Jedyne życie, życie w końcu odkryte i wyjaśnione,
jedyne więc życie rzeczywiście przeżyte – to literatura.
Marcel Proust
Bez zgody na to, co gorzkie, na samotność, na przegraną,
nie ma prawdy pisanego słowa.
Czesław Miłosz
Tylko jasność może mnie
zgubić albo ocalić
Adam Zagajewski
1. Rozmyślając o głosie, który dochodzi do nas spośród linii wierszy Ryszarda Krynickiego, a przede wszystkim może o samym tym poecie, Marian Stala przywołał niegdyś urywek Boskiej Komedii brzmiący tak, jakby wyryto go w marmurze: „wolny, świadomy prawd, patrzący jasno”. W innym ze swoich szkiców cytował Kawafisa, stwierdzającego z mocą, iż „oczy poetów są bardziej przenikliwe”, w jeszcze innym podkreślał moc formuły, jaką Julian Przyboś obdarzył poezję Mirona Białoszewskiego: „widzenie rozświetlające rzeczy”. Te świetliste myśli można dopełnić fragmentem prozy Marcela Prousta, w przekładzie Boya brzmiącym tak oto: „Zjawiło się słońce: złocenia jego, umyte przez ulewę, znów rozbłysły na niebie, na drzewach, na ścianach domku, na mokrym jeszcze dachu […]. W sadzawce, której słońce wróciło przejrzystość, dachówki odbijały się różowym marmurkiem, na który nigdy przedtem nie zwróciłem uwagi. I widząc, jak na wodzie i na powierzchni murów blady uśmiech odpowiada uśmiechowi nieba, wykrzyknąłem w zachwycie, potrząsając zwiniętym parasolem: «Hop! hop! hop! hop!». Ale równocześnie uczułem, że obowiązkiem moim byłoby nie poprzestać na tych bezładnych okrzykach i starać się jaśniej czytać w swoim zachwyceniu”.
Zadaniem artysty – odkrywa narrator W poszukiwaniu straconego czasu – jest nie tylko przyjąć epifanijne doświadczenie świata, musi on także „wejrzeć głębiej w naturę swego zachwytu” – jak słowa „voir clair dans le ravissement” tłumaczył Józef Czapski. Czy też, jak rzekł z kolei Jan Błoński: „widzieć jasno w zachwyceniu”. Wielki artysta obejmuje świat okiem, które przemyła łza zachwytu, widzi mocniej, rozumniej, w pełni świadomie.
Wielki artysta, ale także – wielki krytyk.
2. Rekonstruując autoportret ukryty w tomach szkiców Jerzego Kwiatkowskiego, oceniał Stala, iż fundamentem postawy krytyka była „wielka, bezinteresowna miłość do poezji”, a także, iż ten uważny czytelnik, autor choćby rozprawy o wierszach Jarosława Iwaszkiewicza, postrzegał poezję nie jako „fenomen językowy” lub „czysto estetyczny”, ale jako ślad istnienia konkretnego człowieka, obdarzonego darem wyobraźni i języka, człowieka budzącego nasze „zainteresowanie i współczucie”. Temu zaś, kto pisze o poezji, stawiał jako cel nie pogoń za modami obowiązującymi na salonie nauk humanistycznych, lecz wierność: wobec głosu poety, ale także wobec osobistego duchowego rozwoju; jego strategia winna opierać się nie na „dziecinnej ambicji bycia wszędzie pierwszym, lecz na pragnieniu osiągnięcia własnego optimum”.
Gdy przygotowuję ten wstęp do książki jednego z najważniejszych krytyków, jakich dane mi było czytać, natrętnie cisną się mi pod pióro kolejne cytaty z Mariana Stali. Już powyższe linie jeżą się cudzysłowami, grozi mi zamienienie tych paru stron w mozaikę przywołań, ale czuję wyraźnie, że Stala wiele spraw odczuł i wyraził lepiej, niż ja bym potrafił. A także, iż myśląc o swoich poprzednikach, stworzył równocześnie własny wizerunek. Wszak również on podążał śladem rozjaśnionego rozumieniem zachwytu, a nie tej czy innej bałwochwalczo traktowanej metodologii, w jego szkicach nie znajdziemy nazwisk najnowszych teoretyków literatury, za to przywołania Biblii, Simone Weil, Martina Heideggera czy Lwa Szestowa. Nade wszystko zaś pełne skupienia odczytywanie, niepragnące oparcia w żadnym abstrakcyjnym i totalnym Systemie, dążące do – jak sam Stala nazwał ten wyróżniony moment – „chwil pewności”, do rozpoznań opartych na intuicji i wymykających się „obiektywnemu” uzasadnieniu. Czytelnicze wybory Stali nie są pogonią za tym, co najnowsze, a w domyśle: poprzez samą swą nowość – najlepsze. Są nieśpiesznym wędrowaniem, nad którym unosi się proporzec wierności, wędrowaniem oznaczającym niejednokrotnie powrót do tych samych, ale coraz inaczej i coraz pełniej rozumianych autorów. Bywał Stala odkrywcą i komentatorem poetów wchodzących na scenę życia literackiego: Bronisława Maja, Jana Polkowskiego, Marcina Świetlickiego czy Artura Szlosarka, z maestrią pisał o dojrzałej i arcydzielnej twórczości Wisławy Szymborskiej i Ryszarda Krynickiego, z pewnością jednak na jego osobistym firmamencie najtrwalej i najjaśniej świecą gwiazdy Adama Mickiewicza, Bolesława Leśmiana i Czesława Miłosza. Nasz, polski, ale też bodaj żaden inny poetycki kosmos nie gości dziś zjawisk podobnej miary, nie przecinają nieboskłonu komety geniuszy, może dlatego jego uważny obserwator pisze, a przynajmniej drukuje – coraz rzadziej.
W wierszu szukał Stala nie materiału dla akademickich zatrudnień, ale – powiem to tyleż patetycznie, co najprościej: strawy duchowej. Rozpoznawał sytuację mówiącego z głębi utworu człowieka, jego – jak lubił pisać – „światoodczucie”, a zarazem poprzez lekturę chciał nie tylko wiedzieć więcej, ale także samemu intensywniej istnieć. Już w jednym z wczesnych esejów wyznawał zatem, że czytanie poezji to dla niego „przygoda duchowa, poszukiwanie momentu olśnienia, w którym świat byłby dany zupełnie, do końca”. Pełnia istnienia osiągana poprzez wiersz nie oznacza przy tym wyłącznie radości z odsłoniętego piękna, uśmiechu nieba odbitego w wodzie sadzawki; z wymiarem fascinans sąsiaduje tremendum, napisał wszak Stala także, iż „zbliżając się do literatury, zbliżamy się do przestrzeni klęski”. Miał na myśli rozczarowanie, jakie artyście zazwyczaj przynosi akt twórczy oraz życie literackie, które rani swych uczestników, znaczone jest bowiem nagrobkami porażek i zapomnienia. Ale przede wszystkim podkreślał, że istnienie głębsze, sięgające pod powierzchnię zdarzeń przynieść musi konfrontację „ze złem i bólem tkwiącymi w świecie”.
Umiejscawiał Stala literaturę w przestrzeni etycznej, czego symbolem mogłaby być przywoływana przez krytyka deklaracja Czesława Miłosza: „poezja jest prawdą”. Jeszcze częściej odsłaniał jej horyzont metafizyczny, powtarzał inne z wyznań autora Ocalenia, dla którego wiersz to ślad ludzkiej potrzeby „ładu, rytmu, formy”, wartości niezbędnych człowiekowi, gdyż właśnie te „trzy słowa obracamy przeciw chaosowi i nicości”. Jeśli nie aż ratunek przed śmiercią, choć przecież każdy napisany przez Stalę tekst stanowi także utrwalenie egzystencji swego autora, pomaga mu opierać się nicości i nie jest przypadkiem, że krytyk ten prawie zawsze opatruje szkice datą powstania, tworząc w ten sposób kronikę przynajmniej cząstki własnego życia…, a więc jeśli nie ratunek przed śmiercią, to chociaż próba odnalezienia wyższego wymiaru rzeczywistości: tym zdaje się być dla Mariana Stali odczytywanie poezji. Używając słów Jarosława Iwaszkiewicza – „Życiem Innym”.
3. Czytać Stalę to także odbyć rachunek sumienia. O „innym życiu” najczęściej zapominamy, sens jego poszukiwań przesłania nam wielka historia lub skromniejsze polityczne turbulencje, ale też, niestety, uroda egzystencji ułatwionej. Poddajemy się rozedrganiu, które jest syndromem naszej egocentrycznej epoki, gdy co chwila atakujemy innych i atakowani jesteśmy miriadem bodźców, ale też na nowy sposób realizuje odwieczną ludzką ucieczkę od wiedzy o własnej kondycji, którą to ucieczkę Pascal określił mianem „divertissement”. Czyli – jak tłumaczył Boy – „rozrywki”, choć może trafniejszy byłby termin „odwrócenie uwagi”, nieustannie wszak ową uwagę odwracamy od własnej śmiertelności, ranliwości, starości, odwracamy się od cierpienia dotykającego innych, od wszystkiego, co tworzy ciemne, żałobne pasmo egzystencji.
Oczywiste jest, że od tego pasma nie odwracali wzroku bohaterowie Mariana Stali. Uderza mnie natomiast duchowa wolność samego krytyka, który w późnych latach osiemdziesiątych, a więc w epoce – przynajmniej jeśli chodzi o polską perspektywę – ciągle jeszcze bardziej ponurej od naszego dnia dzisiejszego, potrafił pisać porywające eseje o metafizycznym ściegu spajającym dzieło Miłosza. Albo – odwołując się do słów poety: „Jak daleko trzeba by odejść, / aby ten spazmatyczny, wrzaskliwy, dygocący / chaos zobaczyć – z jak daleka – / jako spokojny, czysty, niewzruszony / wzór” – takim oto akapitem domknąć tekst o wierszach Bronisława Maja: „To jest wiersz o sile tego wszystkiego, co zasłania «spokojny, czysty niewzruszony wzór». O realnym złu «przejściowej epoki», któremu Maj daje świadectwo, a które tłumi «spokojne, niezmącone źródło». Ale to źródło istnieje – mimo wszystko. I poeta – mimo wszystko, albo: dlatego właśnie, iż jest przysłonięte, kieruje się w jego stronę. «Miej jasną duszę dziecka i surową mądrość». Tak”.
Już słowo „tak” zaskakująco wybrzmiewało w skłaniającej do negacji epoce, gdy smok totalitaryzmu siarkowym oddechem kaził powietrze, gdy w kolejne rocznice wprowadzenia stanu wojennego protestantów rozpędzano salwami armatek wodnych i łomotem pałek uderzających w twarze i barki, gdy kraj grzązł w błotnistej beznadziei. „Tak” nie oznaczało naiwnego pięknoduchostwa: choć Stala, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, zapewne nie rzucał kamieniami w zomowców, to jego wybory polityczne były jednoznaczne, a wiedza o złu i podłości komunistycznej utopii – pełna; część z ówczesnych tekstów, do dziś imponujących czystością tonu, publikował nawet w pismach podziemnych, ukrywając się pod pseudonimem „Jacek Krzos” – panieńskim nazwiskiem matki. Jeśli mówił „tak”, jeśli powtarzał za Majem gest poszukiwania źródła, to nie lekceważąc zło, ale na przekór owemu złu, objawiającemu się w postaci brutalnej siły milicyjnego kordonu, a zarazem – dyskretniej, podstępniej – zatruwającemu dusze rozpaczą i cynizmem. Czy dziś tamta sytuacja nie powróciła do nas – w kształcie złagodzonym, czasami farsowym, ale zarazem niebezpiecznym, a chwilami – tragicznym? Znów przecież żyjemy w kraju podzielonym, choć linie podziału przebiegają inaczej. Raz jeszcze część z nas czuje bezsilność, kusi nas wewnętrzna albo i prawdziwa emigracja, a gniew, choć usprawiedliwiony, utrudnia osąd, zaciera pamięć o duchowych źródłach. O rzeczywistości wyższej niż ta, którą wyznaczają nazwiska polityków i publicystów.
Może niedostatecznie jasno, ale próbuję powiedzieć, że zapisany w esejach Mariana Stali sposób myślenia jest zobowiązaniem do skupienia, którego nie może zabraknąć w życiu, jeśli ma ono zostać uznane za pełne. A także, iż postawie tej zagraża poddanie się politycznej opresji, a jeszcze bardziej – zniewolenie umysłów przez trywialność „rozrywki”, która nigdy wcześniej w ludzkich dziejach nie miała się tak dobrze. Zbigniew Herbert pisał przed laty o potworze, z którym próbował walczyć Pan Cogito, że choć zsyła on śmierć, to nie sposób dostrzec jego postaci, przebić gadziego korpusu „piórem / argumentem / włócznią”, gdyż przez skrywającą go mgłę przeziera jedynie „migotanie nicości”. Miał na myśli władzę totalitarnego państwa, ale dziś opis ten pasuje doskonale do bezkształtnego a wszechobecnego monstrum, które zmienia nas w ogłupionych konsumentów, zsyła potop postów, seriali, reklam, kusi, by wokół działo się szybciej, krócej, zabawniej. I jak najpłycej.
Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych Stala zauważał, że rosnąca w siłę filozofia sukcesu bezwzględnie nakazuje, by „być blisko chwili i związanych z nią nastrojów”, by „zwrócić na siebie uwagę”, by „możliwie często pojawiać się w świadomości możliwie dużej liczby osób”. Dekadę później cytował wiersz Wisławy Szymborskiej –
Do dzieła Prousta
nie dodają w księgarni pilota,
nie można się przełączyć
na mecz piłki nożnej
albo na kwiz, gdzie do wygrania volvo.
Żyjemy dłużej,
ale mniej dokładnie
i krótszymi zdaniami
– dopowiadając nie bez goryczy: „Tak, to możliwe: już prawie wszyscy żyjemy krótszymi zdaniami”. Chodzi o kompulsywne łaknienie bycia w centrum uwagi, o coraz większe uproszczenie myśli, które wzajem sobie przekazujemy, kiedy to już nawet komunikaty publikowane… na Facebooku mogą wymagać od czytelnika zbyt wiele, ich odbiorca chce bowiem nie kilku zdań, lecz zdjęcia lub filmu. Ale również o natrętny optymizm, manifestowaną radość istnienia, do której jesteśmy przymuszani. Autor Przeszukiwania czasu pisał zatem: „Świat jest dziś dla wielu ludzi wyzbyty tragizmu. Czy inaczej: łatwo w nim odnaleźć różne formy ucieczki od tragizmu i przekonanie, że jest on niemożliwy. Ale właśnie owa ucieczka wydaje się czymś bardzo niebezpiecznym”. A to dlatego, że „największym zagrożeniem osoby jest poddanie się obojętności, zgoda na rozmycie wartości, na życie nudne”. Zagubieniu osobowości możemy przynajmniej próbować przeciwstawić gest artysty, który walczy ze zgubnym ułatwieniem, sięga pod powierzchnię: stereotypów, utartych sposobów widzenia świata, hałasu, jaki wytwarza targowisko próżności. Znamiennie powracający w tym szkicu, autor długich zdań, Marcel Proust wskazywał wszak, że „praca artysty polegająca na tym, że stara się on dostrzec pod materią, pod doświadczeniem, pod słowami coś odmiennego, jest czymś akurat odwrotnym do pracy, którą, w każdej minucie, kiedy żyjemy odwróceni od samych siebie, miłość własna, namiętności, inteligencja i przyzwyczajenia wykonują w nas również, gromadząc ponad naszymi prawdziwymi wrażeniami, żeby ukryć je przed nami całkowicie, stosy nomenklatur i cele praktyczne, które zwiemy błędnie życiem”.
Kontemplacja, a nie bieg; pogodzenie się z tragizmem egzystencji, a nie ucieczka od niego. Dodajmy jeszcze jedną, budzącą dziś zwykle lęk postawę: przyzwolenie na samotność. „Tout le malheur des hommes vient d’une seule chose qui est de ne pas savoir demeurer au repos dans une chambre” – uważał Pascal. Pozwalając sobie na nieco zbyt dosłowne odczytanie tego zdania, można powiedzieć, iż w rzeczy samej nieustannie wymykamy się z naszych izb, nawet jeśli oznacza to jedynie wędrówki przez sieć internetową. Na głębszym zaś poziomie: nie jesteśmy w stanie pozostać w pobliżu samych siebie, nie umiemy przyjąć samotności – tej prawdziwej, która jest świadomą drogą, a nie niechcianym, choć dzisiaj tak częstym osamotnieniem w tłumie. Artysta – i znów przychodzi na myśl Proust – wybiera samotność albo przynajmniej skupione odosobnienie, o czym przypominają wersy poświęcone Ryszardowi Przybylskiemu, jakie znajdziemy w poemacie Tadeusza Różewicza: „pustelnia brata Ryszarda / położona na wysokościach / czwartego piętra / wykuta jest w stoku Góry Betonowej / za oknem Stepy Akermańskie / tysiące domowych ognisk / zapala się i gaśnie”. Myślę, że również Marian Stala obserwuje dzisiejszą literaturę i nas, jej czytelników – z dobrowolnie przyjętego, pustelniczego dystansu. Łatwo mi wyobrazić go sobie w pokoju wyłożonym jeśli nie korkiem, to ciasno zbitymi grzbietami książek, skąd przygląda się wśród nocnej ciszy ognikom innych domostw, sam nawet niegdyś zapisał – określając je skromnym mianem „wiersza do napisania” – takie linijki: „Czasami światła okien / sąsiedniego domu / układają się w znak krzyża // Wiem, że / to nic nie znaczy”. Jeśli zaś porzucę moje próby stworzenia tu – cokolwiek zbyt łatwej – „literatury”, mogę po prostu raz jeszcze zacytować Stalę, wprost broniącego samotności. Jest ona bowiem jego zdaniem wyborem „życia skupionego”, dokonanym przeciw „rozproszeniu w nieustającym przepływie wrażeń”. Wyborem „samego siebie jako osoby, nie zaś jako maski, roli społecznej”. I jeszcze wysiłkiem „ugruntowania własnej egzystencji, znalezienia dla niej punktu oparcia”.
4. Kazimierza Wykę poznał Marian Stala podczas pierwszej w Polsce olimpiady polonistycznej, której to on właśnie, uczeń z prowincjonalnego Tarnobrzega – został laureatem. Niedługo później przyjechał do Krakowa, by zapisać się na studia, spotkany na Rynku krytyk zaproponował, że pomoże mu trafić do Collegium Novum. Podczas krótkiego spaceru profesor zatrzymał się: „A ten gmach – wyciągnął rękę przed siebie – to nasz instytut”. Wtedy to – wspomina autor Chwil pewności – „zobaczyłem po raz pierwszy «Gołębnik»”, a więc – na wszelki wypadek dopowiem – Instytut Filologii Polskiej, w którego murach spędzi Stala więcej niż pół stulecia. Po śmierci Wyki w roku 1975 napisze: „Był moim nauczycielem, nauczycielem w tym starym, dziś prawie zapomnianym znaczeniu intelektualnego przewodnika”. Dekadę później przyjdzie mu układać epitafium dla innego z mistrzów: „Stojąc pośród żegnających Jerzego Kwiatkowskiego na Salwatorskim Wzgórzu, przypomniałem sobie, że pierwszy jego tekst czytałem dwadzieścia lat wcześniej, jako piętnastolatek. Jego głos towarzyszył mi w prawie całym świadomym intelektualnie życiu. Słyszę ten głos nadal”.
Cytuję te wspomnienia, myśląc o tak dziś rzadkiej, rwącej się – ciągłości, o następstwie pokoleń, o nici, która stanowi osnowę kultury. Nie przemyka mi nawet przez myśl, bym mógł uznać siebie za spadkobiercę Wyki czy Kwiatkowskiego, pamiętam jednak wyraźnie pierwsze spotkanie z Marianem Stalą podczas odbywających się w „Gołębniku” egzaminów wstępnych na polonistykę, kiedy to, przestraszony maturzysta, zapewniałem go, że w czasie wakacji poznam wszystkie powieści Stanisława Ignacego Witkiewicza – młodzieńcze siły pozwoliły mi sprostać temu zadaniu. Później był Stala czytany w latach dziewięćdziesiątych na łamach „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, pisma „NaGłos”, gdzie jego szkicom towarzyszyło cokolwiek autoironiczne zdjęcie autora: twarz ukryta w dłoniach, nad nimi aureola, bo przecież nie szopa, bujnych włosów. Stala jako zawsze przygotowany, nigdy nie spóźniający się na zajęcia wykładowca, wnoszący do sal przy Gołębiej ciężkie pryzmy książek. Człowiek przygniatającej erudycji i onieśmielającej powagi, ale też – tu i ówdzie przebłyskujących iskier żartu, ironii, nawet filuterności. I jeszcze Stala jako postać literacka – bohater felietonów Maja i Pilcha, przy lekturze których pękać ze śmiechu było niewątpliwie łatwiej tym wszystkim, którzy nie byli Marianem Stalą. Już w tym stuleciu – długie lata uważnego, nie zawsze przecież dostatecznie uważnego, obcowania z jego kolejnymi książkami.
Wygłaszając jubileuszową laudację dla Marii Janion, Jerzy Pilch powiedział niegdyś, że skomentowane przez nią dzieła stały się ciekawsze, niż są w rzeczywistości, że krytyczka odnajduje w nich więcej, niż zdołaliby zrozumieć sami tych dzieł autorzy, że „Jaszczur w jej wersji jest książką, o której niezwykłości Balzak nie mógł wiedzieć, Kafka jest dotkliwszy, niż chciał, Kleist przeraźliwszy, niż był”. Pobrzmiewa nuta żartobliwa, ale tak naprawdę służy ona jedynie maskowaniu powagi. Rzeczywiście, wiersz czy powieść odczytane przez wybitnego krytyka odsłaniają więcej, niż sami z nich wyczytujemy, to on czyta je dla nas – mądrzej, dokładniej, potrafi bowiem „widzieć jasno w zachwyceniu”. Również z tego powodu jestem – podobnie jak tysiące studentów krakowskiej polonistyki – dłużnikiem Mariana Stali. I to takim, który nigdy swego długu zwrócić nie zdoła.
5. Jesienią tego roku profesor Stala zakończy pracę na Uniwersytecie Jagiellońskim, być może po raz ostatni zajrzy do „Gołębnika”. Choć w tymże roku opublikował książkę Fragmenty lunarne, to jego szkice pojawiają się niezwykle rzadko. Zmieniły się oczekiwania redaktorów, a może i większości czytelników, mam zatem przykrą pewność, że gdy otworzę kolejny „Tygodnik Powszechny”, nie znajdę tam recenzji autorstwa Mariana Stali, nawet niedługiej notatki, która pozwoliłaby mi zrozumieć nowy poetycki głos, a zarazem samemu żyć jaśniej. Domknę zatem ten tekst jeszcze jednym cytatem: „Obecność krytyka to możliwość podjęcia dialogu z jego myślą. Dlatego są krytycy obecni mimo milczenia”.
ANDRZEJ FRANASZEK
Publikowany tekst jest wstępem do wyboru szkiców Mariana Stali „Patrzący jasno. 25 szkiców o niezbędności czytania poezji”, Kraków, Znak, 2022. Książkę można kupić pod adresem – kliknij tutaj