Jak miecz Damoklesa wisi nad naszym światem ów kosmiczny pożar (ekpyrosis) – zagłada, o której nikt z nas już nie zaświadczy, bo unicestwienie to będzie zupełne i wszechogarniające. Bywają też jednak katastrofy skromniejsze; takie, które mimo wszystko można przetrwać, ogarnąć myślą i utrwalić (ku przestrodze potomnych) w pamięci zbiorowej.
Neo-Rzymianin i neo-stoik, a także zadeklarowany owidioman – Niccolò Machiavelli – tak pisał w swoim najważniejszym traktacie: „Nie ulega wątpliwości, że owe klęski powodzi, moru i głodu co pewien czas się zdarzają, gdyż nader często wspominają o nich dziejopisarze i tłumaczą nam one, dlaczego popada w zapomnienie przeszłość. Ponadto klęski takie wydają się uzasadnione. Kiedy w prostym organizmie zbierze się nadmiar zbytecznej materii, natura sama przez się wielokrotnie ją porusza, wywołując przeczyszczenie, które przywraca zdrowie ciału; podobnie dzieje się w owym złożonym organizmie, którym jest świat ludzi. Kiedy wszystkie kraje są tak przeludnione, że ludzie nie mogą w nich wyżyć ani też przenieść się gdzie indziej, bo wszędzie jest nadmiar mieszkańców, i kiedy chytrość i złość ludzka osiągają swe ostateczne granice, staje się konieczne oczyszczenie świata przy użyciu jednego z trzech wymienionych sposobów; zdziesiątkowana i ciężko doświadczona ludzkość żyć będzie potem wygodniej i okaże się bardziej cnotliwa” (Rozważania nad pierwszym dziesięcioksięgiem historii Rzymu Liwiusza, Ks. II, R. V, tłum. K. Żaboklicki).
Przekonanie o wielkim, niszczącym wszystko (bądź prawie wszystko) kataklizmie dzielił Machiavelli nie tylko z rzymskimi stoikami. W każdym niemal zakątku świata przekazywano sobie mrożące krew w żyłach opowieści o pradawnej zagładzie – bądź spowodowanej przewinami, które należy „zmyć”, bądź niezawinionej. Podobnie jak Żydzi, także Grecy – których pisma Owidiusz znał przecież doskonale – potop przypisywali ludzkiemu zepsuciu.
Ale najpierw była opowieść. Dopiero potem – interpretacja.
Stary Testament czytał Machiavelli wybiórczo (i traktował utylitarnie), Greków – w przekładach, ekscerptach i wypisach, opowiadacza Owidiusza zaś – z wielkim namaszczeniem. I jako „swojego”.
Znał go i cenił nie tylko jako poetę miłości, przemian i wygnania, ale także jako kogoś, kto rozumiał, że świat – jak ciało ludzkie – czasem choruje, a wtedy potrzebna jest mu odpowiednia kuracja. W Rozważaniach słyszymy wyraźnie echo „Biblii pogan”: katastrofa jest koniecznym etapem wielkiego kosmicznego cyklu. A Kosmos i Chaos to jakby to samo Coś w dwu wcieleniach.
Ale tam, gdzie Florentczyk szuka mechanizmu, Owidiusz tworzy obraz; tam, gdzie Machiavelli tłumaczy, rzymski poeta uwodzi.

Potop w Metamorfozach jest więcej niż przypowieścią o „wielkiej wodzie” – sam jest tą falą, która unieważnia porządki, rozmywa granice, znosi różnice między lądem a wodą, człowiekiem a zwierzęciem, historią a mitem. To nie moralitet, lecz widowisko; nie metafora, lecz materia. Konkret.
„Wolność tkwi w rygorach” – miał mawiać Paul Valéry. Toteż wiersz wolny, jak bardzo by się nie zbliżał do mowy naturalnej, jest wciąż wierszem; a tu i teraz wierszem, który opowiada nam poeta tyleż prawdziwy, historycznie i nieomal cieleśnie uchwytny, co legendarny.
Metamorfozy tego tajemniczego wirtuoza słowa, tego Orfeusza łacińskiej tradycji poetyckiej, są przestrzenią wprost wymarzoną dla naszego rodzimego wiersza wolnego, a ten z kolei ma potencjał (w co wierzę i co próbuję pokazać), by mieścić w sobie całą przemienność nie tylko treści, ale i form. Tu, w epizodzie o potopie – wchłonie fale Neptuna, galop jego koni. (Gdzie indziej pojawia się np. zakamuflowany trzynastozgłoskowiec – o tym przy innej okazji).
Tam, gdzie wiersz – w celach ilustracyjno-fonicznych – przyjmuje formę regularnego sylabotonicznego czterostopowca amfibrachicznego, pogrubieniem oznaczam sylaby akcentowane; chodzi o efekt jak tu: faluje, faluje, faluje, faluje… (W polszczyźnie, inaczej niż w łacinie, akcent metrum musi pokryć się z wyrazowym, tj. naturalnym).
POTOP według Owidiusza:
Już miał rozrzucić pioruny po świecie,
Ale się zląkł – że święty eter płomieniem się zajmie
Od tylu pożarów i stanie w ogniu nieboskłon.
Przypomniał sobie: nadejdzie czas (jak zapisano),
Gdy morza i lądy, i zajęta stolica w niebie
Spłoną. A z masy osiadłej – nowy początek.
Odkłada gromy, dzieło rąk cyklopich.
Wybiera inną karę: przepadnie ludzkość
Pod wodą, gdy rozedrą się czarne chmury.
I już w grotach Eola więzi Akwilona
I inne wiatry, co chmury zbite rozpraszają.
Wypuszcza Notusa. Ten na skrzydłach ciężkich
Wzbija się. Twarz ma straszliwą, mroczną.
Broda leje się deszczem, siwymi strugami płyną włosy,
Czoło mgłą zachodzi, perlą się rosą pióra.
Gdzie Jowisz chmurę pochwyci i ściśnie,
Tam grzmot, tam – z niebios – rzęsista ulewa.
Posłanka Junony, Iris (pani tęczy),
Zbiera wodę i chmurom zanosi, by piły.
Zboża padają. Zrozpaczony rolnik
Porzuca nadzieję – na nic roczne trudy!
Lecz gniewu Jowisza nie koją niebiosa.
Na pomoc – z falami – przybywa brat z głębin
I rzeki zwołuje. Gdy stają przed królem,
On mówi: „Nie czas to na długie zachęty.
Pokażcie swą siłę, wylejcie – tak trzeba!
Przełamcie zapory, rozbijcie przeszkody
I wodzę popuśćcie potokom – niech pędzą!”.
Rozkazał. Ruszają, wzbierają u źródeł
I nurty – bezwzględnie – ku morzom prowadzą.
Uderzył trójzębem. Zatrzęsła się ziemia
I pękła. I wodą nabiegły szczeliny.
Wzbierają i łączą się rzeki, szaleją
Wśród pól, porywają zwierzęta i ludzi,
Konary, kolumny i rzeźby, i dachy.
Nieliczne budynki dotknięte nieszczęściem
Przetrwały; na krótko. Sklepienia znikają
Pod falą straszniejszą, wierzchołki – w odmętach.
Czy wody, czy lądy – już nie ma różnicy:
Bo wszystko jest morzem, jest morzem bez granic.
Ktoś wzgórze zdobywa, do łódki ktoś wskoczył
I wiosłem pracuje, gdzie wcześniej szedł z pługiem.
Ten płynie nad polem, nad wsią zatopioną,
A tamten na szczycie siadł wiązu – i łowi.
Na łąkach zielonych zaległy kotwice.
Wśród winnic rozsiane osiadły kadłuby.
Gdzie kozy niedawno skubały murawę,
Tam teraz taplają się foki zwaliste.
Dziwią się gajom i domom, i miastom podwodnym
Nereidy. Po lasach delfiny igrają,
Wpadają w drzewa, o gałęzie się tłuką.
Wilk płynie wśród owiec, lwy płowe gna fala,
Gna fala tygrysy. Jeleń szybkonogi
I silny odyniec w głębinach się topią.
Długo wędrował, szukał skrawka ziemi
Błędny ptak. Moc traci i spada do morza.
Rozpasany przestwór pochłonął wzniesienia,
Grzbiety górskie przepadły w spiętrzeniu bałwanów.
Świat – fala zagarnia; których fala oszczędza,
Ci w długich katuszach umierają z głodu.
(Metamorfozy, Księga I, w. 253-312)
Zawsze – cztery zestroje akcentowe w wersie. To jedyna tu reguła niezmienna.
I znów ta myśl szalona: a gdyby tak kazać Owidiuszowi spotkać się (jeszcze w Rzymie) z jakimś uczonym w Piśmie Żydem? Albo Grekiem z Aleksandrii czy Antiochii, który zna Księgę Rodzaju? Gdyby usadzić ich przy jednym stole – przy dzbanie wina i misie owoców – i zachęcić do rozmowy o bogu i człowieku? O początkach. I o falach, które toczą się przez góry i doliny, i niszczą…
Odczytajmy fragment – rozdział VII, wersety od 17 do 22. Podaję w bardzo pięknym przekładzie Izaaka Cylkowa, o którym to dziele Miłosz pisał, że „trwa jako samotny monument na cmentarzysku polskich Żydów”: „Był tedy potop przez czterdzieści dni na ziemi, – i wezbrały wody i poniosły korab’, i uniósł się wysoko nad ziemią. / I wzmogły się wody, i wezbrały bardzo na ziemi; i pływał korab’ po powierzchni wody. / A wody wzmagały się coraz bardziej na ziemi; i pokryły się wszystkie góry wysokie, co pod całem niebem. / Piętnaście łokci wzwyż wzmogły się wody, i zakryte zostały góry. / I wyginęło wszelkie ciało, poruszające się po ziemi, – z ptactwa, i z bydła, i ze zwierząt, i z wszelkiego roju rojącego się na ziemi, i wszyscy ludzie. / Wszystko, w czyich nozdrzach tchnący dech żywota, ze wszystkiego, co na lądzie było, pomarło” (Tora, Kraków, Austeria, 2022).
Woda zabiera wszystko.
JACEK HAJDUK