Karl Emil Franzos urodził się w roku 1848, kiedy Franciszek Józef rozpoczynał swoje długotrwałe panowanie. Przyszedł na świat w Czortkowie, gdzie jego ojciec był lekarzem wykształconym na niemieckich uniwersytetach, co wiele nam mówi o tej rodzinie. Syn został więc wpierw wysłany do gimnazjum w Czerniowcach, a następnie na studia do Wiednia. Ostatecznie wybrał drogę pisarza, który w swoich opowiadaniach i felietonach wraca często do krainy dzieciństwa.
W jego tekstach galicyjska przestrzeń Podola i Bukowiny uchodziła za Halb-Asien, pół-Azję, orientalną krainą brudu, biedy i ukrytego piękna, przemocy, niesprawiedliwości, ale też tolerancji, czyli składały się na nią żółć i czerń, koloryt i nędza, rzecz zatem ujmując prosto: typowa Głodomeria. Franzos uważał, że jedynie wprowadzenie mieszkańców tych terenów w krąg języka i kultury niemieckiej może im zapewnić cywilizację i wydobyć z ciemnoty. Żydzi z Barnowa, jak nazwał swój rodzinny Czortków, okazują się bowiem obrońcami starej wiary i anachronicznych przesądów. Żyją w odseparowanych dzielnicach na mokradłach nad rzeką, gdzie powietrze jest zatrute przez opary i nawet w słoneczny dzień jest ponuro.
Tam, gdzie sięga kultura niemiecka, według Franzosa, panuje cywilizacja, a gdzie jej nie ma – pół-Azja. Pisarz tworzył swoje dzieła dla czytelników berlińskich i wiedeńskich, którzy właśnie w ten sposób widzieli wschodnią Galicję, trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że sam wierzył we własne sądy i opinie. Chciał być misjonarzem oświecenia i kultury, ale nie widział, jak w Żydach na tułaczce pisał Joseph Roth, „zalet swoich rodzimych stron; nie widzi bezmiernej rozległości horyzontu; nie dostrzega jakości tego materiału ludzkiego, który może wydać świętych i morderców z głupoty, wyśpiewać smutną wielkość i miłość bez opamiętania”.
Dlatego stereotyp staje się w tych opowiadaniach prawdą, bo przecież można śmiało uznać, że Franzos miał rację, ale z drugiej strony – oczywiście jej nie miał. Wszystko należy rozumieć podwójnie, bo pisarz chciał dobrze, wyobrażał sobie świat jako wspólnotę wiedzy i etyki, braterstwo ponad podziałami. Dążył więc do oświecenia i asymilacji swoich współwyznawców, co ostatecznie okazało się niemożliwe, bowiem w Niemczech coraz mocniej nasilały się tendencje nacjonalistyczne i antysemickie. Okazało się, że racja była, jak zawsze, po stronie Rotha, który pisał: „Pojęcie o krajach Wschodu, gdzie Żyd jest albo cadykiem, albo handlarzem, cała ludność chrześcijańska składa się z chłopów, którzy mieszkają razem ze świniami, oraz z panów, którzy nieustannie wyruszają na polowania i piją – te dziecinne wyobrażenia są równie śmieszne, jak rojenia Żydów ze Wschodu o zachodnioeuropejskim humanizmie”.
Idee Franzosa ostatecznie okazały się takimi rojeniami, dla Niemców po 1933 roku nieważne było wykształcenie Żydów, ani ich pochodzenie, mogli mówić w jidysz, po polsku czy niemiecku, nie stanowiło to jednak żadnej karty przetargowej. Idealizowana przez niego kultura wykształciła możliwość tworzenia fabryk śmierci, pieców krematoryjnych i mechanicznego mordowania ludzi. Naziści wygnali ze swojego kraju Rotha, który na szczęście nie doczekał początku wojny, bo pił z gniewu tak intensywnie, że Bóg postanowił go zabrać do siebie w maju 1939 roku.
„Daj, Panie, nam wszystkim, nam pijakom, tak lekką i tak piękną śmierć!”.
***
„Cesarz był człowiekiem bardzo starym. Był najstarszym cesarzem na świecie. Śmierć krążyła dokoła niego, coraz to bliżej, coraz to bliżej i kosiła, kosiła. Już całe pole było zżęte i tylko cesarz stał jeszcze i czekał jak zapomniane, srebrne źdźbło. Jasnymi, twardymi oczyma patrzył od wielu lat zagubionym wzrokiem w zagubioną dal. Czaszka jego była łysa niby pustynny pagórek, bokobrody białe jak para śnieżnych skrzydeł. Zmarszczki na obliczu tworzyły splątany gąszcz, dziesiątki lat gnieździły się w nim. Ciało miał wyschnięte, plecy lekko pochylone. Po domu dreptał drobnymi, starczymi kroczkami, ilekroć jednak wychodził na ulicę, usiłował napiąć mięśnie ud, sprężyć kolana, uczynić stopy lekkimi, a plecy prostymi. Oczy jego napełniała wówczas sztuczna dobroć – swoista właściwość oczu monarszych; zdawały się spoglądać na każdego, kto patrzył na cesarza i witały każdego, kto mu się kłaniał” – pisał w Marszu Radetzky’ego Joseph Roth.
Franciszek Józef nie zobaczył końca świata, który znał, zmarł bowiem tuż przed rozpadem cesarstwa, któremu przewodził od 1848 roku. 21 listopada 1916, kiedy słońce już zachodziło, opuścił ziemski padół, a następnie został pochowany pomiędzy Sisi a Rudolfem. W ten sposób skończyła się pewna era w historii Galicji i Europy Środkowej. Prowincja, gdzie rodzili się pisarze tworzący w różnych językach, jak Roth, Agnon, Franko czy Schulz, odchodziła w niepamięć lub zastygała w mit, jak postać samego cesarza. Historia, więc czas, natomiast zaczęła przyśpieszać w sposób zatrważający, za nic mając życia milionów.
Tuż przed śmiercią Franciszka Józefa była bitwa nad Sommą, która pochłonęła ponad milion ofiar po obydwu stronach. Dla aliantów najważniejszym celem było wykrwawienie wojsk niemieckich, co im bez wątpienia się udało, po czterech miesiącach starć front został przesunięty o 12 kilometrów, co skutkowało śmiercią prawie pół miliona żołnierzy wroga. Podczas bitwy zginęło też około 400 tysięcy Anglików oraz 200 tysięcy Francuzów.
Podczas I wojny światowej zginęło około 14 milionów ludzi. Za kilkaset lat, jeśli ludzkość przetrwa, mało kto będzie pamiętał o tym konflikcie i życiu Franciszka Józefa, jak dziś nie pamiętamy rzezi Bagdadu przeprowadzonej przez wojska mongolskie czy niezliczonych ofiar kolonialnych szaleństw państw europejskich. Galicyjskie kirkuty przestaną istnieć, a na ich miejsce pojawią się nowe groby, które też porośnie trawa. Moje wspomnienia rozproszą się pomiędzy miliardami innych i wszystko, co kochałem, również zapadnie się w ciemność, z której nie ma już ucieczki, jak światło nie może przebić się poza horyzont zdarzeń, kiedy zostanie pochłonięte przez czarną dziurę.
Gdzie swoje groby mają ofiary pogromów z różnych lat, rosyjskiego najazdu na Galicję czy wojny polsko-ukraińskiej? Czy ktoś pamięta ich nazwiska i jeszcze traktuje ich żywoty jako realne egzystencje pełne radości, bólu i strachu? Mimo że Galicja rozpadała się jak całe cesarstwo była nadal areną bestialstwa i ludobójstwa przez najbliższe kilkadziesiąt lat. Pisał o nich Szymon An-Ski, który zwracał uwagę, że „obszar zamieszkały przez milion Żydów, którzy jeszcze wczoraj cieszyli się wszelkimi prawami ludzkimi i socjalnymi, otoczony został ognistym kordonem krwi i żelaza, odgrodzony od świata i poddany władzy dzikich zwierząt w postaci kozaków i żołnierzy”. Tak samo pisał Babel, który kilka lat później był żołnierzem sowieckim: „Szeko natchniony i blady: mówi, jaką masz rangę – ja, zmieszał się, jestem czymś w rodzaju chorążego; oddalamy się, tamtego odprowadzają, za jego plecami chłopak o przyjemnej twarzy repetuje broń, ja krzyczę – towarzyszu Szeko! Szeko udaje, że nie słyszy, jedzie dalej, wystrzał, Polaczek w kalesonach pada w drgawkach na ziemię. Żyć się odechciewa, mordercy, niesłychana podłość, przestępstwo”. Brody i Buczacz płonęły, ich mieszkańcy odeszli w niepamięć.
Dwadzieścia lat później nastąpiła kulminacja koszmaru. W czasach, gdy drogi i nocy nie było końca – jak pisał Leopold Buczkowski – „szła Cirla przez las i tuliła swe umarłe dziecko. Idąc opowiadała bajkę. Ale co to jest bajka?”.
W ten sposób przestała istnieć Galicja – hukiem i skomleniem, pokazem ludzkich zdolności do zadawania cierpienia.
***
Nikt już nie potrafi na świecie dokładnie wymówić nazwy miasta Szibucz, które leżało nieopodal Czortkowa. W większości zamieszkane było przez Rusinów, Polaków i Żydów. Na świat przyszedł tam choćby Szmuel Czaczkes w 1888 roku dziewiątego dnia miesiąca aw, w dzień żałoby po zburzonej Świątyni, co wydarzyło się tak dawno temu, że nikt nie ma prawa tego pamiętać, może jedynie Ahaswerus. Jego matka pochodziła z rodziny mitnagdów, czyli przeciwników chasydyzmu, rzecz ujmując prosto, ojciec był natomiast zwolennikiem czortkowskiego cadyka, co oznacza, że syn przyjął skrajności rodziców.
Czaczkes szukał swojego miejsca na świecie, między Jerozolimą a Niemcami, kiedy już opuścił Szibucz. Poza Galicją przybrał pseudonim – Agnon, zaczerpnięty z jednego z własnych opowiadań Agunot. Jak zauważa Piotr Paziński: „Słowo aguna pochodzi z prawa żydowskiego i oznacza kobietę, której mąż zaginął (na wojnie, w podróży), zachorował psychicznie albo nie chce jej przyznać rozwodu, skazując ją na stan zawieszenie, swoistą niewolę bez odmiany losu. Aguna jest więc żoną nieżoną, ani wdową, ani rozwódką, kobietą opuszczoną, lecz jednocześnie beznadziejnie przykutą do swojego miejsca w świecie i społeczności”.
Melancholia jest wdowieństwem, porzuceniem i zawieszeniem pomiędzy. Wiąże się z utratą własnego miejsca i pewności, co do własnego ja, ale też przymusowym zakotwiczeniem w niejasnej sytuacji. To świadomość czasu, który przepływa przez palce nie mając dla nikogo i niczego litości. Okazuje się też nieznajomością słów i zaklęć opisujących własne położenie, nieumiejętnością ich wypowiedzenia, więc pewnego rodzaju otępieniem. Permanentne zawieszenie.
Można ten stan również rozumieć jako formę wygnania ze świata żywych, ciągłą wędrówkę po świecie, w którym brakuje sensu. Dotyka on wszystkich, którzy odkryli przejmującą ciszę niebios bądź nicość istnienia. Zobaczyli nicość i zrozumieli, że stan zawieszenia, w którym istnieją, jest naturalną częścią ludzkiej kondycji. Może łączyć się z utratą najbliższych, ale też własnej ziemi czy kraju. To widok ziemi, która kiedyś łączyła wiele ludzi wielu narodów i kultur, którzy na wskutek katastrofy, zostali zamordowani lub wygnani ze swoich domów.
Puste świątynie: kościoły, cerkwie, synagogi; miejsca bez ludzi, podzielone i naznaczone stratą; zrujnowane i zarośnięte cmentarze; symbole niepamięci, które są nicością na tle krajobrazu, pozwalają jej rozrastać się coraz bardziej aż pochłonie ostatnich ludzi i ostatnie ich schronienia.
***
Gdybym był malarzem, musiałbym zużyć wiele żółtego koloru, aby narysować pejzaż Buczacza. Tak myślałem, kiedy stałem pod tutejszym dworcem, patrząc na wschód, gdzie znajduje się Czortków otoczony rzeką Seret, nad która przez kilka dni wygrzewałem się jak gad na kamieniu. Jeszcze dalej jest Husiatyn, ale tam już nie pojadę, wdychając słodko-gorzkie powietrze dawnej Galicji, bo – jak pisał Błażej Cendrars, niestrudzony wędrowiec: „Na wszystkich dworcach widziałem ostatnie odjazdy pociągów / Nikt już nie mógł odjechać bo nie sprzedawano biletów”. Stąd wyjeżdżali w swoją podróż Agnon, Ringelblum czy Wiesenthal, Galicjanie z krwi i kości, moi krajanie, których nigdy na oczy nie widziałem, podobnie jak samej Galicji, która mimo że jest wszędzie naokoło, od dawien dawna już nie istnieje. Ja tylko opisuję ich historie, mniej lub bardziej smutne.
DAWID SZKOŁA