Od dłuższego czasu wiedział, że jego rak jest nieuleczalny. „Ale to nie ważne” – pisał w liście. Wciąż mnie pocieszał. „Można z tym żyć, tylko nie wiadomo jak długo. Nie przejmuję się tym specjalnie, ale nie bardzo mogę planować podróż do ciebie…”. „U mnie po staremu, no, może trochę gorzej… ale to nic”.
Był pierwszy rok istnienia Pogranicza. Telefon. „Nazywam się Martin Pollack. Jestem korespondentem «Spiegla». Chciałbym przyjechać do Sejn, napisać o was…”.
Rozmawialiśmy często o Dzienniku Mihaila Sebastiana. „Jak to możliwe, że intelektualiści pokroju Eliadego dali się uwieść faszyzmowi?”. Wtedy jeszcze nie wiedział o uwiedzionych w kręgu własnej rodziny i o tym, że pytanie „jak to możliwe?” nie opuści go do końca życia, że przy okazji szukania na nie odpowiedzi napisze kilka książek, w tym może najlepszą z nich, czyli Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu.
„Spotkajmy się w Café Sperl”. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych Wiedeń stał się dla mnie przystankiem w częstych podróżach do byłej Jugosławii. Trwała wojna. Martin część swojego mieszkania oddał uchodźcom z Bośni. Przy stoliku w kawiarni miał swoje biuro. Kelnerka przynosiła mu nie tylko świeżą prasę ze świata, ale także prywatną korespondencję. Stolik był marmurowy, więc ze stukiem pojawiały się na nim Melange, szklanka wody i Apfelstrudel. Po tym, jak skończyłem opowieść o podróży z Tadeuszem Mazowieckim do Tuzli i Mostaru, Martin otworzył na moment historyczny nawias: „Przy którymś z tych stolików zasiadał marszałek Hötzendorf, szef sztabu generalnego, który jako pierwszy po zamachu w Sarajewie w 1914 roku rwał się do wojny z Serbią. A wcześniej mieli tu swój stolik twórcy wiedeńskiej secesji. W tej kawiarni wojskowi i artyści nie przeszkadzali sobie”. Martin miał w sobie coś z tradycyjnej elegancji Sperla. Wystrzegał się jednak jak ognia austriackiej krotochwilności, groźnej, bo objawiającej się – niczym choroba dwubiegunowa – wiecznymi nawrotami. „Jeśli uległeś urokowi tego miejsca – powiedział mi kiedyś na odchodne – nie zapominaj, że jeden z jego właścicieli nazywał się Kratochwil”.
Odwiedziłem go w Bocksdorfie, domu otulonym winoroślą i starym ogrodem, w sercu Burgenlandu, przy granicy z Węgrami. Przez całą noc opowiadał mi historię ojca nazisty, którą właśnie odkrywał. „Wyjątkowo fanatyczny, brutalny, gotowy na wszystko” – wynotowywał z akt policji ścigającej zbrodniarzy wojennych. „Dobrze, że wpadłeś. Trudno to znieść samemu…”. Dochodził mnie głos człowieka wyjątkowo dobrodusznego.
Nie tak dawno przesłał mi apel: „Pragniemy Europy wolności i pokoju. W zamian do głosu dochodzi nacjonalizm. Rozprzestrzenia się nietolerancja. Głośniejsza staje się nienawiść, przemoc wkracza w codzienność. Podsycany jest strach przed innym, obcym i przekuwany w polityczny kapitał. Rozbrzmiewa wołanie za silną ręką. Korupcja podkopuje podstawy społeczeństw. Następuje erozja państwa prawa. Osiągnięcia socjalne i ciężko wywalczone prawa są zagrożone. Wolność i pokój nie są już oczywistością. Nadchodzi czas, by wysłać sygnał!”. „Sam wiesz czy podpisać czy nie” – dodawał. Podpisując wtedy, myślałem o Europie. Dzisiaj myślę o Martinie. Był jak ten apel – w sercu prosty jak lot strzały.
Pańska tożsamość, panie Pollack? Wolność.
Za kim pan się opowiada? Za solidarnością.
Jak pan żyje? W prawdzie.
Martinie…
17 stycznia 2025 roku
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI