nie zobaczy. Mama Jasia się nerwowo śmiała. „To już wszystko było”, powtarzała.
Na Syberię nie wywieźli, ale przymusili do wyjazdu. Nie wiem komu dostał się okrągły stół i fotel, gdy znajomi wynosili meble z mieszkania. Mówiła wtedy, że z wojny zostały jej tylko meble, a nie ludzie, i że mebli nie będzie pilnowała. Podczas wojny z najbliższych straciła ojca i pierwszego męża, a poza tym mnóstwo przyjaciół i Warszawę. Opowiedziała mi o swoich przeżyciach tylko raz, pod koniec października 1968, gdy podłamałam się po wyjściu z więzienia. To nic takiego, mówiła, usiłując mnie pocieszyć, zobacz przez co przeszłam. Dość się wtedy przeraziłam tej opowieści i nie udało mi się nabrać zalecanego dystansu. Nie pamiętam by się przy tym śmiała.
Wywiozła syna i opierającego się nieco męża. I choć przeżywała to bardzo ciężko, nie opuszczało jej poczucie ironii. Już w Rzymie, gdzie czekaliśmy na wizy emigracyjne, spotkałyśmy się kiedyś na kawie z panią, która ubolewała nad tym jakich to genialnych studentów Gomułka wyrzucił z Polski. Jeden był genialnie zapowiadającym się chemikiem, inny niesłychanie zdolnym studentem filologii, a trzeci dostanie kiedyś nobla. Mama Jasia podsumowała: „Tak, u nas każda gęś jest łabędziem”.
Na wizę do Stanów czekała z mężem bardzo długo, to był niedobry czas. W Nowym Jorku energicznie zabrała się do budowania nowego życia. Pracowała w bibliotece na New York University, dojeżdżając metrem nieskończenie długo. Jedna z głupawych współpracowniczek „zazdrościła” jej tej niedogodności, bo „ma czas na czytanie książek”. Postanowiła zrealizować swe marzenie i zaczęła tkać kilimy. Szybko się okazało, że ma zaawansowanego raka płuc z przerzutami. Leczenie było krótkie i nieskuteczne. Zmarła 24 marca 1973, cztery lata od dnia wyjazdu, 54 lata od dnia urodzenia. Z kilimów skończyła dwie próbki, przedstawiające bajeczne opowieści o rycerzach, pawiach i egzotycznych roślinach. Miała wspaniałą wyobraźnię, zabrakło jej sił, żeby żyć.
IRENA GRUDZIŃSKA-GROSS
Tekst pochodzi z książki Jana T. Grossa „Hanna Szumańska-Grossowa. Wiersze i inne fragmenty”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Austeria. Aby zamówić – kliknij tutaj