W wędrówkach po Pradze, jakim oddawaliśmy się z Antonim M. Svobodą (1930–2021, dla bliskich – Tonda, wolnomyśliciel i polihistor), w czasie moich wizyt, znaleźliśmy się któregoś lata pod koniec XX wieku, zszedłszy z Hradu na południe, ku Wełtawie, w najstarszym praskim parku. Zaczynem dla naszych perypatetycznych dialogów były zwykle właśnie ogrody, postaci ogrodników i botaników czy jakieś historie „roślinne”, co obu nas ciekawiło. Ten park to były Vojanovy sady, „sad” to po czesku ogród czy park, w znaczeniu szerszym niż słowo to ma we współczesnej polszczyźnie. Założony w połowie XIII w., przez setki lat był ogrodem, który dawał kolejnym właścicielom owoce i wszelką ogrodowiznę. W czasach nowszych, od końca wieku XVIII do pierwszych lat po I wojnie, należał do sióstr zakonnych, jak tu o nich się mówiło – „anglických panen”, z katolickiego, parającego się wychowaniem dziewcząt, Instytutu Błogosławionej Dziewicy Maryi (Institutum Beatae Mariae Virginis). Zakonnice urządziły go inaczej, jako niewielki park dla siebie oraz swoich wychowanek i podopiecznych. Wspominam nieco bliżej siostry i czas, gdy władały tym zakątkiem zieleni na Małej Stranie, bo właśnie one sprowadziły i posadziły tam, obok innych drzew i krzewów, nieszpułki jadalne (Mespilus germanica). Właśnie do tych kilku starych, rozrośniętych nieszpułek skierował nasze kroki Antoni. Rosną tam w postaci odmiany o dużych owocach, której do tego spaceru nie znałem jeszcze z autopsji.
Nieszpułka, krzew czy drzewko, to jakby głóg, jak głogi mniej lub bardziej ciernista, tyle że liście ma wydłużone i pofalowane, zgoła nie głogowe, kwiaty nie po kilka czy kilkanaście, jak głogi, ale pojedynczo, w dodatku duże, na czubkach gałązek, pięknie więc widoczne w maju na peryferiach krzewu. No i ma nieszpułka zadziwiające owoce, jakby małe gruszki, brązowe i wąsate – bo zwieńczone pięcioma dużymi, szydlastymi listeczkami, czy może – to chyba lepsze porównanie – kształtu staromodnej zabawki, bączka czyli frygi, zacinanej przez dziecko ostrym ruchem biczyka czy sznurka dla wprawienia zabawki w wirowanie na stole lub podłodze.
Greckie méspilon i łacińskie mespilum, to były w starożytności śródziemnomorskiej nazwy także dla niektórych głogów i jarzębin, a nie dla jednego tylko, ściśle określonego gatunku, owej Mespilus germanica, zwanej potem przez ojców botaniki „germańską”, bo przekroczyła z Rzymianami Alpy i trafiła do ogrodów w krainach dostatecznie ciepłych, m.in. w Brytanii i Germanii. Po prostu było kilka różnych nieszpułek i dla dobrego rozeznania potrzebowano dodatkowych określeń – na przykład te wielkoowocowe, które rosną na Małej Stranie, to były setania.
Nieszpułki albo zbierano wcześnie, jeszcze twarde, niedojrzałe i niesmaczne, i trzymano w plewach, otrębach lub w słomie by powoli dojrzewały (były i sposoby wyrafinowane – przechowywanie w moszczu winnym czy miodzie), albo jadano wprost z krzewu, już ulęgnięte po chłodach, miękkie i słodkomdłe. Najwygodniej jest, chwyciwszy palcami stulone listeczki owocu, wysysać budyniowaty miąższ przez „słabiznę” po oderwanym ogonku, wypluwając twarde, kamykowate orzeszki. Przez stulecia były głównie przegryzką plebsu, w karczmach, tawernach, po warsztatach i jarmarkach, ale i jednym z owoców deserowych na zamożnych stołach, co uwieczniają, od XVII w., martwe natury.
Nieszpułka o dużych owocach, taka jaką zobaczyłem w parku „anglických panen”, to jedyne owocowe drzewo – choć może trzeba by do tego dorzucić jedną czy drugą odmianę pigwy? – nieprzerwanie mnożone od tysięcy lat, trwające dzięki staraniom ilu to już pokoleń ogrodników, którzy wszczepiali i wszczepiają w pieńki siewek głogów jego „oczka”, czyli „śpiące” pączki, z których – gdy zabieg ten się powiedzie – rozwiną się gałązki nieszpułki. Krzew, przy którym krzątam się rok w rok w ogrodzie, jest po prostu tym samym ciałem, ściśle tą samą rośliną, przy której krzątali się perscy, syryjscy, greccy i rzymscy ogrodnicy. To jedyne więc takie drzewo, bo w starożytności nie było jeszcze, z czego jakoś nie zdajemy sobie sprawy, jabłek w takiej postaci, pod jaką znamy je dzisiaj, dużych i krągłych, wypełniających ciężarem całą dłoń, a choć były już gruszki bardzo podobne – w smaku, kształcie i wielkości, do jadanych teraz, ale do naszych czasów nie dotrwała ani jedna taka odmiana, żadna z tych gruszek „aleksandryjskich”, „damasceńskich”, „krustumskich”, „pompejańskich”, „syryjskich” i innych – znamy tylko ich nazwy, jak targowiskowe etykietki na opróżnionych skrzynkach i koszach po owocach.
W pierwszej scenie drugiego aktu Romea i Julii – Romeo marzy sobie, chodzą za nim obrazy kobiecego i męskiego przyrodzenia, a że kręci się po sadzie, to roją mu się pod postacią tego, co ma na wyciągnięcie ręki – widzi je jako pospolite w szekspirowskiej Anglii owoce: męskie przyrodzenie odgrywa gruszka „z Poperinge”, u nasady krągła i szeroka, a ku ogonkowi zwężona i długa, a kobiece właśnie wielkoowocowa nieszpułka, owoc rozwarty i otoczony wianuszkiem zaschłych pręcików i listków, zwana wśród angielskiego plebsu „open-arse”, co było „grubym” słowem na kobiece pudendum właśnie. Szekspir oddał to żartobliwym eufemizmem, „open et cetera”, a tłumacze Romea i Julii podchodzą do rzeczy albo poważnie, z botanicznym zacięciem, a więc piszą o nieszpułce, albo kluczą, na przykład Stanisław Barańczak zastąpił nieszpułkę morelą.
JAKUB DOLATOWSKI