Szóstego maja po południu pojechałem na Miłą, by zobaczyć ojca. Kiedy wszedłem do mieszkania, poczułem dławiący odór. Przekroczyłem próg pokoju i zobaczyłem to, czego najbardziej się bałem. Ojciec leżał martwy na podłodze, na brzuchu. Miał na sobie tylko szary sweter. Lewą dłonią ściskał szare spodnie, spod których wystawały zielone szelki. Nogi i pośladki były sine. Najstraszniejsza była twarz, spuchnięta, czarna, z kilkunastodniowym zarostem.
Miałem znaki, ale jak przystało na głupca zlekceważyłem je. 21 kwietnia o piątej rano zadzwonił domofon, ale przy drzwiach do bloku nie było nikogo. Odłożyłem słuchawkę i znowu rozległ się dzwonek domofonu. Zdziwiłem się. Powtórzyło się to nazajutrz: o piątej rano zadzwonił domofon nie naciskany ludzką dłonią.
Tydzień później miałem sen: szedłem ulicą Jana Pawła w stronę Miłej i przy Anielewicza zobaczyłem nadlatujące stado kawek. Przeleciały mi tuż nad głową, a chwilę potem nadleciały wrony, po nich zaś ogromne kruki wielkości ludzi. Jeden z kruków, o czarnych błyszczących skrzydłach, stanął przede mną i coś powiedział, czego teraz nie pamiętam, po czym wzbił się i dołączył do stada. Ptaki usiadły na gałęziach wysokiego drzewa rosnącego obok domu mego ojca. Patrzyłem na drzewo i czułem lęk. Obudziwszy się, wiedziałem, że to duchy zmarłych – i domyśliłem się, że coś się stało, ale na Miłą nie poszedłem. Dopiero szóstego maja.
Była godzina piętnasta, przez otwarte okno wpadało słońce i pachnące niedawnym deszczem powietrze. Lecz wystarczyło cofnąć głowę z otwartego okna, by poczuć smród śmierci. Jeśli to prawda, że zapach jest duszą rzeczy, to śmierć jest wszędzie wokół nas, bo potem przez trzy dni czułem jej zapach nie tylko w jajkach na twardo, ale też pośród majowej zieleni.
Zadzwoniłem pod 112. Skierowano mnie do pogotowia ratunkowego. Ratownik poradził, bym zwrócił się do lekarza rodzinnego w celu wystawienia karty zgonu. A skoro nie wiem, kto był lekarzem rodzinnym ojca, to muszę zadzwonić do Szpitala Wolskiego, ale dopiero po godzinie 18.00, i oni przyślą lekarza.
Zadzwoniłem kilka minut po osiemnastej.
– Pesel poproszę – usłyszałem.
– Mój?
– Nie, zmarłego.
– Nie znam.
– No to nie mogę przysłać lekarza. Niech pan poszuka peselu.
– A jeśli nie znajdę?
– To nie przyślę lekarza.
Zacząłem szukać dowodu osobistego ojca. Nigdzie nie było. Może jest w kieszeni spodni, które przytrzymuje lewą dłonią? Ująłem jego rękę i nieco ją uniosłem. Była zimna i lepka, smród jeszcze się wzmógł. Sięgnąłem do kieszeni spodni. Były powalane trupią, cuchnącą wydzieliną. Prawa kieszeń pusta, lewa pusta. Szukam dalej. Po pół godzinie znajduję w jednej z szuflad jego stary dowód osobisty. Dzwonię, podaję pesel.
Nim przyjechał lekarz, by wypisać kartę zgonu, przesiedziałem z trupem trzy godziny. To dość, aby oswoić się ze śmiercią, patrząc na jej działanie i wdychając jej smród. Przebiegłem pamięcią wszystkie zdarzenia związane z ojcem – widziałem go młodego, dumnie noszącego mundur żołnierza, potem starego, zgarbionego pod ciężarem choroby, ożywionego nienawiścią do mnie. Gdy byłem u niego ostatni raz, siedział na łóżku i powoli zakładał skarpetki. Położyłem mu pieniądze z emerytury na stole, a on zapłakał i powiedział:
– Dziękuję.
To było gorsze niż nienawiść. Czyjaś niespodziewana skrucha jest nie do udźwignięcia. Podszedłem, położyłem mu rękę na ramieniu i rzekłem:
– Nie martw się.
Nikt nas nie uczy mówić do człowieka w przeddzień jego śmierci.
ROBERT PAPIESKI