fbpx
HOME
Joanna Olczak-Ronikier

Miejsca i obrazy

Po wprowadzce mojej licznej rodziny na poddasze, gdzie kiedyś mieściło się archiwum, w salonie jest teraz skład pudeł, a w tych pudłach niezidentyfikowane rękopisy, maszynopisy, listy, fotografie, pamiątki, teczki, podpisywane w desperacji przez Patryka: „Kwity z pralni i inne”.

Na ogromnym jesionowym stole niedawno czarowały kobaltowe wazy, pełne kwiatów i owoców. Teraz piętrzą się tam góry tajemniczych przedmiotów. Uwagę gości przyciągają ortopedyczne pończochy, koloru beige, w nieotwartym opakowaniu, umieszczone starannie w srebrnym, secesyjnym koszyczku. Bardziej zaprzyjaźnieni nie kryją zażenowania – schowaj to gdzieś – szepczą. Dalsi udają że nie widzą, a ja widzę, że udają, ale nie mogę każdemu z osobna opowiadać tej historii.

Pończochy są wzruszającym dodatkiem do nagrody literackiej Premio Letterario Giuseppe Acerbi, którą dostałam 25 czerwca 2011 w Castel Goffredo. Co roku honorowano tak inny kraj za najlepszą książkę wydaną po włosku. Wtedy bohaterem była Polska. Za całokształ twórczości nagrodzono Julię Hartwig. Kandydatami do wyróżnienia byli: Marek Krajewski za Morte a Breslavia, Mariusz Szczygieł za Gottland i ja za Nel giardino della memoria, czyli W ogrodzie pamięci, w tłumaczeniu Silvano De Fanti.

To, jak mówią znawcy, najbardziej demokratyczna nagroda na świecie. We dwóch sąsiadujących ze sobą miasteczkach: Castel Goffredo i Mantui w Lombardii obraduje kapituła, w skład której wchodzą przedstawiciele wszystkich środowisk: lekarze, prawnicy, nauczyciele, kupcy, urzędnicy, rzemieślnicy, policjanci… Dwieście pięćdziesiąt osób obraduje jeszcze i wtedy, kiedy do starego ratusza zaczynają się schodzić zaproszeni goście: notable z całego regionu, dziennikarze, fotografowie no i przyszli laureaci. Do ostatniej chwili napływają meldunki ze szpitali, urzędów, szkół, więzień. Wynik ciągle się zmienia. Publiczość zasiada w staroświeckich ławach. Na przeciwległej ścianie widzi ogromny ekran, na którym wyświetlane są wyniki trwającego głosowania.

My – główni bohaterowie siedzimy tyłem do ekranu i nie wiemy, co się dzieje za naszymi plecami. Julia jest spokojna, bo wie o swojej nagrodzie. Zresztą nigdy nie okazuje publicznie uczuć. My – Mariusz Szczygieł i ja ( Marek Krajewski nie dojechał) – udajemy, że finał nic nas nie obchodzi. Ania Piotrowska i Kasia, siedzące w pierwszej ławie sygnalizują gestami i minami co się dzieje. Szala waha się. Nie mogę wytrzymać napięcia, więc półszeptem wdaję się w rozmowę z towarzyszącym mi wiernie Silvano.

– Skąd pan tak dobrze zna polski język? – pytam.

Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim historię.

– Jaki okres?

– XVII wiek.

Pisał pracę o Marynie Mniszech i jej małżeństwie z carem Dymitrem Samozwańcem.

– Ach – błyszczę – w listopadzie 1605, w Krakowie, w specjalnie na ten cel przebudowanych kamienicach przy ulicy Grodzkiej. Pan młody brał ślub per procura. Panna młoda w prezencie od niego dostała między innymi: „Obraz Przenajświętszej Trójce oprawny złotem i kamieńmi drogiemi, troje noszenia wielkie i kosztowne z kamieńmi, czarkę niemałą proportią smoka, z jaspisowego kamienia, w złocie oprawną, kubek złoty, proportią byka, czarę złotą okrągłą grubą, wewnątrz wszystka rubinami wysadzaną…”. Nie cytuję oczywiście autentycznego tekstu dosłownie, ale niektóre zdania, podszyte melodią tkwią mi w pamięci.

– Zegar niemały złocisty… – kontynuuje Silvano – pelikan niemały złoty i paw wielki z ogonem rozstrzępionym – z trudem wymawia to trudne słowo i śmieje się. Ja też śmieję się tak, że Julia patrzy na mnie karcąco.

–U Boga? Skąd pan to wie?

– Pisałem na ten temat pracę i czytałem wszystkie dostępne dokumenty. A pani?

– Robiłam teatralne widowisko o Ambrożym Grabowskim, krakowskim historyku i archiwiście, który te dokumenty odnalazł. Jego pamiętniki adaptowałam na operę, do której muzykę napisał sam Zygmunt Konieczny i wystawiliśmy ją z piwnicznymi aktorami.

Werdykt jury przerywa naszą surrealistyczną rozmowę. Wygrywam. Mariusz Szczygieł gratuluje mi jako pierwszy.

– To zaszczyt przegrać z panią – mówi.

– To samo powiedziałabym panu, gdyby to pan zwyciężył – odpowiadam, nie kłamiąc, bo bardzo cenię to, co pisze.

Joanna Olczak-Ronikier i Julia Hartwig, Werona, 2011. Fot. Anna Piotrowska

Potem były mowy laudacyjne i wręczanie statuetek uosabiających nagrodę: złoty globus na hebanowej podstawce (jej patron, Giuseppe Acerbi, pisarz, archeolog, przyrodnik, był także podróżnikiem). I mowy dziękczynne odznaczonych i przemówienia różnych osób oficjalnych i znowu podziękowania i występy artystyczne. I na koniec przekazane dyskretnie koperty z banknotami i mniej dyskretnie wręczone owe pończochy – reklama produktów dziewiarskich, produkowanych przez firmę, która była współfundatorem wydarzenia.

Julia swoich pozbyła się zapewne od razu. Ja swoje wyrzucę dopiero dziś. Opisane, będą dalej żyły w czyjejś pamięci. Lub nie. Zrobiłam dla nich wszystko co mogłam. Potem wspaniały bankiet do rana i następnego dnia znowu biesiady. Ale nie nagroda, którą do dziś czuję się zaszczycona, nie czułość i uwaga organizatorów, o której można by pisać godzinami, nie przyjażń z Mariuszem Szczygłem, która miała trwać wiecznie, są tematem tej opowiastki. Głównym bohaterem jest Julia, z którą spędziłam wtedy parę dni i do dziś czerpię z tego spotkania radość i bezcenną naukę: „Jak żyć”.

Nie zawsze mam dość hartu ducha, by z tej nauki korzystać, ale staram się i zawsze dobrze na tym wychodzę. Castel Goffredo – miasteczko w północnych Włoszech, w regionie administracyjnym Lombardia (prowincja Mantua) znane jest także, jak mówi przewodnik „pod przydomkiem „Miasto skarpet”, ze względu na obecność tutaj wielu zakładów, które produkują tego typu odzież”. I przy całym swoim uroku niewiele w nim do oglądania. Kalendarz wydarzeń przewidywał pobyt tam przez parę dni, bo wcześniej nie było samolotu do Mediolanu, gdzie czekały nas następne uroczystości, zorganizowane przez Wielkiego Maga – Jarka Mikołajewskiego, którego jeszcze nie znałam i z zazdrością słuchałam jak Ania rozmawia z Nim, przez telefon, jak gdyby nigdy nic.

Dla mnie – On – szef Instytutu Kulturalnego w Rzymie był wtedy Bogiem – Twórcą tej wyprawy. Ale w Castel Goffredo to Julia wzięła nasz los w swoje ręce. Nie pozwoliła gnuśnie czekać na termin odlotu. Wiedziała co chce obejrzeć w okolicy. A okolica była godna jej oczu: Mantua, Werona… kilkadziesiąt kilometrów odległości, no i co? Trzeba wziąć taksówkę, będzie kosztowała mniej niż cztery bilety kolejowe. Że gorąco jak w piekle? Że jedyne marzenie to leżeć w wannie pełnej lodowatej wody i pić mrożone napoje, a nie dreptać po zatłoczonych uliczkach włoskich miasteczek. O tym nie było mowy. Schodziłyśmy niemrawo z Kasią o ósmej rano do hallu małego hoteliku, gdzieśmy we czwórkę mieszkały. Tam już czekała, punktualna co do minuty, nieskazitelnie ubrana, starannie uczesana; delikatny makijaż i radość w oczach, bo zaczyna się nowa przygoda. Obok wierna Ania także pełna entuzjazmu. Jednak młodsza o dwa pokolenia. Mantua, Werona, muzea, pałace, kościoły, na plafonach putta bezwstydnie bezwstydne. Co gdzie? Miesza mi się w głowie. Ale pamiętam z fotograficzną dokładnością wszystkie chwile hedonizmu; kiedy to Julia, dając niewidzialny znak Ani znikała z nią w jakimś zatłoczonym domu towarowym i pojawiały się za chwilę, wymachując tryumfująco kolorowymi sweterkami. Albo kiedy z łapczywością dziecka kosztowała ohydnie zielonego semifreddo ze szklanicy Kasi i prosiła ulicznego sprzedawcę o podobny napój. Albo, a raczej przede wszystkim, kiedyśmy wreszcie w ulicznych restauracyjkach siadały, żeby coś zjeść.

O, nie siadałyśmy byle gdzie. Julia ze znawstwem doświadczonego podróżnika, wybierała knajpki najprostsze, niedrogie, ale zawsze urocze; najpierw padało najważniejsze zamówienie: wytrawne prosecco – przywracające siły. A potem już można było się zastanawiać nad menu. Różnorodnym, bo od razu stało się wiadomo, że jak w rodzinie, będziemy się wymieniać potrawami, podsuwać sobie co smaczniejsze kąski, sięgać, bez skrupułów do cudzych talerzy, komentować, smakować, porównywać. To rodzi więź mocniejszą niż najbardziej erudycyjne konwersacje. Więź fizyczną, powiedziałabym nieskromnie i mało odkrywczo.

Biesiada biesiad odbyła się ostatniego wieczoru. W Castel Goffredo zajmowałyśmy z Kasią malutki apartament na ostatnim piętrze. W Mantui, na placyku, gdzie piłyśmy kawę zapadło postanowienie, że pożegnamy nasze miasteczko „w domu”. Ania i Kasia pobiegły do mantuańskich sklepików (sprzedawane tam lokalne smakołyki podziwiałyśmy dotąd tylko przez szybę) i nakupiły po trochu wędlin, serów, pasztetów, sałatek, ciastek, owoców, wina… „pamiętajcie o karczochach” – wołała za nimi Julia. Już w taksówce zaczęło się, za jej przykładem, podjadanie. W hotelu, przez weneckie okno wychodziło się na dach, imitujący taras. Tam zostały wyniesione z wnętrza stoliki i krzesła, tam na papierowych talerzach rozlokowały się wiktuały, papierowe kubki napełniły się winem.

Będę pamiętała tę ucztę do śmierci, chociaż nie cierpię karczochów. Ale nigdy też nie zapomnę fresku Pisanella Święty Jerzy i księżniczka, w bazylice Świętej Anastazji w Weronie. Weszłyśmy tam na chwilę, zostałyśmy chyba godzinę. To urzekający gotycki komiks, który trudno rozszyfrować, bo wszystko dzieje się równocześnie. Jest i pogromca smoka (smoka nie ma) i piękna książniczka Trebizondy, i morze i statek i miasteczko, gdzie pilnuje się porządku o czym świadczą trzy szubienice z wisielcami. I dwórki i dworzanie i konie – ogromne końskie zady na pierwszym planie. Zawstydzona tymi zadami popatrzyłam w dół i zobaczyłam udręczone stopy Julii, które chłodziła na marmurowej posadzce. W swoim ostatnim tomie wierszy, Zapisane notowała:

Miejsca i obrazy czekają na swoje zaistnienie

Ja także, kiedy odejdę, może w ciemności zaświecę.

Dziękuję Julio za światło!

JOANNA OLCZAK-RONIKIER
Warto również przeczytać...