fbpx
HOME
Agnieszka Kania

Teatr życia i śmierci

Spektakle odbywały się w dwudziestu ośmiu miastach świata, trwały po kilka dni. Widzowie siedzieli na podłodze, zanurzeni w półmroku. Światło padało na olbrzymie blejtramy zagruntowane emulsją – malarską scenę. Franciszek Starowieyski miał na sobie spodnie związane parcianym sznurem i luźną koszulę. Mówił i rysował jak szaman. Najpierw z wolnej ręki kreślił koło, potem zaludniał płótna postaciami. W 1993 roku przyjechał do Opola. Uznany w świecie malarz, plakacista, grafik i skandalista rozłożył się ze swoim Teatrem Rysunku w Miejskim Ośrodku Kultury. Żadna z opolanek nie chciała być muzą mistrza. Organizatorzy zafundowali mu więc panią z agencji towarzyskiej. Ponoć Starowieyski prychnął na widok szczupłej, wysokiej dziewczyny: „Wieszaka nie będę malował! Potrzebuję baby z krwi i kości!”.

A potem węglem, pastelami i kredą stworzył Chwałę Becketowi, monumentalne dzieło (o długości szesnastu metrów i powierzchni czterdziestu ośmiu metrów kwadratowych), podzielone umownie na dwie części: rytuał przejścia i życie po życiu. Na obrazie widnieje data 1693. Artysta cofnął się o trzysta lat.

RYTUAŁ PRZEJŚCIA

Trzysta lat temu zmarły nie był zupełnie zmarłym, zawsze mógł się rozmyślić i wrócić na ziemię. Uważano, że pierwsze chwile po zgonie przesądzają nie tylko o losie duszy, ale także o przyszłości bliskich i znajomych nieboszczyka. Celebrowano zatem rytuał przejścia. Wpierw należało ułatwić duszy opuszczenie ciała. Nie było to takie proste, bo spryciara bawiła się w chowanego. Tkwiła w ciemnych zakamarkach, zakradała się do nosa, kolana, pępka, to znów grała na bębnach w uchu, kuliła się pryszczu albo zdeptana płaszczyła się pod paznokciem. Żywi potrząsali umierającym lub wołali go po imieniu i szybko zatykali usta – drogę powrotu. Ale dusza była przebiegła. Mogła się zmienić w muchę, karalucha, motyla, gronostaja, wilka, lisa czy sowę. Ileż to dusz starych panien pohukiwało kiedyś na drzewach!

Dusza rozpływała się jak mara we mgle, wiedziała, jak się wślizgnąć do cienia, poplamić smugą sufit, osiąść pyłem na kominku czy zaciągnąć do gwiezdnego rydwanu. I wciąż dumała, jak by tu wyjść na ludzi. Żyjący dbali o nią. Gasili ogień, żeby się nie sparzyła, wylewali wodę z wiader, bo mogła utonąć, wynosili z izby chleb na wypadek, gdyby łakoma wżarła się w bochen prosto z pieca. I zasłaniali lustra, żeby czasem nie zwabiła pechowca, który się przegląda w zwierciadle. – Dusza zawsze szuka życia na podmianę – szeptano po kątach.

Opracowano wyrafinowane systemy zamykania, otwierania okien i zdejmowania dachówek nad pokojem zmarłego, wszystko po to, by dusza uleciała i nie wpędziła nikogo w kłopoty. Zdarzały się też drobne przekupstwa, choćby zaproszenie duszy na kolację. Po czym ktoś mówił jej bez ogródek: – Skoroś się najadła i wypiła, uchodź, uchodź…

Śmierć ogłaszało się nie tylko rodzinie i przyjaciołom. O zgonie dowiadywały się również zwierzęta. Wasz pan nie żyje – huczało w oborach, chlewach i kurnikach. Na ule rzucało się stare worki i szmaty, ogłupiałe pszczoły mogły się wyroić tęskniąc za duszą bartnika. Psy były podejrzane toteż dowiadywały się ostatnie. Wyszczekane mogły wystraszać duszyczkę albo – co gorsza – capnąć.

Na obrazie Starowieyskiego kobieta (zamiast głowy ma skrzydła, raczej szkielety, sterczące na boki badyle) prowadzi procesję, dziwny pochód ludzi zrośniętych ze sobą, którzy wpadają na siebie, potykają się i rozpychają łokciami. Tracą osobność. Nagość ociera się o nagość, starość dotyka starości. Rozmyły się granice, ktoś zasłabł, ktoś upadł i nie wstaje. Bo każdy chce być ostatni. I oldboj, dziadyga, gruchot, który przeżuwa chleb bezzębnymi szczękami; dopiero co zasmakował życia, a trzeba się zbierać do wyjścia. Prostytutka z ulicy Staromiejskiej też woli przeczekać. Bułgarska nauczycielka (odkąd straciła pracę, bardzo zbrzydła) również nie zamierza dojść pierwsza. Ani psychoterapeutka, ani jej pacjent, ani nawet jego depresja nie szukają tam miejsca dla siebie.

Co może być potem, po drugiej stronie lustra? Tego wyłupiastego, najeżonego kolcami oka, kiwającego się pod górną ramą? Odbija się w nim to co ludzkie: przymioty i wady, słabostki i walory, niedokończone rozmowy i szemrane sprawy. Słychać śmiech i pojękiwanie, żałosne skargi i lament. Nieco dalej, na szarym tle rozkłada się trup, namalowany podwójnie – tuż po śmierci i jako szkielet człowieka.

ŻYCIE PO ŻYCIU

Co jest potem, kiedy ciało odpadnie od kości?  Dokąd idzie dusza, kiedy skończy się rytuał przejścia? „Nie oszukujmy się, są tylko dwa miejsca – grzmiał święty Augustyn – raj dla zbawionych, piekło dla potępionych”. Tam wyruszała większość ludzi po śmierci. W chórach anielskich śpiewały tylko dzieci, i to wyłącznie ochrzczone. Reszta czekała w refrigerium na decyzję sądu ostatecznego. Sędzia był groźny i pamiętliwy, niechętnie nagradzał dobro, a za najmniejsze przewinienia karał. Każdemu grzechowi przypisano torturę. W 1492 roku Antoine Vérard ogłosił Traktat o karach piekielnych z kompletnym rejestrem kar obowiązujących w piekle.

Dla zarozumialców przygotowano ogniste koła, zazdrośników topiono w lodowatej wodzie, leniwych kąsały węże, chciwych piętnowano rozgrzanym żelazem, obżartuchów częstowano plugawymi daniami, a rozpustników wtrącano do lochów z jadowitymi gadami. Skąpców pożerały potwory, krzywoprzysięzców gotowano w kadziach, a niewierne kobiety ćwiartowano. Było też wbijanie na pal, przechodzenie przez wąski most nad przepaścią i cuchnące studnie dla niedowiarków. Wciąż dodawano pośmiertne męki (na jeden obraz raju przypadały przynajmniej trzy piekła). Mnożyły się obrazy wiecznych utrapień. Diabli wzięli wstyd i skrępowanie, w piekle znalazło się miejsce na nagość, rozpustę i sprośne zabawy.

Piekło i niebo przestały wystarczać. Ludzie rozglądali się za krainą dla dusz uwikłanych – nie całkiem straconych, ale wciąż niegotowych, by bujać w obłokach. Na szczęście Patryk z Irlandii znalazł głęboką, ciemną dziurę. I wrzucił do niej dusze niemal wszystkich zmarłych, bo przecież każdy miał coś na sumieniu. Ten kaznodzieja, który nauczał nieufnych Celtów, dokonał cudu. Pomieszał pradawne pogańskie obrządki z wiarą chrześcijańską. Podzielił dusze na piekielne many, duchy niebian i cienie oczekujące na darowanie win.

Na obrazie Starowieyskiego czyściec: okrągłe wejście, w środku zamęt. Komuś rosną skrzydła i szykuje się do lotu, ktoś wita się z patriarchami: Abrahamem, Izaakiem i Jakubem, ma zapewnione miejsce w raju, w trzecim rzędzie od końca, koło szczerbatego Anioła Stróża. Ktoś wyczuł zgrubienie na krzyżu i posmutniał. Po niego przyjdą szatani. Będą go ciąć i smażyć, rzucą wężom na pożarcie. Pokąsają go kobiety upadłe, wypiją krew, ciało zaś rozerwą na strzępy.

Tyle już napisano o piekle i niebie, ale czyściec ciągle nieodgadniony. Czym jest? – pytają ludzie. Sarowieyski odpowiada malarsko: to tułaczka, oczekiwanie na wejście do raju, do archetypu idylli, do nieba pierwotnego, które powstało, kiedy nie było teologów. Czyściec to niepokój, konieczność, chwila i wieczność, udręka tworzenia i ustanie, zapadanie się i wznoszenie.

Na środku czyśćca stoi prosty piecyk żeliwny z zegarem słonecznym na płycie. Odmierza czas poza czasem, czas bez upływu czasu: nie dotrze tam żaden promień, wskazówki nie rzucą cienia. Artysta przedstawił dobro i zło, które nie jest ani dobrem, ani złem, jedynie wyborem. Na obrazie skrzydła to szkielety skrzydeł, nie wiadomo – otrzymane czy utracone. Trudno odróżnić narodziny od upadku, zwycięzców od uchodźców, wierzących od wątpiących. Wszyscy wirują, kręcą się w kółko, udają, że żyją, że to nie jest świat zjaw i duchów, ale drugi ląd. Życie po życiu. Potem.

Monumentalne dzieło piętnaście lat grzybiało i butwiało w piwnicy Miejskiego Ośrodka Kultury przy ulicy Targowej. W końcu odnowione znalazło sobie miejsce w Muzeum Śląska Opolskiego. Prawdziwy teatr śmierci i życia.

AGNIESZKA KANIA

Warto również przeczytać...