Kiedy pisałam swój szkic Márai w Neapolu, łatwo mi przyszło uznać, że to miasto – pierwszy etap emigracji pisarza – okazało się w 1948 roku idealnym miejscem, zdolnym przyjąć wygnańca, ofiarować mu wielkodusznie dar zadomowienia. Teraz, kiedy przeczytałam Porwanie Europy, widzę wyraźnie, że spotkanie z powojennymi biednymi Włochami stanowiło już wcześniej, kiedy idea wyjazdu nie zdążyła się jeszcze skrystalizować, doświadczenie o zasadniczej wadze. Jak to się dzieje, że przestrzeń staje się dla nas miejscem, obcość zostaje oswojona? Wiele o tym napisano, nikt równie przenikliwie jak Hanna Buczyńska-Garewicz w Miejscach, stronach, okolicach, lecz dla Máraiego zdaje się to czymś oczywistym, nad czym nie ma potrzeby się zastanawiać, wystarczy powtarzanie tautologii: Włosi są Włochami, są wielcy, bo są Włochami.
Kanoniczny moment poprzedzający znalezienie się po dwudziestu siedmiu latach ponownie we Włoszech, Stendhalowskie „Więc ujrzę piękne Włochy!”, oznacza odruchowy powrót do dawnej bliskości: „Charakterystyczny włoski odblask, wszystko jest znajome. Wokół mnie ludzie mówią po włosku”. To na razie jeszcze włoska część Szwajcarii, ale już przekroczenie granicy i jazda pociągiem niwelują dystans czasowy, pisarz spogląda na wciąż te same nędzne Włochy, obdartych ludzi, zniszczone twarze, domy z wybitymi szybami. Włochy po klęsce, okupacji niemieckiej, gdzie stacjonują wojska alianckie, to ten sam kraj, który pojawia się w Skórze Malapartego, w doskonałej zbieżności czasowej (rok 1946). Ale Máraiemu daleko do apokaliptycznego tonu Malapartego, powszechna bieda i wszędzie widoczne zniszczenia nie naruszają podziwu dla ludzkiego żywiołu i to on będzie głównym przedmiotem zainteresowania (miłości?) pisarza. Pojawia się pojęcie daru, kluczowe dla notatek w Dzienniku, wizerunki Włochów – w odróżnieniu od dominującego stylu prozy podróżnej, gdzie dominują pejzaż, dzieła sztuki i duchy wielkich zmarłych – wysuwają się na plan pierwszy, sprawiając, że Włochy nie jawią się jako archeologiczny cmentarz, puste kulisy teatralne.
Czy mamy do czynienia ze swoistym orientalizmem, kiedy Márai pisze o Włochach, powtarzając niemal dosłownie sąd Goethego: „Lud jest skromny, wesoły, dziecinny i zdolny do radości, żyje w rodzinie i pod wiecznie błękitnym niebem”? Możliwe, że tak, lecz ważniejsze jest danie świadectwa, jak wielkiej lekcji wielkoduszności i solidarności udzieliły powojenne, zrujnowane Włochy. I to szczególnie w Neapolu uczy się Márai od jego mieszkańców tego, co w Dzienniku nazwie „zadaniem istnienia”: „A mimo wszystko, z jaką żarliwością wierzą w życie, nawet żebrząc, obdarci, głodni i drżący z zimna, w zaułkach, gdzie przed bramami ich domów zamarzają ścieki; żyć jednak, żyć!”. To obraz niedaleki od Skóry, lecz opatrzony przeciwstawnym znakiem; to, co u Malapartego było dowodem na wielką dziejową katastrofę, tu jest triumfem elementarnej żywiołowości, zwycięstwem bios nad historią i polityką.
W jednym z końcowych fragmentów Porwania Europy zawarł Márai nader cenną uwagę: „Prawdziwym sensem podróży istotnie nie jest przybycie dokądś, lecz to, co się w nas zrodzi pod wpływem lektury”. Jakie owoce przyniósł kontakt z Włochami, czy złagodził nieco wyniosłą surowość postawy i stylu pisarza, czy poszerzył sferę współodczuwania? Odpowiedzi pozostaje szukać na stronach Dziennika.
JOANNA UGNIEWSKA
Sándor Márai „Porwanie Europy”. Tłum. Irena Makarewicz. Warszawa, Czytelnik, 2022.