Zbiór poetów polskich XIX w. Pawła Hertza, „tylko” antologia, ale jednak na pewno – opus magnum autora, to jedna z kilku ponawianych lektur. Wieczorami sięgam często po któryś z tomów, by zanurzyć się – ale zwykle nie w wiersze, bo większość z nich jest dla mnie „wyblakła” i, jako że nie poruszają i nie zapadają w pamięć, wracam raczej nie do nich, a do not biograficznych, które zestawiał Hertz. To w nich niezmiennie się zaczytuję, tak są poruszające, czasem po prostu wstrząsające – choć skrajnie oszczędne (niekiedy nota to kilka słów, jakie Hertz zdołał o kimś skreślić; czasem nie ma w ogóle nic, nawet dat). Zbudowane w jakiś mistrzowski sposób – szczegóły warsztatu, fastryga i ściegi tej ogromnej pracy są niewidoczne. Może to efekt nie tylko umiejętności samego Hertza, skali jego wiedzy i wysiłku, jaki włożył w tę pracę, czy wyczucia ducha epoki i umiejętności odczytywania zawiłych, zwłaszcza po tak długim czasie, losów poetek i poetów, ale i tych cech XIX wieku, które na naszych ziemiach wielu postaciom antologii przynosiły niespełnienie za niespełnieniem, nawroty zniszczeń i katastrofę.
Kartkując Zbiór poetów… trafiłem ostatnio – księga II, s. 761 – na wiersz Gabrieli Puzyniny, której osoba do tej pory ledwie ledwie tkwiła mi w pamięci, a to dla jej wspomnień, W Wilnie i w dworach litewskich, z czasów moich dawnych, okołomickiewiczowskich lektur, wiersz, który, wbrew temu, co napisałem przed chwilą, jest dla mnie jak najbardziej żywy, bo w zgodzie z moim spojrzeniem na rzeczywistość lub na to, co się mi jako rzeczywistość jawi. To Siennik, a w nim takie m.in. wersy:
Pościałki mojej skromnej sianeczko pachnące!
Pytam cię się, na jakiej porastałeś łące?
W jakiej stronie i jaka stopa cię deptała?
[…]
Czyja krówka zbłąkana skubnęła twej trawy?
Jakie ptaszki z kielichów twoich piły rosę?
Jakiego ty wieśniaka ostrą stępiasz kosę?
Może ja znam to miejsce, gdzie twa łąka wschodzi?
Można to odczytać i głęboko, jako tekst o „niemożności”, na jaką natrafiamy w próbach poznawania świata, o tym, że istota rzeczy, natura rerum, jest zawsze, przynajmniej w jakiejś części, nie do objęcia, nie na nasz rozum. To bardzo proste słowa o tym, że więcej w tym wszystkim tajemnic niż czegokolwiek innego, że wszelkie konstatacje są z natury niejednoznaczne i chwiejne. Słowa Puzyniny przypomniały mi – skojarzenie odległe, ale mocne – inne dawne lektury, z dziedziny nauk ścisłych, czyli jeszcze z czasów licealnych, z czego zostały już tylko ledwo brzmiące echa i, właściwe dyletantom, same hasła, na przykład o „nieoznaczoności” wyników, jaka zawsze obarcza próby poznawania świata, o wzajemnym uwikłaniu obserwatora i „obserwowanego”, czego przezwyciężyć ów obserwator nigdy nie zdoła.
Jakże bliskie są mi te znaki zapytania, którymi Puzynina, niepewna sianożęci, kończy prawie każdy wers, gdy odpowiedź – nie istnieje lub jest niedosiężna. To jest – wypisz, wymaluj – metoda Arystotelesowskich Problemata, pytania, jakie Filozof zadaje Naturze, nie znając przyczyn takiego a nie innego biegu zdarzeń.
Siennik przywodzi też wspomnienia z dzieciństwa, kiedy przez wszystkie lata, gdy chodziłem do podstawówki – to był początek lat sześćdziesiątych XX w. – jeździliśmy, rodzice ze mną małym, na każde długie letnie wakacje do Czerńca nad Dunajcem, małej, ubogiej i zapomnianej wsi, gdzie gospodarowano jeszcze w dawny sposób. Spało się tam właśnie na siennikach, które wypchane świeżym sianem z nadrzecznych łąk, czekały już na nasz przyjazd i pachniały tak mocno, że zasypiało się jakże inaczej niż w mieście! Puzynina, przecież arystokratka, z domu Günther von Heidelsheim, pisze o sienniku, jako o „swojej pościałce”; czyżby więc – tego nie wiem – takie materace były dwieście lat temu w powszechnym użytku, także w łóżkach sfer „wyższych”? Linde podsuwa w Słowniku języka polskiego, obok siennika – „słomnik, miech słomą napchany do legania na nim”, materac z pewnością trwalszy od siennika i nie tak szybko pełen dolin, wyrobionych przez spoczywającego na łóżku, no ale i nie tak pachnący. W Czerńcu w niektórych chałupach były w użyciu słomniki, napełniane słomą owsianą – to przecież okolice górskie, owsa było tam w bród, ale my na takich nie sypialiśmy.
Czerniec to dla mnie wioska mityczna, realne, nieksiążkowe źródło mojego spojrzenia na naturę i gospodarowanie w jej dobrach. Tam poznałem całkiem porządnie, bo przez tych kilka ładnych lat, tyle rzeczy „niemiejskich” – choćby kośbę, zadawanie paszy inwentarzowi, przygotowywanie dla świń parowanych kartofli, utłuczonych z otrębami i siekaną pokrzywą (jak to pachniało!), łuskanie grubych jak paluchy i połyskliwych strąków bobu, po które sięgało się do wybrudzonego od używania, wiklinowego półkoszka, delikatne wyszukiwanie dłonią, w głębinach siana, kurzych jaj, czy – po prostu – chodzenie wszędzie, bez wyjątku, na bosaka. Tam, w Czerńcu, napatrzyłem się na mroczną, a co i rusz – oślepiającą i ogłuszającą robotę w kuźni, i na młockę na gumnie, robotę dwu mężczyzn, pozostających cały czas w ścisłej przestrzennej opozycji, jakby dawni „planetowie”, kroczących z wolna po okręgu, w jednym kierunku, i pracujących cepami w rytm kroków.
W Czerńcu brat naszej gospodyni, gospodarujący przez drogę, zapomnianego już przeze mnie imienia – pan Zbozień, nauczył mnie, by w skwar żniwnej kanikuły szukać ochłody dla ciała w opłukiwaniu od wewnątrz przegubów dłoni – tyle tu żył pod samą skórą – zimniuteńką wodą (unikało się w ten sposób przeziębienia gardła, gdyby, zgrzanym i spracowanym, napić się tak zimnej wody); po tę wodę sięgało się do biegnących nisko, przy samej ziemi rynien z wydrążonych świerkowych dłużyc – linię takiego drzewnego akweduktu poprowadzono zmyślnie od lasu na wzgórzu w dolinę, ku wiosce, wzdłuż pól, łąk i sadów (po dziesiątkach lat natrafiłem znowu na takie rynny w rumuńskim, równie górskim, Maramuresz).
JAKUB DOLATOWSKI