HOME
Jan Zieliński

Spod powieki (F)

Wtorek, 14 stycznia

Sygnalizuję ukazanie się książki, napisanej na podstawie doktoratu, którego byłem recenzentem (promotor: Aleksander Nawarecki), a której temat budzić będzie zapewne pytania i kontrowersje: Michał Nikodem, Dentomachia. Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacji u dentysty. Słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2024. Zachęcam do lektury, a autorowi gratuluję publikacji i namawiam na założenie Instytutu Stomatopoetyki, który powinien łatwo znaleźć podstawy finansowe w obecnym czasie mody na ujęcia interdyscyplinarne i na dialog różnych nauk. Dentomachia ukazała się w prowadzonej przez Tadeusza Sławka serii wydawniczej „ars medica ac humanitas”, która ma taki właśnie charakter. Początek został zrobiony.

Środa, 15 stycznia

Dobra rada Grzegorza Rosińskiego: „Świat trzeba sobie wyobrazić. Zamykam oczy. I wtedy widzę. Radziłem to studentom w Szwajcarii – zamknijcie oczy, zobaczycie cały świat inaczej. Świat po swojemu, nie tak, jak go widzi kolega czy ktoś inny. Nie rozumieli” („Gazeta Wyborcza”, 13 sierpnia 2024).

*

Spod powieki czytam w medytacji męki Pańskiej na środę hiszpańskiego mistyka, Ludwika z Grenady, o zaprzaństwie Piotra: „Obrócił się natenczas zbawiciel, i spojrzał na Piotra, porywają się oczy, aby patrzyły na owieczkę, która ginie. O pojrzenie mocy przedziwnej, o wejrzenie ciche, ale niewymownie potężne. Dobrze zrozumiał Piotr tego wejrzenia mowy i sprawy: ponieważ pienie kurowe ocucić go nie mogło, a to samo przemogło. Lecz nie tylko mówią, ale też i sprawują oczy Pana Chrystusowe, co jaśnie łzy Piotrowe okazują, które nie tak z Piotrowych, jako z Pana Chrystusowych oczu wypłynęły” [1].

Piątek, 17 stycznia

Myślę dziś o Teresie Z., która zawsze na ten dzień zapraszała przyjaciół z okazji swojego Święta Wyzwolenia (zaproszeni wiedzieli, że chodzi o rocznicę rozwodu).

A tymczasem „Jewish Review of Books” drukuje, w przekładzie i ze wstępem Roberta Chandlera, odnaleziony przed paru laty i niepublikowany za życia autora szkic Vasilija Grossmana, który zaczyna się takim zdaniem: „W dniu, kiedy Armia Czerwona wyzwoliła stolicę Polski, wkraczałem z przedmieścia, Pragi, do samej Warszawy”. Urodzony czterdzieści lat wcześniej w Berdyczowie pisarz był wówczas korespondentem wojennym. „Warszawa była cała w ruinach: budynki wypalone ogniem, wytrzeszczone oczodoły zamiast okien, splątane przewody elektryczne, stalowe szyny tramwajowe powyrywane z ziemi, ogniska tlące się na ulicach i placach, tłumy ludzi bez dachu nad głową”

Tekst Grossmana powstał w roku 1948, kiedy strona polska próbowała zaprosić jego i Erenburga na obchody piątej rocznicy powstania w getcie. Autor skupia się zatem na wątku żydowskim (aczkolwiek próbuje uwznioślić narrację, o dziwo, odniesieniami chrystologicznymi). Opisuje, jak wślizgnął się do spalonego getta przez wyrwę w ceglanym murze „pod koroną cierniową drutu kolczastego”, podkreśla, że obrońcy getta walczyli „czterdzieści dni i czterdzieści nocy” (faktycznie dwadzieścia sześć). Wprowadza nawet symbolikę, która łączy typowo polski obyczaj święcenia pokarmów ze Środą Popielcową. Opowiada mianowicie, że w ruinach getta spotkał niewysokiego mężczyznę w długiej obszarpanej szacie, niosącego dziecinny koszyczek wyplatany z kolorowej słomy. Był to żydowski pończosznik z Łodzi, o „ogromnych, ciemnobrązowych oczach, przepełnionych cennym płynem smutku i zamyślenia”, który wszedł do getta, żeby napełnić koszyczek popiołem pomordowanych i zanieść go do swego miasta rodzinnego. Grossman: „Patrzyłem na niego dłuższy czas, jak odchodzi – drobna, chaplinowska figurka, sunąca przez zimową mgłę, pośród niemych kamieni, z okrągłym dziecięcym koszyczkiem spokojnie kołyszącym się w rytm jego kroków” [2].

*

W południe Tina siadła przed otwartymi drzwiami do ogrodu zimowego i zaczęła miauczeć. Pomyślałem, że może to dobry znak, żeby wreszcie usiąść na rowerku stacjonarnym i trochę popedałować – co powinienem robić codziennie, a nie raz na parę miesięcy. Przesunąłem siedzenie na odpowiednią odległość, sięgnąłem po lekturę i zacząłem kręcić. Tina, jakby tylko na to czekała, weszła do środka, wskoczyła na swój fotelik i zasnęła, uspokojona.

Co czytałem na rowerku? Podróż Charlesa Merrilla, poleconą mi przez osobę, z której gustem się liczę. Ciekawa biografia autora (brat poety Jamesa Merrilla, syn założyciela bankierskiej fortuny Merrill Lynch, niezależny intelektualista, przyjaciel Polski i Polaków), ale lektura idzie mi ciężko. Nie wiem, czy to wina dziwnej konstrukcji, czy pokrętnego stylu autora, czy tłumaczenia, ale gdyby nie rekomendacja, już dawno cisnąłbym ją w kąt. Aczkolwiek, oczywiście, czasem trafiają się perełki, jak ten arabski chłopiec, napotkany podczas wojny na terenie Algierii: „Zboczyłem z drogi, a kiedy pagórek zasłonił widok na wojskowe akcesoria, byłem znowu w Afryce Północnej. Ale nie byłem sam, bo w tej kotlince arabski chłopczyk pasł z rozbieganym psem kilkadziesiąt owiec. Był ubrany w bawełnianą koszulę, miał bose stopy i grał na flecie. Kiedyś mógł to być król Dawid” [3]. Albo to: w roku 1956 Merrill we Francji poznaje Czesława Miłosza, odwiedza wielokrotnie i zasypuje pytaniami o Polskę. Na pytanie, co robili Polacy na początku okupacji, kiedy ich państwo przestało istnieć, nie stworzyli, ani też nikt im nie proponował rządu kolaboracyjnego, i spory odłam ludności pozostał bez pracy – Miłosz miał odpowiedzieć: „Czytali Prousta […]. To mogło oddzielić ich najskuteczniej od jesiennej pluchy października i listopada 1939 roku” [4].

Sobota, 18 stycznia

Umarła Teresa z Potulickich Łatyńska, wdowa po dyrektorze rozgłośni polskiej RWE i pierwszym ambasadorze RP w Bernie, autorka wspomnień z powstania warszawskiego, piękna osoba. Myślę o niej z wdzięcznością. R.I.P.

Sięgam po szczupły tomik Dziennik powstańczy 1944. W zapisie z 18 sierpnia kawałek o uratowaniu cudownego Jezusa z katedry – cytowałem go w tym dzienniku z drugiej ręki 5 sierpnia zeszłego roku. 20 sierpnia taki fragment: „O 11-ej dużo osób poszło na Mszę św. do pobliskiej kaplicy na terenie Banku [Polskiego]. Nie chciałyśmy z Ewą iść bez wiedzy por. «Miłosza», więc zaczęłyśmy go szukać. W pewnej chwili nadleciały znów samoloty. Wybuchy były bardzo silne i blisko. Po chwili przyniesiono wielu rannych, pomiędzy którymi był i ksiądz. Bomba trafiła w ołtarz podczas Podniesienia” [5]. Cóż, gdyby Teresa Potulicka poszła na tę Mszę i zginęła od bomby, nie wyszłaby za Marka Łatyńskiego i nie urodziłaby Mai, która, nie istniejąc, nie mogłaby (za podszeptem Ewy i Marka Zaleskich) polecić mnie swemu ojcu na stanowisko attaché kulturalnego w Bernie i moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

Przy dzisiejszej lekturze – może pod wpływem tekstu Grossmana – wyłapuję wątek, który za pierwszym razem (dedykacja Autorki podpowiada, że kiedy to było: „lipiec 1999”) jakoś mi umknął. 24 sierpnia: „Trupy wynoszą uwolnieni z Gęsiówki Żydzi na podwórze, gdzie przykryte ledwie papierem, otoczone rojem much, leżą znów do czasu, aż znajdzie się dla nich miejsce na grób. […] Ministerstwo [Sprawiedliwości] znowu się paliło. Zapędzono Żydów do noszenia wody, ale bali się, bo ktoś rozpuścił pogłoskę, że cały dach może się tam zawalić. Dlatego spaliła się sala balowa, bo nie mogliśmy nadążyć z donoszeniem wody” [6].

Ostatnie strony Dziennika powstańczego 1944 to opis ewakuacji ze Starego Miasta. Powstańcy i sanitariuszki wychodzili gęsiego, trzymając się sznura, który łączył ich z przewodnikiem. Tempo było jednak nierówne i Teresa Potulicka w pewnej chwili zdała sobie sprawę, że trzyma już tylko kawałek, nie związany z liną na przedzie. Nie chcąc straszyć innych, zaczęła, kilkunastoletnia dziewczyna, sama ciągnąć cały pochód. Najgorzej było na rozgałęzieniach kanałów: „Nigdy dotąd nie modliłam się tak szczerze jak w chwilach, gdy stawałam przed rozwidleniem dwóch identycznych korytarzy”[7]. Czytając te strony ma się wrażenie, że to jakaś mityczna opowieść o rozstajach Herkulesa i o nici Ariadny w labiryncie. A przecież rzecz kończy się wyjściem z kanału, nie w starożytności w jakimś porcie Morza Śródziemnego, tylko 80 lat temu w śródmieściu Warszawy, gdzieś między Kopernika a Nowym Światem.

*

Wpadł mi do skrzynki tomik Rafała Wawrzyńczyka Dziecko na głowie króla. Tytuł przypomina prozę poetycką Andrzeja Kijowskiego, Dziecko przez ptaka przyniesione.

Dlaczego chętnie czytam te wiersze? Może dla tego, że u znacznie młodszego (rocznik 1980) autora odnajduję tyle odwołań do moich ulubionych poetów i prozaików. Do Rilkego w wierszu (Inc.) Do pewnych rzeczy… („Do pewnych rzeczy / nie ma już dostępu. // Do miejsc, do których docierał w puentach swych utworów / Rainer Maria Rilke, powracał z nich umęczony, wszyscy gratulowali” [8]), ale i w wierszu Cavi z ironicznym opisem Duino (tenże Rilke) i wyprawą do Triestu (Joyce, Svevo, ale też: „Z Triestu do Australii wyrusza Tomek Wilmowski” [9]). Jest Gombrowicz (Z ziemi polskiej do jakiejś innej), jest Gottfried Benn (Benn, Boesmans, bzy na Burakowskiej). W niektórych wierszach słyszę frazy wczesnego Siwczyka. Na koniec – Chrzest dworzanina królowej etiopskiej, który materię czerpie z Akt Apostolskich, podobnie jak Sługa królowej Kandaki Wata, ale jest też dialogiem z odzyskanym do polskich zbiorów obrazem Johanna Conrada Seekatza. Chyba najbardziej podoba mi się wielopiętrowy Fryzjer, którego pierwsza fraza brzmi: „W Brwinowie przyjmuje jeszcze fryzjer, który strzygł Iwaszkiewicza” [10].

*

Film Prawdziwy ból (A Real Pain, 2024) – nie całkiem prawdziwy i nie bardzo bolesny, czasem wręcz dziecinny, a jednak jakoś się broni. Dziwne.

Poniedziałek, 20 stycznia

Film The Good Liar (2019), oparty na pierwszej powieści Nicholasa Searle, jest jak skomplikowana, wielopolowa kostka Rubika: co jakiś czas wydaje się, że już wszystko się zgadza, po czym jeden element ulega przekręceniu i mamy zupełnie nowy obraz. Kolejny obrót i nowa odsłona – i tak do samego końca.

Środa, 22 stycznia

Dziś ostatnia porcja bolesnych i kosztownych szczepień przed wyjazdem do Afryki – w ramach jednostki chorobowej pod uroczą nazwą „medycyna podróżna”.

*

Z Trójmiasta via Nowy Jork dowiaduję się wieczorem, że umarła Renata Gorczyńska. Nim się poznaliśmy, słyszałem o niej w Paryżu od Oli Watowej, która przez dłuższy czas była w niełatwej sytuacji powierniczki dwojga zaprzyjaźnionych z nią partnerów burzliwego romansu, Miłosza i Gorczyńskiej. Osobiście po raz pierwszy spotkaliśmy się przypadkiem w gabinecie Eli Sawickiej, w „Rzeczpospolitej”, jeszcze przy placu Starynkiewicza. W ostatnich latach zamieszczała krótkie eseje w „Księdze Przyjaciół” wydawnictwa Próby. Na jeden z nich – Przenikanie światów – zareagowałem. Jej odpowiedź wklejam tu na pożegnanie: „O, Janku jak mi miło, że się odezwałeś i nie tylko z konkretną radą. / Morduję się nad nową wersją. Jestem ofiarą Miłosza. Chciałabym dodać coś nowego wobec Franaszkowych odkryć, ale wówczas gryzę się, czy ujawniać absolutnie prywatne opowieści Czesława. / Sen autentyczny co do joty. C. zresztą systematycznie udziela mi się we snach. / Gdynia serdecznie ściska. / Renata G”.

Renata była osobą szybko kojarzącą, bezpośrednią i, kiedy chciała, ciepłą. Taką ją zapamiętam.

Czwartek, 23 stycznia

Literat Szczepan Twardoch w „Wyborczej”: „Nie mam też złudzeń co do jakości ukraińskiego państwa. W Polsce wszyscy jakoś łyknęli przez sympatię do Ukrainy, że to jest Gondor, który broni się przed orkami. No… nie bardzo Gondor. To państwo nie jest wzorem republikańskich cnót, mówiąc najdelikatniej”.

To idzie bardzo szybko…

*

W tejże gazecie Bartłúmjej Wanot, absolwent Instytutu Filozofii Uniwersytetu Śląskiego, korektor, tłumacz, miłośnik języków słowiańskich, założyciel kolektywu Uotwarty Ślunsk, pisze, że Gruzini chcieliby zmienić międzynarodową nazwę swego państwa na tradycyjne Sakarwelo, ponieważ słowo „Gruzja” jest w ich odczuciu rusycyzmem. Na razie nową nazwę państwa uznała i wprowadziła jedyne Litwa, w podzięce za to, że w języku gruzińskim zaczęto używać nazwy Lietuwa. Rozumiem intencje, ale jestem sceptyczny. Informacja o tym, że Rosja zaanektowała Sakarwelo nie wywoła większego echa, co innego, gdy się okaże, że zaatakowana została Gruzja, albo – jeszcze lepiej, jak w roku 2008 – Georgia. Przecież to stan amerykański!

Piątek, 24 stycznia

Powściągliwe wiersze Bernadetty Kuczery-Chachulskiej czytam za każdym razem z równą przyjemnością, przy czym w kolejnej lekturze coś innego szczególnie mnie frapuje. Tym razem, w starannie przez PIW wydanym nowym tomie (świetna okładka Piotra Kieżuna), jest to określony w podtytule jako haiku wiersz w ogrodzie: „zamknij tę furtkę / bo wejdą / motyle” [11]. Z wcześniejszych, już dawniej czytanych, wychwytuję spod powieki wiersz bez tytułu (mikroerotyk epistemologiczny?): „na wypukłościach dnia / widzę dopiero / jak ciążysz / niczym sen – powieka // i tyle mi / ile pod nią obejmę” [12]. Spojrzeń jest w tych wierszach, które często żywią się sztuką, wiele. Wyjmuję jeszcze z wiersza Samochodem powieki z takim oto ptasim obrazem: „spędzony z powiek / dzień / przysiadł” [13]. A zamykam te wypisy zwrotką z jednego z moich ulubionych (Gałązka z Dukli): „gałązka z Dukli / sąsiadka / biało-różowych ścian / kościelnych luster / Mniszchów” [14].

Sobota, 25 stycznia

Dwudniowy wypad do Szwajcarii. Na drogę wziąłem trzeci tom Notatnika i modlitewnika drogowego Henryka Wańka. Bardzo proporcjonalna mieszanka codziennych (ale pozbawionych dokładnych dat) zapisków – drobnych zdarzeń, lektur, spotkań, wernisaży, wyjazdów krajowych i zagranicznych, doprawionych sporą dozą złośliwości (ze szczególną alergią na głupotę); podanych przeważnie kursywą zapisów „z dziennika snów”; fragmentów opowiadania fantastycznego Świat wassermanów, które, z początku nieco nudne, nabiera wigoru wraz z pojawieniem się motywu polowania na wodnika. Świetna opowieść o dworcu w Ostrowie Wielkopolskim, którą zaraz po wylądowaniu w Zurychu posłałem dyrektorowi ostrowskiego muzeum i zbieraczowi wszelkich lokalnych historii, Witoldowi Banachowi. Z przyjemnością natrafiam na „Do Janka Zielińskiego taki list”, napisany po śmierci Jarka Markiewicza [15].

A tytułowy modlitewnik? Owszem, są i modlitwy, na przykład jedna po hebrajsku, opatrzona („Dla nieznających pisma hebrajskiego”) transliteracją, ale bez przekładu polskiego. To prosta piosenka, ułożona przez ortodoksyjnego rabina Barucha Chaita na podstawie epigramatu cadyka Nachmana z Brasławia, której tekst można zawrzeć w słowach: „Cały wielki świat to bardzo wąski most, a najważniejsze, żeby się nie bać”.

*

Z pociągu z lotniska przez szybę widok jak górski pejzaż Giovanniego Giacomettiego.

Jan Zieliński, „Mój niebieski Giacometti”. Szwajcaria 2025

*

W Kunsthausie duża retrospektywa Mariny Abramović. Dzikie tłumy, po części dlatego, że wiele miejsc wystawy zaprasza do nieskrępowanej medytacji, więc tworzą się kolejki. Sporą część instalacji znałem z innych wystaw i z filmów dokumentalnych, zebrane razem robią jednak pewne wrażenie ze względu na obsesyjne szukanie granic ciała, wytrzymałości, odporności. Patrząc na nagranie, na którym Abramović i jej partner Ulay nawzajem się policzkują, przypomniałem sobie czytany rano fragment notatnika Wańka: „Najpierw listem niezbyt obszernym, ale pełnym uprzejmości, zapytywał mnie, czy znalazłbym chwilę na spotkanie z nim, o czym marzy od dawna. Cóż mogłem uczynić wobec takiej kurtuazji i taktu. Odpowiedziałem pozytywnie, sugerując dzień godzinę i miejsce. Potwierdził to i wyraził radość. Przez delikatność nie spytałem, czego się ode mnie spodziewa, choć byłem ciekaw. Dziś tego żałuję. Przyszedł i bez wstępnych wyjaśnień obił mi mordę. Siarczyście. Po czym uchylił kapelusza i odszedł” [16].

Punktem zwrotnym w karierze i życiu Abramović okazał się projekt przejścia pieszo Wielkiego Muru Chińskiego (zwanego przez Chińczyków śpiącym smokiem). Po pięciu latach walki z chińską biurokracją udało się projekt uruchomić. Ona ruszyła od głowy, Ulay od ogona. Mieli się spotkać w środku i wziąć w tym miejscu ślub. Ale kiedy do siebie dotarli na pewnym (powiedziałbym, że dość wąskim) kamiennym moście, okazało się, że między nimi się wypaliło i zamiast ślubu było rozstanie, całkowite zerwanie. Zetknęli się dopiero po 22 latach, kiedy Ulay pojawił się jako jeden z wielu anonimowych widzów, uczestniczących w Nowym Jorku w akcji siedzenia z Mariną Abramović.

Pozostała fascynacja smokami i w Zurychu pokazano kilka różnych smoczych instalacji. Wziąłem udział w jednej, zwanej „czarne smoki”. Są to kawałki materii (kwarcu?) wmontowane w ścianę na wysokości trzech czakr. Wybrałem odpowiedniego dla mojego wzrostu smoka, przylgnąłem do trzech płytek. W chwili, gdy czołem dotknąłem górnej płytki, cała głowa zaczęła mi bezwiednie drgać. Pomyślałem sobie, że to samo będzie przy czakrze serca i odskoczyłem od instalacji, nie chcąc trzeciego zawału.

Dla uspokojenia postałem w małej kolejce do Decompression Chamber, instalacji zaprojektowanej specjalnie na wystawę w Zurychu (która potrwa do 18 lutego). To wąskie pomieszczenie, przypominające werandę sanatorium dla gruźlików w Davos. Można zająć leżak lub krzesło, dostaje się na uszy słuchawki, które zupełnie odcinają od dźwięków zewnętrznych. Duże okna wychodzą na okoliczne domy z przełomu wieków. W jednym z podobnych, nieco dalej, przy Florastrasse 52, mieszkała Konopnicka.

To mi przypomina o celu mojego przyjazdu. Po paru zaledwie minutach dekompresji zdejmuję słuchawki i ruszam w dalszą drogę do Rapperswilu.

Niedziela, 26 stycznia

Dość niecodzienna sytuacja, mnie po raz pierwszy coś się takiego przydarzyło. Napiszesz książkę, a po upływie ćwierćwiecza jakiś młody czytelnik wpada na pomysł, że chciałby na jej podstawie zrobić wystawę. Opowiadałem o tym dzisiaj w Sali Rycerskiej zamku w Rapperswilu, podczas uroczystego otwarcia wystawy Spuren / Ślady. Das polnische Beisein in der Schweiz. Musiałem sięgnąć pamięcią do roku 1991, kiedy to otrzymałem propozycję zostania dyplomatą nowej Polski w Szwajcarii. Wiązało się to z kompletną zmianą charakteru pracy. Jako adiunkt w Instytucie Badań Literackich byłem sam z literaturą, kiedy coś napisałem, artykuł czy książkę, pojawiały się może jakieś recenzje czy polemiki, ale nie było namacalnych efektów. Tymczasem praca attaché kulturalnego, czy potem radcy Ambasady do spraw kulturalnych prasowych przynosiła szybkie efekty, w postaci koncertów, wystaw czy konferencji naukowych [17]. Oznaczała też stałe poznawanie nowych ludzi – niektóre twarze widzę dziś z radością w Rapperswilu – i ciągłe wyjazdy z Berna – do Genewy, Zurychu i setek mniejszych miejscowości. Wykorzystywałem te wyjazdy do szukania polskich śladów – w ten sposób powoli powstawała wydana w roku 1999 Nasza Szwajcaria. Przewodnik śladami Polaków – książka ułożona alfabetycznie, według miejscowości (indeks obejmuje prawie tysiąc nazw geograficznych) i rejestrująca możliwie wiele śladów pracy i wyobraźni polskich architektów, inżynierów, malarzy. I oto prawe dokładnie rok temu, 29 stycznia 2024 roku, otrzymałem mail od nieznanego mi młodego człowieka, który oznajmiał: „Nazywam się Szamil Jachimczyk i jestem kuratorem przyszłej wystawy organizowanej z pomocą Muzeum Polskiego w Rapperswilu, dotyczącej polskich architektów, inżynierów i artystów działających w Szwajcarii”. I proponował: „Kieruję tę wiadomość do Pana z pytaniem o możliwość odbycia spotkania online bądź osobiście, jeżeli mieszka Pan w Szwajcarii, dotyczącego Pana publikacji Nasza Szwajcaria. Przewodnik śladami Polaków, która po lekturze zrodziła wiele pytań”. Do spotkania doszło dopiero wczoraj wieczorem, kiedy oglądałem prawie gotową wystawę, ale przez ten rok wymieniliśmy wiele maili. Z setek polskich śladów, zasygnalizowanych w Naszej Szwajcarii, możemy dziś obejrzeć ślady kilkunastu, może dwudziestu artystów i inżynierów. Jest to wynik ogromnej pracy kuratora i jego zespołu. Wystawa potrwa do końca roku. Mam nadzieję, że Szamil Jachimczyk za rok pokaże kolejną transzę efektów pracy Polaków w Szwajcarii, potem może trzecią i czwartą.

Dodam jeszcze, że na wystawie największe wrażenie uczyniła na mnie ściana, poświęcona działalności rodziny malarzy Libiszewskich, działających w Bischofszell w kantonie Thurgau na przełomie wieków. Jest tam fryz w miejscowej aptece, sztandary lokalnego towarzystwa cyklistów i kapitalny afisz, zatytułowany Spojrzenie w przyszłość.

„Fragment ekspozycji”. Fot. Jan Zieliński

A Marek Dumicz, który jest żywiołowym skrzypkiem, razem z (studiującym kiedyś w Warszawie, obecnie mieszkającym w Zurychu) japońskim pianistą Ito Suguru zręczne dobranym recitalem muzyki, polskiej i nie tylko, porwali wernisażową publiczność.

Środa, 29 stycznia

Dziś, może dla tego, że to księżycowy nów, dzień przyrodniczy. Rano, siedząc przy komputerze, zerkałem poprzez taras na dwie sarny, które przyszły na poranną inspekcję. Karmnik był o tej porze jeszcze pusty; jedna z nich podeszła do bocznej furtki ogrodowej i długo obwąchiwała klamkę, szturchając ją pyszczkiem, jakby chciała otworzyć. Wiedzą, skąd owies, skąd przychodzi dobre… W południe wyszliśmy do ogrodu nakarmić sarny tudzież ptaszki – i nagle słyszymy klangor żurawi. Nieparzyste stadko (11 ptaków) krążyło majestatycznie wysoko nad naszym domem. Prawie miesiąc wcześniej niż zwykle. Chyba nie odleciały na zimę do Afryki, tylko przeczekały gdzieś na Bałkanach. A potem niespodzianka: nad stawem wyrósł rododendron. Najwyraźniej ptaki przeniosły ziarenka. Ledwie wróciłem do gabinetu, sarny już się pożywiały z karmnika. Obieg zamknięty.

Jan Zieliński, „Mile widziana samosiejka”. Opypy 2025

Czwartek, 30 stycznia

Lata trzydzieste – okropne spektakularne palenie prawdziwych książek na placach miast. 2025 – nieporadne wciskanie kserokopii okładki komiksu do niszczarki, ale przed kamerami, z myślą o mediach społecznościowych. Postęp barbarzyństwa?

Niedziela, 2 – czwartek, 6 lutego

Nocny lot do Addis Abeby, z międzylądowaniem w Wiedniu. Świat jest mały. Na lotnisku Chopina spotykam Kingę, z którą zaledwie tydzień temu przegadaliśmy parę godzin w Rapperswilu, a potem Izę, córkę Ewy Godzic – obie lecą do Zurychu.

Na drogę wziąłem Silesiusa Henryka Wańka – starczył dokładnie na czas lotu, ostatnie strony doczytywałem już na płycie lotniska. Świetny pomysł konstrukcyjny, narracja trzyma w napięciu do samego końca. Gdzieś na Polach Elizejskich Zgorzelca uczony specjalista od Anioła Ślązaka wygłasza wykład o tegoż czterech językach, ale co chwila ktoś z dziwnie martwej publiczności przypomina mu znajomego sprzed lat i prowokuje do snucia wspomnień. Nie są to może osoby powszechnie znane, ale jednak autentyczne i w pewnych kręgach rozpoznawalne: taki Michał Józefowicz, taki Mariusz Tchorek. Opisani zostali niekiedy bezlitośnie, ale w tak sposób, że spod przywołanych faktów wyłania się zwykle jakieś drugie dno. Na przykład Józefowicz i calvados: „Jak tylko potrafił, wtajemniczał mnie w arkana tego trunku, choć zrazu nie kojarzyłem go z niczym więcej. Dopiero później zorientowałem się, że calvados jest substytutem wina mszalnego w bolesnej liturgii, jaką Michał na siebie nałożył. Ona – ta liturgia – coś mu otwierała” [18].

W przerwach między lekturą patrzę na pokazującą się na ekranie trasę lotu. Zacząłem koło żydowskich niegdyś Salonik, potem byliśmy nad Patmos św. Jana, nad Rodos szpitalników i Aleksandrią Kawafisa. Ale lecąc nad Egiptem samolot zmienił kurs, znalazł się nad Morzem Czerwonym, po czym koło Erytrei zawrócił nad ląd i już bez przeszkód doleciał do stolicy Etiopii. Po co to nadłożenie drogi i przelot nad morzem? Zapewne z powodu trwającej w Sudanie wojny. Ów detour nie przeszkodził nam jednak wylądować w Addis Abebie przed czasem, w porze świtania.

*

Mieszkamy w rezydencji Klary (radczyni w Ambasadzie Unii Europejskiej przy Unii Afrykańskiej), olbrzymim domu w niewielkim parku, pełnym zwierząt. Teren jest strzeżony dzień i noc przez kilku strażników. Do personelu należy też kierowca Alem, który zawiózł Klarę po nas na lotnisko, oraz gosposia Shitayae (co znaczy: „mój zapach”), do domowego inwentarza – pies Toffee, królik Bella i kotka Tina (imię wzięła po naszej opypskiej Tinie).

Kiedy patrzę na ekran telefonu, w miejscu, gdzie pojawia się aktualna pogoda nazwę Opypy zastąpił Vatican. To dlatego, że jesteśmy w pobliżu ogromnej rezydencji nuncjusza. Dobrze wiedzieć, jaka pogoda w Watykanie… W tej chwili 23oC. Tak samo jest tu przez cały dzień. Przez okrągły rok.

Wieczorem siedząc w parku przyglądamy się głośnym amorom dwóch dużych ibisów na konarach rozłożystej starej akacji.

*

Pierwszego ranka Shitayae pyta: „Jak się pan czuje, Baba?” (takim mnie, pełnym szacunku, obdarzyła mianem). Mówię, że świetnie, i że mnie to cieszy, bo tu jest przecież bardzo wysoko (2355 m n.p.m., prawie tyle co Rysy), a ja miewałem problemy z sercem (tu kładę rękę na sercu). Shitayae odpowiada uśmiechem i odruchowym spojrzeniem ku niebu (to by się podobało Norwidowi, ten uśmiech i to spojrzenie). Tak, należy dziękować.

*

Z lokalnych owoców na początek polubiłem małe okrągłe, ze skórką od pomarańczowej po karminową i pestką w środku; po amharyjsku nazywają się ponoć gosza albo prim. Ta druga nazwa wskazuje na skojarzenie ze śliwką i rzeczywiście, smakują trochę jak śliwki.

*

Przepadło siedem milionów franków? „NZZ” informuje, że po przeprowadzeniu na zlecenie władz federalnych zewnętrznego dochodzenia postanowiono wstrzymać pomoc rozwojową dla Erytrei, która nie przyniosła spodziewanych rezultatów.

Samotnica. Jakieś dwa lata temu zacząłem czytać Samotnicę, obszerną biografię towarzyszki życia Konopnickiej, malarki Marii Dulębianki. Pamiętam, że zaintrygowała mnie poniższa wiadomość, podana w kalendarium pod datą 1886: „Jak donosi prasa polska, Dulębianka otrzymuje prestiżowe zamówienia na portret Marguerite de Rothschild, księżnej de Gramont, oraz «portret Indianki (Une peau rouge), przybranej córki hrabiego Arnlot, byłego francuskiego posła pełnomocnego w Brazylii»” [19].

Zaciekawiły mnie pierwsze dwa nazwiska (należące do plutokratyczno-arystokratycznych kręgów, w których lubił obracać się Proust), tudzież egzotyczny wątek czerwonoskórej wychowanicy. Pamiętam, że próbowałem szukać bliższych informacji o tych obrazach, ale nic z tego nie wyszło. Wziąłem więc książkę do Etiopii, żeby spokojnie spróbować jeszcze raz.

Strona ambasady Francji w Brazylii ma wprawdzie listę swoich ambasadorów w tym kraju, ale jest ona mocno niekompletna: otwierają ją Charles Adrien His, comte de Butenval w roku 1848 i Auguste Gérard w latach 1891-93 (a więc dla naszego obrazu za późno). Próbując uzupełnić tę listę przez wyszukiwanie frazy „ministre plénipotentiaire au Brésil”, w drukach XIX-wiecznych natrafiam na takie nazwiska, jak: Alexis Eugène Thuriot de la Rosière, Louis Barbe Charles Sérurier, Achille Jean M. baron Rouen des Mallets, Joseph Alexandre Jacques baron Durant de Mareuil, Alexis Guignard, hrabia de Saint-Pierre, Edouard de Pontois, Etienne-Gilbert Eugène, hrabia de Sartiges, Émile baron de Langsdorff. I wreszcie jest. Nie nazywał się Arnlot, tylko Amelot. Oto kluczowe zdanie:

Znalazłem je w książce pod osobliwym tytułem Rewolucjoniści, którą w roku 1891 wydał Charles Nauroy (1846-1919)[20]. Osobliwym, ponieważ autor specjalizował się w tematach historycznych, a zwłaszcza ciekawostkach, dotyczących Burbonów. Spis rzeczy wyjaśnia, że tym razem zebrał sylwetki różnych osób, działających w czasie rewolucji francuskiej, dodając na okrasę Bakunina. Zacytowane zdanie zamyka pierwszy szkic, Madame Tallien, którego bohaterka, Hiszpanka Thérèsa Cabarrus (1773-1835), po burzliwych przejściach w okresie rewolucji i terroru prowadziła w Paryżu salon, znany jako „salon pani Tallien”, a w końcu została księżną Chimay (kolejne nazwisko z kręgu Prousta).

*

Plebiscyt „Wyborczej” na książkę 25-lecia wygrały Księgi Jakubowe. Pełna zgoda. A teraz okazuje się, że podczas protestów studenckich w Belgradzie pojawił się transparent, obwieszczający, iż nadeszła chwila Kairosa. Zdaniem serbskiej tłumaczki Tokarczuk, Milicy Markić, jest to świadectwo lektury Biegunów.

Spod powieki odnotowuję drogę tejże tłumaczki do Olgi Tokarczuk: „Nie byłoby tych przekładów, gdyby nie zachwyt redaktorki z wydawnictwa Nolit. Wtedy cieszył się u nas wielkim sukcesem francusko-rosyjski pisarz Andreï Makine. Pamiętam, że powiedziała: «Ta Olga Tokarczuk jest pełna jak oko, niewspółmiernie lepsza od Makina»”. Pełna jak oko – ładne.

Samotnica. Nauroy to ciekawy pisarz: z upodobaniem cytuje długaśne akta notarialne i inne rzadkie dokumenty urzędowe i osobiste – zawsze przy tym poszerzając wiedzę o temacie, a niekiedy trafiając w nerw historii. Tak jest z listem, który bohaterka szkicu, uwięziona przez Robespierre’a, wysłała w przeddzień egzekucji do swego kochanka i przyszłego męża, rewolucjonisty Talliena: „Zarządca policji właśnie wyszedł; przybył, by mi oznajmić, że jutro stanę przed trybunałem, czyli na szafocie. Mało to podobne do snu, jaki miałam tej nocy: Robespierre’a już nie było, pootwierano więzienia. Ale dzięki niebywałemu Pana tchórzostwu wkrótce nie będzie już w całej Francji nikogo, kto umiałby spełnić ten sen” [21]. Obelga poskutkowała, Jean-Lambert Tallien doprowadził do obalenia Robespierre’a i końca terroru.

Skoro jednak szukam obrazu Dulębianki, to muszę powiedzieć, że szkic Nauroy jest też znakomitym przeglądem ikonografii madame Tallien. Kilka przykładów.

„W salonie roku 1796 wisiał portret obywatelki Tallien w celi śmierci więzienia la Force, trzymającej w ręku własne włosy, właśnie ścięte, dzieło Jean-Louis Laneuville’a [22]”.

Jean-Louis Laneuville, Obywatelka Tallien w celi śmierci więzienia la Force, 1796. DP

Obraz, dopowiem, ciekawy choćby i z tego względu, że stanowi bodaj nawiązanie do motywu silnej kobiety, poświęcającej włosy dla osiągnięcia zwycięstwa (najbardziej znana realizacja to Semiramida, obcinająca swe pukle, by nie przeszkadzały jej w boju).

O portrecie pani Tallien, który Edmé Quenedey wykonał za pomocą modnej pod koniec XVIII wieku techniki physionotrace Nauroy pisze szerzej, a ja spod powieki wyłuskuję tylko taki fragment: „wielkie otwarte oczy są przenikające i nieprzenikliwe” [23].

Sama pani Tallien była też uzdolniona plastycznie i otrzymała w dzieciństwie odpowiednie wykształcenie. Nauroy notuje: „Wysztychowała Portret trojga dzieci w owalu, sygnowany «C. księżna Chimay, 6 września 1816»; lit[ografia] w ósemce, druk[ował] Engelmann” [24].

*

Na stronie BBC najświeższa wiadomość z Etiopii (o kolejce mężczyzn, zgłaszających się do ambasady Federacji Rosyjskiej z myślą o wzięciu udziału w wojnie z Ukrainą) pochodzi z 22 kwietnia 2022 roku. No news – good news?

Zaglądam do lokalnego pisma „The Reporter”. Tam też o Rosji. W artykule, opublikowanym 1 lutego, mowa o drugim dnie rosyjskiego programu startowego AŁABUGA, skierowanego do kobiet Trzeciego Świata w wieku 18-22 lat i obiecującego dobrze płatną pracę w Rosji. Zaniepokojenie budzi precyzyjne ograniczenie płci i wieku osób, które mogą się ubiegać o przyjęcie. W dodatku program działa w specjalnej strefie ekonomicznej Ałabuga w Tatarstanie, gdzie produkuje się drony. Ambasada rosyjska w Addis Abebie oraz ministerstwo pracy i spraw społecznych twierdzą, że nie mają żadnych wiadomości o programie AŁABUGA. Znaki zapytania zostają.

Samotnica. Thérèsia umarła 15 stycznia 1835 roku. Miała jedenaścioro dzieci, w tym troje z ostatnim mężem. Najmłodsza pociecha, Marie-Louise-Auguste-Theresia-Valentine de Chimay (1815-76), została matką Marie-Rosalie-Alphonsine-Emmanuelle du Hallay-Coëtquen (1843-1932), która – i tu dochodzimy do cytowanego już po francusku dokumentu – 22 lutego 1865 roku poślubiła w Paryżu Léona-Edouarda Amelota, hrabiego Chaillou, ministra pełnomocnego w Brazylii, urodzonego 7 października 1832 roku, mianowanego ministrem w Czarnogórze w styczniu 1891 roku. To jego czerwonoskórą wychowanicę malowała Maria Dulębianka.

Teraz już pójdzie łatwiej. Romantyczną historię Indianki opisano w pewnym blogu [25]. Można się z niego dowiedzieć, że w roku 1879, kiedy hrabia Amelot de Chaillou był posłem w Buenos Aires, ogłoszono, iż przez ulice miasta będzie przechodził pochód Indianek z dziećmi (mężczyzn z tego plemienia wytępiono). Poseł poszedł z żoną popatrzeć. W pewnej chwili kilkuletnia Indianeczka podbiegła do hrabiny, wczepiła się w jej suknie – i wkrótce została adoptowana. Na imię miała Lokoma, była córką indiańskiego wodza. Inteligentna, szybko nauczyła się mówić bezbłędnie po hiszpańsku i po francusku.

Po sprawdzeniu okazało, że ów blog to po prostu kopia fragmentu artykułu, podpisanego po stendhalowsku Comte Mosca, który ukazał się w „Le Figaro” 17 marca 1888 roku. Lokoma miała wówczas szesnaście lat.

W pierwszej część artykułu, który jest panegirykiem ku czci francuskiego posła w Brazylii, warto zwrócić uwagę na akapit, w którym wymieniono towarzystwo, w jakim hrabia Amelot de Chaillou obracał się, zanim zaczął wyjeżdżać na egzotyczne placówki i robić „Karierę”: „Hrabia Amelot spędzał piękne wieczory, a raczej piękne noce w Cercle de la rue Royale, w towarzystwie ludzi dowcipnych, którzy nazywali się wówczas i nazywają się dziś, dzięki Bogu i swojej dobrej kondycji: książę de Polignac, markizowie du Lau i Modeny, Charles Haas i inni bon vivanci i bon viveurzy” [26].

Przecież to są postaci z kręgu W poszukiwaniu utraconego czasu! Edmond de Polignac to główny pierwowzór powieściowego barona de Charlus, a Charles Haas – Charlesa Swanna. Tytuł „comte Mosca” też się pojawia na kartach proustowskiego cyklu. W chwili ukazania się artykułu w „Le Figaro” Proust miał szesnaście lat, był więc rówieśnikiem Lokomy.

Imię Lokoma pozwoliło mi odnaleźć pierwszy wizerunek, jeszcze nie Dulębianki, tylko rycinę artysty, urodzonego w Zaleszczykach, a znanego jako Félicien de Myrbach (1853-1940). Ilustruje ona relację Émile’a Daireaux z podróży do La Platy. Francuski podróżnik dokładniej opisuje dramatyczne sceny, do jakich dochodziło przy przekazywaniu indiańskich kobiet i dzieci mieszkańcom Buenos Aires.

Myrbach, „Młoda branka Lokoma”. Według fotografii. DP

Na temat Lokomy powiada, że dzięki zapewnionemu jej wychowaniu i edukacji ta poważna piętnastolatka, „mówiącą czterema czy pięcioma językami, zadaje kłam antropologii, skoro z dziewczynki z prymitywnej rasy, uważanej za niezdolną do zrozumienia i przyjęcia naszej cywilizacji, wyrosła młoda panna, godna osoby, co nią tak wspaniale pokierowała i środowiska, w którym ją wychowano” [27].

*

„Guardian” publikuje reportaż Jennifer Rankin z Czeremchy przy granicy polsko-białoruskiej. Na opracowanej przez grafików „Guardiana” mapie widzę miejscowość Dubicze Cerkiewne. Tutaj (konkretnie w osadzie Dubicze Murowane) urodził się Jan Henryk Humnicki, dagerotypista, pionier szwajcarskiej fotografii (dziesięć dni temu w Rapperswilu miałem o nim długą, fascynującą rozmowę ze szwajcarskim znawcą tematu, Martinem Gasserem). Z samego reportażu wyjmuję jedno zdanie: „Według władz polskich ludzie, którzy w roku 2024 próbowali przekroczyć granicę pochodzą z 51 różnych krajów, przy czym najwięcej z Etiopii, Erytrei, Somalii i Syrii”. Dziwnie się o tym czyta w Etiopii.

*

Zwiedzamy muzeum-ogród Zoma w dzielnicy Mekanisa. Centrum sztuki współczesnej, nazwane tak na cześć młodego obiecującego artysty, Zomy Shiferrawa, który umarł na raka. Ale właściwy twórca koncepcji to Elias Sime, który zasłynął wystawą Oko igielne, oko serdeczne (Eye of the Needle, Eye of the Heart) w kalifornijskim Santa Monica Museum of Art. Zbudowany wśród slumsów kompleks składa się z kilku budynków, wzniesionych z użyciem tradycyjnych technik budowlanych, które służą jako rezydencje i pracownie dla współczesnych artystów. Największą jednak atrakcją jest ogród, pełen rozwidlających się dróżek i płynących we wszystkich możliwych kierunkach strumyków, pełen egzotycznych kwiatów, drzew i ptaków. Są też ogromne żółwie.

„W ogrodach Zomy”. Fot. Abba

Przy tradycyjnie parzonej kawie i soku z kiwi zaprzyjaźniam się ze śliczną Amindą, która przyszła ze starszą, mądrą siostrą i ojcem. W pewnej chwili Aminda zwraca się do taty: Abba. Co znaczy: ojcze. Jak w Biblii.

JAN ZIELIŃSKI

[1] [Ludwik z Grenady], Niektóre Rozmyślania o męce Pańskiej, na każdy dzień do tegodnia rozdzielone, z Hiszpańskiego na Łaciński, a teraz na Polski przełożone [przez Szymona Wysockiego] w: Furtka niebieska […], Jan Kartan, Wilno 1588, s. 217. Oryginał hiszpański: Luys de Granada, Libro de la oracion, y meditacion […], Salamanca 1579, s. 31-32.

[2] Vasily Grossman, In Memory of the Warsaw Ghetto Uprising. Tłum. Robert i Elsabeth Chandler, współpraca Julia Volohowa, „Jewish Review of Books”, Winter 2025.

[3] Charles Merrill, Podróż albo Rzeź niewiniątek. Tłum. Andrzej Pawelec. Kraków, Znak, 2018 s. 53.

[4] Tamże, s. 82.

[5] Teresa Łatyńska-Potulicka, Dziennik powstańczy 1944, Wydawnictwo Kwadryga 1998, s. 17.

[6] Tamże, s. 20.

[7] Tamże, s. 42.

[8] Rafał Wawrzyńczyk, Dziecko na głowie króla. Wrocław, Wydawnictwo j, 2024, s. 44.

[9] Tamże, s. 28.

[10] Tamże, s. 8.

[11] Bernadetta Kuczera-Chachulska, Tutaj też karmią karpie. Warszawa, PIW, 2024, s. 57.

[12] Tamże, s. 79.

[13] Tamże, s. 103.

[14] Tamże, s. 69.

[15] Henryk Waniek, Notatnik i modlitewnik drogowy III. Szczecin, Bezrzecze, Wydawnictwo FORMA, Dom Kultury „13 Muz”, 2024, s. 73-76.

[16] Tamże, s. 170.

[17] Parę tygodni temu ukazała się książka Mirosławy Łomnickiej Domowe biblioteki. Reportaże o prywatnych księgozbiorach (Warszawa, Biblioteka Analiz, 2024); jest w niej rozdział o moim księgozbiorze, zatytułowany Biblioteka polsko-szwajcarska, w którym pojawia się wątek tej metamorfozy. Książka skądinąd stanowczo godna polecenia.

[18] Henryk Waniek, Silesius. Katowice, Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej, 2024 s. 151.

[19] Karolina Dzimira-Zarzycka, Samotnica. Dwa życia Marii Dulębianki. Marginesy, Warszawa 2022 s. 495.

[20] Charles Nauroy, Révolutionnaires. Albert Savine, Paris 1891 s. 144.

[21] Tamże, s. 50.

[22] Tamże, s. 47-48. Jest to cytat z katalogu wystawy z września 1796 roku.

[23] Tamże, s. 60.

[24] Tamże, s. 11. Źródło: Henri Béraldi, Les graveurs du XIXe siècle, V, 1886, 9.

[25] https://memetics-story.over-blog.com/2018/01/lokoma.html

[26] Comte Mosca, Le comte Amelot de Chaillou, ministre de France au Brésil, „Le Figaro”, 17 marca 1888, s. 43.

[27] Émile Daireaux, Voyage à La Plata. Trois mois des vacances. 1886. « Le Tour du Monde » Vol. LV, 1888, s. 149.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek