Pociąg przecina noc, przestrzeń i czas. Spotykają się w nim ludzie, których wiele różni: wiek, płeć, pochodzenie i zamożność. Jadą w różnych kierunkach i z tylko sobie znanych powodów. A mi nie dość jest ich historii i żałuję, że nie mogę lepiej poznać współpasażerów, tylko te strzępy tego, co się o nich dowiem.
Rytmika kół na torach i melancholia przemijania zgrywają się w jedną melodię, a za oknem przelatują widoki i nazwy miejscowości. „Teraz niech wszystkie pociągi biegną przez całe moje życie” – czytam u Cendrarsa i czuję smutek, kiedy wyobrażam sobie miliony ludzi, którzy przemieszczali się z miejsca na miejsce przede mną. Wszyscy mieli marzenia, pragnienia, cierpienia i zmartwienia, ich linia życia została już dawno temu przerwana, a pamięć o nich często się zapadła w ciemność. Dzieli nas czas, granica pomiędzy żywymi i martwymi, nawet gdybym chciał znaleźć się gdzieś pomiędzy, nie jest to możliwe. Robię więc swoje, dopóki moje słowa też nie zmienią się w popiół.
Taedium vitae, acedia, saudade. Drąży mnie choroba bez gorączki i zapalenia, zimny ścisk w klatce piersiowej, to raz, dwa, patrzenie jak dłonie się starzeją a ja coraz bardziej jestem nikim. Każde drzewo przed moimi oczami próchnieje, metal porasta rdza, a ludzie przemijają. Czas nie jest moim przyjacielem. Według własnych zasad, bez żadnych emocji, bo przecież asteroida nie uderza w planetę z wrogości, powoduje niszczenie ciał, myśli i rzeczy. Jest czystą nicością, nieprzerwanym działaniem, po prostu jest.
W ten sposób zmierzamy przed siebie, trochę znudzeni, zaspani, wpatrujący się w pustkę za oknem. Zapewnia ona swobodę manewru i współistnienie różnic. Naruszam granice przestrzeni, próbuję odkryć, dlaczego w ogóle zmierzam w jakąkolwiek stronę i gdzie jest mój dom. Wiem na pewno jedynie to, że wolę się cofać niż patrzeć w przyszłość; komuś jestem to winien, ale komu?
***
Rachela Auerbach należała do najbliższych współpracowników Ringelbluma. Już w październiku 1939 uruchomiła w Warszawie kuchnię, która wydawała posiłki dla najbardziej potrzebujących. W czasie wojny prowadziła dziennik, napisała też kilka tekstów do Archiwum. Była jedną z trzech osób z kręgu „Oneg Szabat”, które przetrwały okupację. W 1950 roku wyjechała z Polski do Izraela, gdzie pracowała w instytucie Yad Vashem. Tam też zbierała świadectwa ocalałych, ponadto przygotowała dokumenty i listę świadków na proces Eichmanna. W ten sposób połączyła też na nowo życiorysy Wiesenthala i Ringelbluma.
Ta kobieta z Galicji, która miała zostać nauczycielką i pisarką, musiała stanąć do nierównego boju z całą nazistowską maszyną eksterminacji. Istnieją bowiem ścieżki, na które człowiek nie wchodzi dobrowolnie, nie zostaje też ochotnikiem. Auerbach, kiedy Niemcy chcieli spopielić świat europejskich Żydów, dokumentowała i utrwalała los ludzi, których widziała. Przetrwała i nawet po wojnie nie spoczęła, kiedy jako jedna z pierwszym apelowała o odszukanie Archiwum Ringelbluma, zakopane w ruinach getta.
Wydaje się, że od wybuchu wojny toczyła walkę ze śmiercią i zapomnieniem. Karmiąc, starała się uratować jak najwięcej istnień, ale też dziesiątki stron poświeciła tematowi głodu w getcie. Widziała wszystkie okropieństwa tego świata i była świadkiem tego, do czego głód może doprowadzić zwykłych ludzi. Dlatego pisała o wielkim reżyserze – Głodzie, którego czynów „nie powtórzy już potem chyba nikt. Ten film dźwiękowy kręci się sam i szkoda wielka dla historii, że nie zostaje utrwalony na żadnej taśmie. Trzeba nowego Goyi, by ołówkiem swym wydostał plastykę twarzy opuchniętych z głodu, te pagóreczki po obu stronach nosa i te zastygłe jeziora oczu, ten koloryt skóry, te indywidualne zmiany i te zmiany typowe”.
To właśnie Racheli Auerbach i jej podobnym przypadło zadanie utrwalenia tego, co widzieli. Była to też odpowiednia zemsta, bowiem naziści sądzili, że poprzez Zagładę uczestniczą w ważnych bojach, o których nikt nigdy nie usłyszy, ale w rzeczywistości byli zwykłymi mordercami dzieci, starców, kobiet i mężczyzn w kwiecie wieku, którzy w żaden sposób nie zasłużyli na los, jaki ich spotkał. Głód wykonywał swój zawód i ona też robiła swoje, pragnąc w 1942 roku zemsty. Jej dokumentacja z czasów wojny i procesu Eichmanna okazała się najlepszą formą zadośćuczynienia ofiarom i pomszczenia ich niezasłużonej śmierci.
W lipcu 1942, podczas największych akcji deportacyjnych do obozów zagłady, Auerbach pisała w swoim testamencie, przetłumaczonym przez Karoliną Szymaniak, że podobne „okropieństwa zdarzały się już może w żydowskiej historii, ale hańby takiej jeszcze nie było. Żydzi jako narzędzie. Chcę pozostać przy życiu, jestem gotowa całować buty najpospolitszego chama, aby tylko dożyć chwili ZEMSTY”. Doprowadzona do skraju przestała bać się śmierci, bardziej przygnębiająca była dla niej myśl, że to wszystko mogłoby ujść nazistom i ich pomagierom na sucho, bez żadnej kary. Przetrwała, dzięki jej wysiłkom udało się uratować pamięć i skazać Eichmanna, ale to nie mogło przywrócić życia jej bliskich, jak chociażby Debora Vogel, która miesiąc później została zamordowana we Lwowie.
Starego świata nie można bowiem przywrócić, śmierć oprawców nie wskrzesi zmarłych. Możemy jedynie robić swoje, ale ze świadomością, że z czasem wszystko przepadnie i przeminie, pamiętając przy tym, że jest to nasz obowiązek wobec innych. Chociaż na chwilę przywrócić ich do świata żywych, wymienić imię, nazwisko, powiedzieć parę słów, które zaraz rozmyją się wśród miliardów wypowiadanych przez miliardy. Tylko tyle, to wbrew pozorom wiele, o wiele więcej niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić: ktoś wie, ktoś pamięta, ktoś spisał. Na tle katastrof, działania nicości i kosmicznych zderzeń praca wspomnień zatrzymuje czas, który jest przecież względny.
Jolanta Brach-Czaina pisze: „Wspólnotą stworzeń rządzi prawo pokarmu: pochłaniamy się wzajemnie, sami będąc nieodwołalnie skazani na pochłonięcie. Naszym przeznaczeniem jest istnieć dzięki pokarmowi, jakim są dla nas inne stworzenia i stać się pokarmem dla nich. Uczestniczymy w kosmicznej uczcie kanibali”. Świadomość, że każdym istnieniem kieruje instynkt pochłaniania, jakby katarzy mieli rację, iż żyjemy w świecie stworzonym przez złego demiurga, jest przerażająca. Gdziekolwiek bowiem nie sięgnąć wzrokiem, czy za pomocą teleskopu czy po prostu nie mrużąc oczu na świat, wszędzie jedno pochłania drugie, aby powstać na nowo i przetrwać.
Leopold Buczkowski, kolejne dziecko Galicji, twierdził, że śmierć jest największym złem, lękają się jej ludzie i zwierzęta, ale światem zarazem rządzi stukanina – odbieranie życia, przedwczesne, niepotrzebne i bestialskie. Tej drogi i nocy nie ma końca; z jednej strony nicość, z drugiej chęć istnienia, wystarczy jeden zły krok, aby zapaść się w ciemność.
Auerbach, będąc w getcie i widząc otaczający ją głód, gorzko pisała: „Tak więc naprawdę tylko ślepi wśród nas wmawiają sobie, że Żydów możemy uratować zupą”. Skazani na zagładę w pustkę mieli zostać z całą swoją przeszłością i kulturą, jak Tasmańczycy czy lud Herrero. Hitlerowcy pragnęli mordować na niespotykaną skalę, co dzisiaj trudno sobie nawet wyobrazić, było to bowiem wydarzenie wyjątkowe, ale zarazem też nieprawdopodobne. Niebywałe. Doprowadziło do końca epokę środkowoeuropejskich Żydów. Jednak miska zupy przedłużała życie przynajmniej o dzień, a to wcale nie jest mało. Szczególnie przeciwstawiając się z jednej strony ciągle rosnącej nicości, a drugiej – całej maszynerii śmierci.
***
To Auerbach namawiała Deborę Vogel by pisała w języku jidysz. Kobiety przyjaźniły się od czasów studenckich, które spędziły we Lwowie: Auerbach urodziła się niedaleko Tarnopola, Vogel w Bursztynie, były więc obywatelkami wschodniej Galicji z jej całym miszmaszem kulturowym i religijnym. Ich los skrzyżował się na Uniwersytecie Jana Kazimierza, a następnie toczył się swoimi, tragicznymi torami.
Geograficzne linie powinowactwa z przypadku bywają tajemnicze. Vogel, Auerbach, Ringelblum, Wiesenthal pochodzili z tych samych terenów. Dzieliło ich sporo, jednak los na swój dziwaczny i niezrozumiały sposób splótł losy tych ludzi, jak wioski, miasteczka i miasta łączą się drogami oraz torami kolejowymi.
W rodzinie Vogel nie posługiwano się językiem jidysz. Jej rodzice byli nauczycielami i ludźmi postępowymi, jidysz kojarzył się im ze sztetlem i zacofaniem, był dla nich szwargotem i językiem ludowym, dlatego w domu porozumiewano się po polsku i niemiecku. Galicyjscy Żydzi różnili się od siebie: ortodoksi, chasydzi, maskile. Jedni się asymilowali, inni zostawali syjonistami, a jeszcze kolejni zamykali się w swoim mikroświecie. Nie tworzyli spójnej grupy, żyli wśród Polaków, Ukraińców, Niemców, Austriaków i wielu innych narodowości. I ten świat nagle przestał istnieć.
Kiedy Auerbach w lipcu 1942 pisała, że pragnie jedynie zemsty na oprawcach, którzy infernalny plan zniszczenia przeprowadzali już w sposób masowy i zmechanizowany, to miesiąc później w ramach akcji Reinhardt została zamordowana we Lwowie Debora Vogel. W akcji likwidacyjnej getta wraz z nią zostali zabici: syn, mąż, matka. Los jej i bliskich Auerbach został nakreślony 20 stycznia 1942, kiedy to w Wannsee spotkali się nazistowscy urzędnicy pod przywództwem Reinharda Heydricha w celu opracowania ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. W tym momencie powstało prawo, którego nadrzędnym celem była eksterminacja przy wykorzystaniu wszystkich możliwości tysiącletniej rzeszy.
Jak w tekście Vogel pod tytułem Zdemaskowanie manekinów: okazało się, że mechanizm manekinów, które sądziły, iż uczestniczą w ważnych wydarzeniach, polegał jedynie na instynkcie śmierci, jej przeprowadzenia i wykonania. Nic innego nie było ważne. Walczono jedynie po to, aby dokonać aktu niemal niewyobrażalnego ludobójstwa, które było wykonalne. Jak słusznie zwracał się jeden z wykonawców tego planu do Eichmanna: „choć brzmi to czasem niewiarygodnie, jest to praktycznie całkiem możliwe”.
Choć brzmiało to czasem niewiarygodnie, było praktycznie całkiem możliwe. Czyli: stworzenie całej infrastruktury do mordowania milionów ludzi mogło wydawać się czymś nieprawdopodobnym, ale wykonalnym. Nakręcone figurki codziennie wykonywały swoje działania, które polegały na odbieraniu życia. I tak: strzał, uderzenie w głowę, rozkaz, bicie, podpisanie dokumentów, przewiezienie ludzi, zakopanie ludzi, spopielenie ciał. Wiele istniało możliwości, ale wszystkie one należały do cech zbiurokratyzowanego zadawania śmierci.
Miasto po mieście, miasteczko po miasteczku, człowiek po człowieku, walec historii pędził i nikogo nie oszczędzał. W ramach akcji Reinhardt zaczęto likwidować getta, a tych, którzy przetrwali, przewożono w wagonach towarowych do obozów zagłady. I tak kiedyś wielokulturową przestrzeń zmieniono w „wolną od Żydów”. W sierpniu 1942, kiedy Rachela Auerbach pałała żądzą zemsty, nie tylko Vogel wraz z rodziną została zamordowana we Lwowie, ale też Maurycy Allerhand, najwybitniejszy prawnik dwudziestolecia, Herman Auerbach, matematyk, znał się najpewniej z Rachelą, byli równolatkami, pochodzili z tych samych miejsc, studiowali w tym samym czasie, czy Łucja Frey-Gottesman, lekarka, neurolog. Nazwisk można wymieniać dużo, wszystkie one oznaczały niebywałą stratą. Przestrzeń, dawniej pełna życia, wielokulturowa i wielonarodowa, została naznaczona śmiercią, więc brakiem. Pomiędzy czerwcem 1941 roku a czerwcem 1943 roku w dystrykcie Galicja zgładzono 550 tysięcy Żydów.
***
Debora Vogel w cyklu Budowa stacji kolejowej pisała: „Jest ogromnie dużo przestrzeni w świecie. Przestrzeni niepotrzebnej, nieporadnej.
O, przestrzenie płaskie, powolne. Nudne jak ługiem szorowana, wielka podłoga z desek; jak krągły krajobraz kalendarzowej niedzieli z ludźmi, którzy zapodziali gdzieś, na kilka godzin, swój los. I spacerują.
I przestrzenie nudne jak ludzie ze straconym życiem. Przestrzenie ciężkie: jak życie bez losu.
Przestrzenie, które wyciskają wielkie, puste łzy. I są dla nikogo.
Za dużo przestrzeni jest na świecie. Trzeba coś począć z pałubiastą przestrzenią świata”.
Kiedy w Galicji kładziono tory, budowano stacje kolejowe (i to nie byle jakie), a jej tereny zaczęły pokonywać z zawrotną prędkością lokomotywy, była to kraina rozwlekła, biedna, ale posiadająca swoje mroczne piękno i koloryt. Wraz z powstaniem kolei Karola Ludwika i kolei Transwersalnej, jej przestrzeń, wcześniej nienaturalnie wydłużona, biegnąca w poprzek, zaczęła się kurczyć, a świat przyśpieszać, czyli działo się inaczej niż dziać się powinno: im większa gęstość, tym czas płynie wolniej i na odwrót.
Tutaj jednak nic nie było zwyczajne: bieda należała do największych, różnorodność etniczna i religijna mogłaby zaskoczyć ówczesnych mieszkańców Nowego Jorku. Pod czarno-żółtym słońcem monarchii habsburskiej przychodzili na świat ludzie do cna zwyczajni i zarazem nadzwyczajni, niektórzy osiadali na całe życie w jednym miejscu, a inni ruszali w dalekie podróże. Los kierował ich w różne strony, więc wyruszali z tych ubogich miasteczek w stronę nieznanej i mrocznej historii.
Zostawiali za sobą nieporadną i niepotrzebną przestrzeń Galicji, przestrzeń łez, radości, pogromów i ciągłej niepewności. Różne były ich losy, które odkrywali po czasie; plany niszczyła historia, marzenia naga przemoc, chęć życia tułaczka.
Jedni, jak Fred Zinnemann, wyjeżdżali z mojego rodzinnego miasta, aby w Los Angeles kręcić filmy jak w Samo południe, inni wędrowali, jak nieznana z imienia i nazwiska kobieta po okolicznych miejscowościach, aby pod koniec lutego 1944 roku na rynku podejść do niemieckiego żołnierza i powiedzieć mu, że jest Żydówką, wiedząc jakie będą tego konsekwencje, jednak nie miała już sił błąkać się po tym strasznym świecie.
Byli tacy jak Isidor Miller, który wyruszył z galicyjskiego Radomyśla Wielkiego do Nowego Jorku, by tam zaznać biedy, dorobić się milionów, aby ostatecznie zbankrutować, co nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Miał dwóch synów, jednym z nich był Arthur Miller, autor Śmierci komiwojażera, trzeci mąż Marilyn Monroe. Ci, którzy pozostali w „starym kraju” nie mieli tyle szczęścia. Najczęściej w lipcowe dni 1942 roku widzieli po raz ostatni słońce i twarze swoich bliskich.
„Przestrzenie, które wyciskają wielkie, puste łzy” – jak pisała Vogel, są przestrzeniami, po których chodziłem w dzieciństwie i nadal je przemierzam, tęskniąc za wieloetniczną Galicją, tęskniąc tym mocniej, im bardziej niemożliwy jest jej powrót. Dlatego piszę o pociągach z Czadcy do Husiatynia, z Rzeszowa do Czerniowiec; żeby wszystko było, jak być powinno, kiedy sobotę od niedzieli oddzielała noc, a w miasteczku znajdowała się cerkiew, kościół i synagoga.
Opowiadam o zmarłych, rozkopuję pamięć i ziemię, aby jeszcze raz przemówili, choć niektórzy z nich nie mają grobu i nie wiadomo w jakim miejscu zostali pochowani. Po prostu przeminęli jak słowa wypowiadane w ciemności czy myśli, których nikt nie zapisał. Ich losem pokierowała zbrodnicza władza, ale też zwykła, przyziemna i ludzka podłość. Te wydarzenia dźwięczą pustką i melancholią, monotonnym stukotem kół sunących po torach i piskiem wagonu zatrzymującego się na stacji nocą.
***
Tempo niektórych wydarzeń zależy jedynie od perspektywy. Z punktu widzenia wszechświata dynamika procesów w nim zachodzących jest chwilą, kiedy dla nas stanowi wieczność. Jałowość istnienia opiera się właśnie na tym znikaniu, które występuje wszędzie i zawsze: prędzej lub później, wolno lub szybko, dziś lub za miliard lat.
Pisanie o zmarłych przypomina badanie zapadających się gwiazd. Wiemy o nich wiele, ale nie jesteśmy w stanie odkryć tajemnicy tych wydarzeń. Co dzieje się za horyzontem zdarzeń, co dzieje się przez wieczność chwilę po ostatnich oddechu? Tajemnica. Bohater Juliana Stryjkowskiego powiedziałby: tajku.
To jest właśnie granica pomiędzy słowami a milczeniem, czasem a wiecznością. To tu słychać Koheleta, to tu wiatr tworzy swoje melodie, to tu, koniec końców, jak echo wracają stwierdzenia, że wszystko jest pustką i marnością. Świat jest wchłaniany przez nicość, czas przyśpiesza i w tym miejscu melancholia ustala swoje królestwo. Z tego miejsca Vincent van Gogh pisał do brata: „Perspektywa staje się mroczna i przyszłość nie wydaje mi się szczęśliwa”.
Melancholia to chęć odrzucenia, pokonania działania czasu, ale zarazem wiedza, że jest to niemożliwe. Przejawia się ona właśnie na pograniczu pomiędzy życiem a śmiercią, wystarczy jeden zły krok, aby spaść w otchłań. Pozostaje więc jedynie rozpamiętywanie braku i straty w świecie, który w szaleńczym tempie zmierza przed siebie. Inaczej rzecz ujmując: jest ona nieszczęściem bycia wrzuconym w czas i umiejętnością patrzenia na jego działanie.
Można śmiało powiedzieć, że melancholia jest również monotonią, oglądaniem jakby w przyśpieszonym tempie zmian pogodowych, powstania rdzy na metalu czy usychania kwiatów. Ukrywa się ona w metaforach albo za uśmiechem na pół twarzy, kiedy tylko lewy policzek się unosi. Wszystko bowiem jest metaforą, bo wszystko zmierza do nicości, która jest niewiadomą. Dlatego też melancholia jest też brakiem sensu, tym bardziej dotkliwym, im bardziej przeszłość odchodzi w zapomnienie.
***
To „nic, które boli” (Pessoa).
To jest „podobne do chwili, kiedy osaczony Żyd widzi zbliżające się ciężkie kaski niemieckich żandarmów” (Miłosz).
To moment, kiedy „Bóg się przygląda, jak człowiek umiera drugiemu człowiekowi” (Canetti).
***
To stan porzucenia w ciemności, której w żaden sposób rozświetlić nie można.
DAWID SZKOŁA