Poniedziałek, 12 sierpnia
Przychodzi najnowszy numer „Wyspy” i jedno z ostatnich zdań mojego tam felietonu od razu budzi niedosyt. Pojawia się w nim mianowicie retoryczne pytanie o tożsamość jednego z pomniejszych pisarzy emigracyjnych, autora powieści Droga do wolności: „Kto jednak wie, kto to był Józef Janin? Niepochwytny jak mysikrólik”. Najwidoczniej pisząc tekst o mysikróliku, naglony terminem, nie mogłem poświęcić tej kwestii należytej uwagi. Teraz pora to naprawić. Ponieważ Janin współpracował z londyńskimi „Wiadomościami”, zwracam się do zaprzyjaźnionej Joanny Krasnodębskiej z toruńskiego Archiwum Emigracji i po małej chwili dostaję odpowiedź: już w pierwszym liście pisarza do Grydzewskiego pojawia się adres zwrotny: „C/O Mr. H. Kierzkowski w Paryżu”. Druga chwila i ustalam, że niejaki Henryk Kierzkowski (1905-1978) jest pochowany na małym paryskim cmentarzu Thiais. Data śmierci zgadza się z datą ustania korespondencji Janina z redakcją „Wiadomości”. Sprawa zatem wydaje się rozwikłana – napiszę pewnie o tym do londyńskiego „Pamiętnika Literackiego”, gdzie mam rubrykę Lektury spiralne.
Wtorek, 13 sierpnia
Złe wiadomości w sprawie czasopiśmiennej publikacji mojego dziennika. Prof. Zbigniew Benedyktowicz, który w ostatnim czasie zażarcie walczył o życie i wyglądało na to, że w tej walce polegnie – w końcu, na szczęście, zwyciężył. Ale, niezależnie od tego, doszło do zasadniczych zmian w redakcji pisma, łącznie ze stanowiskiem redaktora naczelnego (jest nim obecnie, od czerwca br., młody – rocznik 1981 – antropolog kultury i fotograf Tomasz Szerszeń), zrezygnowano m.in. z publikacji cyklicznych na rzecz numerów tematycznych. W ramach tych zmian obcięto też powieki mojemu dziennikowi – ma się ukazać jeszcze tylko jeden odcinek – z trzech posłanych ostatnio do druku.
Trzeba się będzie rozejrzeć za nową przystanią, a także rozważyć możliwość wydania edycji książkowej.
*
Trzy po drugiej w nocy, spać nie mogący, skończyłem najnowszą książkę Elizy Kąckiej. Rzecz świetna, choć niełatwa w lekturze, choćby ze względu na temat, bardzo osobisty, ktoś mógłby powiedzieć: drastyczny. Autorka umiała z czyhających pułapek wybrnąć, dając niezwykły portret podwójny matki (czyli siebie) i córki. Już tu fragment cytowałem, teraz miałbym ochotę przytoczyć całą opowieść o jednorazowym spotkaniu z pewnym staruszkiem, który zachwycał się parateatralnym spektaklem ulicznym, za jaki brał chodzeniowe rytuały matki i córki. Poprzestanę na jednym komentarzu: „I jak panią prowadzi za łokieć! To jest najlepsze. Skojarzyło mi się z rzeźbą w kościele. Mały anioł ciągnie proroka za szatę” [1]. Dreszcz przechodzi też przy lekturze opisu pierwszego spotkania dziewczynki z morzem: „Zdjęła buciki i ruszyła przed siebie. Fale lizały chłodno i sennie, jakby same chciały już pójść spać.
– Podoba ci się – spytałam głupio.
– Żyje – schyliła się i pogłaskała morze po grzbiecie małej fali” [2].
Po kilku takich epifaniach przestaje dziwić (wychodzące zresztą od podobieństwa fizycznego) porównanie córki do Franza Kafki.
Środa, 14 sierpnia
W Szpitalu zakaźnym w Warszawie pierwsza seria szczepień na cholerę, wściekliznę, Dengę i różne inne mniej lub bardziej egzotyczne choroby przed planowanym na zimę wyjazdem do Etiopii.
Czwartek, 15 sierpnia
Poszczepienny chillout. Wieczorem oglądamy polecany przez obu moich synów film Denis’a Villeneuve’a Arrival. Rzeczywiście dobry. Rzecz o pierwszym kontakcie z obcą cywilizacją, opartym na lingwistycznym i kognitywnym rozumieniu zasad komunikacji. Wielka rola Amy Adams.
Piątek, 16 sierpnia
Czytam korespondencję Sławomira Mrożka z malarzem Hilarym Krzysztofiakiem i jego żoną Krystyną (mam do planowanej edycji napisać przedmowę). Szczupły tomik, bo zachowały się tylko listy z okresu emigracyjnego, a przecież panowie poznali się dużo wcześniej i oprócz przyjaźni łączyła ich także współpraca teatralna, Mrożka jako dramatopisarza z Hilarym jako scenografem. Ta sytuacja sprawia, że korespondencja ta przypomina partię ping-ponga, w której obaj gracze znają się jak łyse konie i przerzucają się tylko piłeczkami dowcipu trafnych ripost. To porównanie pasuje zresztą do czasu: pojęcie „dyplomacji pingpongowej” pojawiło się w geopolityce właśnie w tym czasie, w początkach lat siedemdziesiątych. Mam nadzieję, że uda się rzecz wydać z kolorowymi ilustracjami, które stanowią przecież nieodłączną cześć tego dialogu przyjaciół.
Sobota, 17 sierpnia
Ładny esej Artura Urbana w „Księdze Przyjaciół”, Rubiny Stempowskiego, skłonił mnie do ponownej lektury eseju Rubis d’Orient. Tym razem zwróciłem w nim uwagę na wspomnienie Stempowskiego z pobytu w Besarabii, motywowanego względami rodzinnymi („Jeden z moich przodków był mianowicie komendantem garnizonu granicznego w leżącym na drugim brzegu Dniestru Żwańcu i z komendantem tureckiego Chocimia wymieniał uprzejmie listy i drobne upominki, z których kilka zachowało się u mojego dziada”). Berneński eseista dodaje, że przewoźnicy wciąż jeszcze nazywali brzegi Dniestru w tej okolicy „Laczczyzna” „Tureczczyzna”, choć granice Polski i Turcji od dawna cofnęły się od tych brzegów. Chocim we wspomnieniu Stempowskiego jest „ruiną dobrze zachowaną imponującą swym rozmiarem”. Stanowi punkt, „w którym stykały się trzy cywilizacje, powstałe na ruinach świata antycznego”. Obok ruin twierdzy miasteczko, w którym właśnie odbywał się targ. Kupowali i sprzedawali na nim potomkowie kupców, od dawna zamieszkałych w Chocimiu. A jednak rzucała się w oczy tymczasowość ich działań: „wyglądali tak, jak gdyby na umówiony gwizdek gotowi byli w każdej chwili zniknąć razem z towarami w zaroślach”. Na złodzieju czapka gore?
Przypomina mi to kapitalną odpowiedź, jakiej na zjeździe łuckim w roku 1429 Władysław Jagiełło udzielił Zygmuntowi Luksemburskiemu, który „radził wygubić wszystek lud wołoski wespół z Hospodarami, gdyż tam naród bez wszelkiej wiary, jeno żyje z kradzieży i zdobyczy”; Jagiełło powiedział, że „niesłuszna jest, aby Wołochowie, Królestwu Polskiemu podlegli, mieli być wygubieni, że jeśli niektórzy żyją z kradzieży, mówić tego o wszystkich nie można” [3].
Niedziela, 18 sierpnia
Napomykałem tu niedawno o pracy mojego Ojca jako sekretarza polskiej delegacji World Power Conference. Dopytywany przez starszego syna o charakter i znaczenie tej organizacji, która później zmieniła nazwę na World Energy Conference, a następnie na World Energy Council, znalazłem w sieci broszurę sprzed 11 lat o dziewięćdziesięcioletniej wówczas historii tego międzynarodowego ciała, dziś już stuletniego. Ze zdumieniem przeczytałem, że założyciel WPC, Daniel Nicol Dunlop, był członkiem Towarzystwa Alchemicznego, Towarzystwa Teozoficznego (wydawał pismo „The Path”), a później przewodniczącym Brytyjskiego Towarzystwa Antropozoficznego. Ponadto w młodości mieszkał w Irlandii, gdzie zaprzyjaźnił się z poetą W. B. Yeatsem, jego nazwisko pojawia się też w Ulyssesie Joyce’a we fragmencie „Dunlop, Judge, the noblest Roman of them all” (komentatorzy objaśniają, że „Daniel N. Dunlop, William J. Judge” to nazwiska członków dublińskiej loży Towarzystwa Teozoficznego, zaś formuła o najlepszym Rzymianinie to cytat ze słów Antoniusza o Brutusie w Juliuszu Cezarze Szekspira) [4]. I jeszcze: „Dunlop był pod wielkim wpływem niemieckiego filozofa i reformatora społecznego Rudolfa Steinera. Steinerowska koncepcja Potrójnej Wspólnoty zakładała, że rozwiązania praktyczne nie mogą być odrywane od sfery duchowej. Steiner uważał, że trzy pola ładu społecznego – kultura, polityka i ekonomia – powinny działać jako ciała autonomiczne. Dunlop poszedł za tą linia myślenia i zasiał pierwsze ziarna World Power Conference w roku 1916 w książce British Destiny: The Principle of Progress [5]”.
Ale prawdziwa niespodzianka czekała mnie na stronie 49 broszury, gdy patrząc na zdjęcie z dyskusji okrągłego stołu na konferencji w Bukareszcie w roku 1971 w nieco przygarbionym, siwowłosym mężczyźnie, przysłuchującym się debacie z twarzą wspartą na dłoni, rozpoznałem znajomą sylwetkę, zaś duża tablica z nazwiskiem to rozpoznanie potwierdziła: E. ZIELIŃSKI, POLAND. Co innego wiedzieć, co innego widzieć.
Poniedziałek, 19 sierpnia
Wieczorem film Grahama Moore’a The Outfit (2022). Zasiadałem jako sceptyk, oglądałem z entuzjazmem. Rzecz z powodzeniem mogłaby być grana w teatrze, dzieje się bowiem w jednym lokalu, w staromodnym zakładzie krawieckim (obstalunkowym) w Chicago, prowadzonym przez starszego mężczyznę, który przybył z Anglii. Dynamiczna akcja toczy się z zachowaniem trzech klasycznych jedności, czasu, miejsca i akcji. Przydaje to jej nieco uroczej staroświeckości – czasem myśli się, że taki scenariusz mógłby stworzyć Jerzy Szaniawski, gdyby trochę znał realia świata amerykańskich gangsterów (zakład krawiecki jest bowiem także skrzynką kontaktową dla bandytów). Nawiasem mówiąc, w pewnej chwili główny boss szkicuje krawcowi geografię amerykańskiego świata przestępczego, i mówi, że jedno Wybrzeże kontrolują Włosi, drugie Żydzi, a Polacy – St. Louis.
Próbowałem sprawdzić tę ostatnią wiadomość. Wikipedia wymienia St. Louis wśród dwunastu miast w artykule Polish-American organized crime, ale bez bliższych szczegółów. Natomiast w biografii gangstera Dalitza natknąłem się na dwa interesujące momenty. Oto jeden ze wspólników Dalitza: „Irwin Molasky, urodzony w roku 1927, był bratankiem bukmachera z St. Louis Williama Molasky’ego” [6]. Młody Molasky zaczął gangsterską karierę jako współwłaściciel Colonial Inn, lokalu, określanego jako „bistro, które było rajem dla prostytutek”. Dzięki spółce z Dalitzem w domenie hazardu Irwin Molasky szybko stał się milionerem. Drugi smakowity cytat dotyczy rodziny Faktorowiczów vel Faktorów. Mowa o wielkim hotelu z kasynem Stardust w Newadzie, figurującym w księgach jako własność Relli Factor: „Mężem Relli był John Jacob Factor, syn rabina, którego rodzina przybyła do St. Louis z Łodzi w roku 1904, a potem osiadła w Chicago. Jego przyrodni brat Max podążył dalej na Zachód, do Kalifornii, gdzie założył firmę kosmetyczną Max Factor and Company. Podczas gdy Max rewolucjonizował filmowy makijaż, John pracował jako fryzjer, czemu zawdzięcza [mafijny] przydomek ‘Jake the Barber’” [7]. Potem porzucił zawód fryzjera na rzecz przynoszącej szybsze zyski gangsterki.
W biografii Dalitza jest też sporo na temat The Outfit, czyli mafii w Chicago. W polskich kinach film Moore’a szedł pod niezbyt szczęśliwym tytułem Skrytka; oryginalny tytuł oprócz aluzji do mafii oznacza bowiem starannie dobrany, dopieszczony strój. Bohater filmu, mądry krawiec, dba od pierwszej do ostatniej minuty, żeby wszystkie elementy zawsze pasowały do zmieniającej się w błyskawicznym tempie układanki. Doskonała robota, świetnie skrojony film.
Wtorek, 20 sierpnia
Z artykułu w „Wyborczej” o ptakach, kamerach w gniazdach i zakładaniu małych nadajników GPS/GSM wyjmuję nieoczekiwany odprysk tej ostatniej kwestii: „Dzięki temu wiemy, że sześć naszych polskich orlików zginęło w zeszłym roku w Izraelu, bo w czasie ich wędrówki zaczęła się wojna w tamtej części świata. To dzisiaj wąskie gardło, gdzie ginie wiele ptaków. Systemy obrony odbierają sygnał z nadajników, nie rozróżniają, czy to ptak, czy np. dron. Tym bardziej, że dzisiaj konstruktorzy dronów czasem specjalnie nadają im kształt ptaków”.
*
W tej samej gazecie bogato ilustrowany reportaż z wizyty w krakowskim Muzeum Narodowym potomkini siedemnastowiecznego władcy sułtanatu Tidore w północnej Indonezji, Saifuddina. Niewielka wysepka była w XVI wieku samodzielnym państwem, potem stała się częścią Holenderskich Indii Wschodnich. Stanowiła istotne źródło egzotycznych przypraw, zwłaszcza goździków. Krakowski portret sułtana zdobi okładkę książki The Dutch Encounter with Asia 1600-1950 [8]. Obraz nabył przed rokiem 1828 ks. Konstanty Adam Czartoryski.
Czwartek, 22 sierpnia
Skończyłem czytać rzeszowski tom artykułów o dziejach zbiorów rapperswilskich. Sprawa ta interesuje mnie z kilku powodów, ale najbardziej chyba dlatego, że pamiętam pewien dzień, kiedy jako początkujący polonista zjawiłem się w dziale rękopisów Biblioteki Narodowej, zamówiłem pewien druk, nawet nie bardzo stary, bodaj dziewiętnastowieczny, i po stosownym oczekiwaniu otrzymałem spory karton przewiązany wstążką, w którym po otwarciu zobaczyłem stos nadpalonych kart, ledwie przypominający książkę i zupełnie nie nadający się do czytania. Na wierzchu leżała karteczka, informująca, że to uszkodzony egzemplarz ze zbiorów rapperswilskich, wycofany z obiegu czytelniczego. Reklamowałem, dyżurna bibliotekarka, mocno skonfundowana – skądinąd bardzo miła starsza pani, która wcześniej delikatnie nauczyła mnie, co oznacza skrót „Akc.” (numer akcesyjny, a nie, jak błędne myślałem, druk akcydensowy; tę lekcję zapamiętałem na całe życie) – obiecała, że nie będę długo czekał na lepszy egzemplarz i rzeczywiście tak się stało. Teraz, przypomniałem sobie tamten dzień, czytając w rzeszowskim tomie artykuł Jarosława Matysiaka o butelce z popiołami spalonych przez hitlerowców książek z biblioteki Muzeum Polskiego w Rapperswilu, przechowywanej w zbiorach poznańskiego oddziału Archiwum PAN w Warszawie. Obiekt ten to zwykła szklana butelka po śmietanie, w połowie wypełniona popiołami, zebranymi w roku 1944 przez przedwojennego i tużpowojennego dyrektora Biblioteki Narodowej, Stanisława Vrtela-Wierczyńskiego, a po jego śmierci zakupiona od wdowy przez Archiwum PAN.
„Obiekt ma wysokość ok. 15 cm. Wylot jest zatkany korkiem. Do ścianki przytwierdzona jest nalepka z napisem wykonanym czerwonym ołówkiem «Popioły ze spalonych przez hitlerowców X 1944 w Warszawie zborów raperswilskich». […] Butelka […] jest niemym świadkiem tragicznych losów polskiego dziedzictwa narodowego w latach II wojny światowej” [9].
Czytając Tyle zostało raz po raz natykamy się na listy małych przedmiotów i dziwnych drobiazgów. I tak w Muzeum Wojska Polskiego znalazły się takie obiekty, jak „kawałek czapki Seweryna Goszczyńskiego […], guzik z orzełkiem, kamień z siczy zaporoskiej przywieziony przez Michała Czajkowskiego, kawałek szczerbca z Ziemi Bełskiej” [10], natomiast w czasie wojny to samo muzeum utraciło (spośród zborów rapperswilskich) „głównie drobne przedmioty: broszki, tabakiery, pierścienie, guziki, zegarki, pasy, włosy oprawione w szkło, w tym pamiątki po Joachimie Lelewelu, Julianie Ursyn-Niemcewiczu, Adamie Mickiewiczu” [11]. W innym artykule, o pochodzących z Rapperswilu zabytkach sztuki w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego, wśród drobiazgów znajdujemy m. in: „akwarele, rysunki, miniatury, klisze fotograficzne i drukarskie, meble, pieczęci wojskowe oraz pamiątki po Kościuszce (włosy, przedmioty osobistego użytku, elementy ubrania), uzbrojenie, zabytki archeologiczne (wykopaliska) oraz monety i archiwalia” [12]. Na osobną uwagę zasługują, zdaniem autorki artykułu Julii Bańburskiej, takie pamiątki po Kościuszce, jak „ozdoby na pas do szabli, […] elementy zastawy stołowej lub przedmioty osobistego użytku, jak składane lusterko […] i brzytwa”, ponadto zaś „fragmenty wstążki orderu Cyncynata […], a także pukle włosów i elementy ubioru Kościuszki – traktowane były kiedyś i tak to jest do dziś, jako namiastka kościuszkowskich relikwii” [13]. Charakter relikwii ma zwłaszcza miniatura z wizerunkiem sędziwego wodza, namalowana na płótnie „i oprawiona w jubilerską ramkę z kości, zdobioną kolorowymi koralikami […]. Na odwrocie znajduje się kawałek płótna z odręcznie napisaną informacją, że tym właśnie płótnem osuszane było serce Kościuszki przed balsamowaniem, a także pieczątka Muzeum Narodowego w Rapperswilu, gdzie w latach 1895-1927 tę urnę właśnie przechowywano” [14].
Sobota, 24 sierpnia
W „Księdze Przyjaciół” urocze wspomnienia Henryka Jasieńskiego, syna słynnego „Mangghi”, opracowane kompetentnie przez Przemysława Pawlaka i zilustrowane świetnymi portretami z epoki (podobała mi się zwłaszcza matka, Teresa z Łabęckich, na obrazie Podkowińskiego i młody Henryk malowany przez Pankiewicza, przypominający portret młodego mężczyzny Lorenza Lotto, który wisi w Wiedniu, ale o ileż bardziej niewinny, pogodnie promienisty). Kapitalne wspomnienie o tym, jak w Rapallo młody Henryk godzinami nucił ludowe polskie piosenki dla jaszczurek, bo ktoś mu powiedział, że lubią muzykę: „I rzeczywiście po jakiejś chwili jaszczurki zaczynały wypełzać ze szpar, jedna, dwie, trzy, czasem jeszcze więcej, ustawiały się przede mną wachlarzem i z podniesionymi łebkami, z rozumnie patrzącymi oczkami, z szybko pulsującymi gardziołkami, najwyraźniej słuchały, znajdując w tym najwidoczniej jakąś do ludzkiej zupełnie zbliżoną przyjemność”.
Poniedziałek, 26 sierpnia
Z listu Jadwigi Stańczakowej, ciekawej pisarki, z czasu, kiedy przygotowywała się na własną śmierć: „Zostaną wyrzucone niektóre meble. To naturalne. Ale trzeba pomyśleć o zachowaniu najmniejszego fragmentu każdego. Niech to będzie na przykład gałka od szuflady kredensu. Proszę schować takie pamiątki. I brać od czasu do czasu do ręki. Są napromieniowane dłońmi bliskich, którzy odeszli. Zaświat pomaga. Ale bliskich stamtąd trzeba kochać. Myśleć o nich. Przyzywać ich” [15].
Piękne, te gałki kredensowe dotykane przez przodków, napromieniowane ich dłońmi. Jak cytat z Maltego.
*
Wojciech Kuczok pisze w książkowym magazynie „Wyborczej” o edycji Notesów Andrzeja Wajdy [16]. Autor Gnoju musiał chyba bardzo nie lubić Wajdy (nie on jeden), skoro wydobywa takie wątki, jak „siusiają wszyscy trzej na mur fabryki”, jak „goła dziewczyna dupą do okien […] knajpy”, czy przypominając „słynną scenę erotyczną w pociągu z rozgogoloną Kaliną Jędrusik”. Ostatni przykład na razie pomijam, bo sam chcę ten fragment zacytować, acz jedno w nim słowo wykropkuję.
Zanim jednak przejdę do cytatu o pochwale poezji, skorzystam, że wśród materiałów prasowych, reklamujących omawianą książkę, znalazł się obrazek, przedstawiający dwie kartki z jednego z notesów. Rozciąłem go, bo kartki dotyczą spraw zupełne różnych, a poza tym jeden obraz chciałem obrócić. Na s. 16 mamy:
Zastanawiałem się, co autor rysunku skreślił w podpisie; po powiększeniu rysunku wiem, że było tam słowo drewnianej. Niewątpliwie jako błędny przekład z rosyjskiego (Искусство древней Руси), ale ten błąd (który można zrzucić na kłopoty Wajdy z dysleksją) ma swój smak. Przypomina, że i Rosja była kiedyś drewniana.
Natomiast na sąsiedniej stronie widać akwarelę, przedstawiającą barwną rzeźbę unistyczną Katarzyny Kobro. Podobną znaleźć można w katalogu prac Kobro jako Kompozycja przestrzenna z roku 1929 [17]. Nika Strzemińska pisała o nich jako o pracach szczególnie dla artystki ważnych, podobnie jak akty: „Wszystkie cztery akty stały na szafce z książkami u wezgłowia jej łóżka. Tam też znajdowały się jej dwie kompozycje przestrzenne (znane obecnie jako 8 i 9), które – po ofiarowaniu Muzeum Sztuki w Łodzi całego niemal dorobku artystycznego – zostawiła sobie. Były niemal do ostatniego dnia jej życia świadkami cierpień i przemijania mojej matki” [18].
Natomiast piękna pochwała poezji, zanotowana przez Wajdę w roku 1963, brzmi tak (końcówka, rozumiem, dla wyrażenia rozczarowania filmowca): „Oblewa mnie pot przerażenia, że tam, gdzieś na poddaszu, siedzi biedny poeta i pisze wierszyk, który przetrwa wszystko. Nikt nie zna dziś imion i nazwisk wspaniałych rzymskich reżyserów igrzysk, żywych pochodni, walk gladiatorów, reżyserów ubóstwianych przez masy i władców. I może ten wierszyk, jak pieśń Owidiusza, przetrwa wszystko. Cieszcie się panowie literaci, historia gotuje na wasze głowy zielony wieniec zwycięstwa… A film, efemeryda, zniknie jako wynalazek barbarzyński i po ch*ja pchacie się do filmu”.
Środa, 27 sierpnia
Przeglądam w zbiorach Archiwum PAN w Warszawie materiały, jakie pozostały po dziewiętnastowiecznym malarzu Romanie Szwoynickim. Autorka pierwszego, pobieżnego przeglądu zawartości kolekcji zwróciła uwagę na pewną osobliwość unikatowej księgi pamiątkowej malarza: „Prawdziwym rarytasem są przyklejone na jednej z jej kart opłatki bożenarodzeniowe, a nawet źdźbła świątecznego sianka. Są to kawałki białych, zielonych i różowych opłatków, przesłanych w listach z 1879, 1895 i 1897 roku” [19].
Rzeczywiście, robi wrażenie ta kartka, na której artysta poprzyklejał otrzymywane w Warszawie, w listach od matki kawałki kolorowych (dziś już chyba ten zwyczaj zaniknął [20]) opłatków z wyraźnym odciskiem tłoczonego wzoru i z dopisanym ręcznie życzeniami „Dosiego Roku”. Na wielu podpisała się Matka, na innych pozostali członkowie rodziny a także domowego gospodarstwa: Gospodyni, Anusia i Kucharz. Co do podanych przez cytowaną autorkę dat, to ostatnia, zapisana na marginesie, jest raczej datą utworzenia tego panneau: „6/18 Kwietnia / 1897 / rok / śmierci / Mamy”. Domniemanie takie potwierdza fakt przyklejenia na odwrocie dwóch wycinków prasowych o śmierci Zofii z Kulwieciów Szwoynickiej, właścicielki majątku Rady w guberni kowieńskiej.
Inny osobliwy obiekt w materiałach po Szwoynickim to żartobliwy i pikantny tekst na jedną stroniczkę pisma maszynowego, z którego zacytuję tu połowę, bo koresponduje z poruszonym niedawno na łamach tego dziennika (przy okazji węgierskiego pastorału biskupiego) wątkiem.
Wyciąg z Wiedeńskiego „ANTROPOLOGISCHE GESEL[L]SCHAFT” (w przekładzie dosłownym)
…opodal spotykamy prastare grobowisko, w którym po rozkopaniu go, widny dobrze zachowany szkielet w postawie pół-siedzącej o piszczelach rozwartych rzekłbyś trzymający w ręku kość potężną spomiędzy goleni wystającą. Po bliższym zbadaniu onego zjawiska, uczeni doszli do wniosku, że widocznie ludzie jeszcze z epok brązowej posiadali w rodzajnym członku męskim kość, której to kompletny zanik u dzisiejszych ludzi, zaznaczać należy ze smutkiem. Bandowanie zaś dzisiejszych peccatorów jest objawem psychicznego atawizmu i chwilowym przypomnieniem exystencji onej kości, której bytność u pierwotnego człowieka, nauka archeologii stwierdzić miała szczęście. Wobec tego odkrycia, trudno przypuszczać, aby ktokolwiek mógł jeszcze kwestionować exystencję owej najważniejszej z kości szkieletu męskiego, którą archeologowie w swym zapale nazwali: os peccatoralis mirabilis. Jeżeli Darwin mógł dowieść bytności kości ogonowej (os dupalis) u człowieka (nie mającej zresztą żadnego zastosowania w praktyce), a następnie jej zanik, to o ile pewniejszą jest exystencja kości peccatoralis, której gwałtowna potrzeba na każdym kroku widzieć się daje i której szczęśliwi posiadacze, bez wątpienia musieli się cieszyć wielkim kredytem w salonowych i towarzyskich stosunkach [21].
Tak, korzystając z pewnego obznajmienia z łacińską terminologią anatomiczną, zabawiali się pod koniec dziewiętnastego wieku (Antropologische Gesellschaft w Wiedniu założono w roku 1870) polscy malarze w Monachium; Roman Szwoynicki studiował tam w latach 1873-75.
Niedziela, 1 września
W ostatnich dniach poszukiwanie tożsamości Józefa Janina doprowadziło mnie do zupełnie innego tematu, dotyczącego już nie powojennej literatury na wychodźstwie, tylko Wielkiej Emigracji. Szerzej piszę o tym do Lektur spiralnych, tu tylko zasygnalizuję, że szkocki ksiądz Æneas McDonell Dawson wydał w roku 1844 w Glasgow poemat Lines on the Massacre of Oszmiana, który jest, jak ustaliłem, rozbudowaną parafrazą wiersza Konstantego Gaszyńskiego Rzeź Oszmiańska w 1831 r. Ciekawe, rzadkie polonicum.
Środa, 4 września
Dziś na Powązkach pożegnanie Tomka Ciecierskiego (nie mogę być z powodu wcześniej zaplanowanego wyjazdu do Szwajcarii). Przyjaźniliśmy się w latach osiemdziesiątych / dziewięćdziesiątych, nasi synowie poznali się i zakolegowali w niemieckiej szkole w Warszawie. Były nawet plany, że Tomek wynajmie pracownię na berneńskim półwyspie Matte na Aarze, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Ostatnio widzieliśmy z M. jego obraz na zeszłorocznej wystawie zbiorowej w „Zachęcie”, zakończonej skandalem.
Zawsze mnie fascynowała zawarta w malarstwie Ciecierskiego tajemnica. Od lat montował swe obrazy z wielu mniejszych płócien, ponaklejanych jedno na drugie. Nie ujawniał, co jest pod spodem – pełne, wykończone obrazki czy zagruntowane (albo i nie) płótno. Robił takie trójwymiarowe albumy, jakby bogatsze wersje zestawów pocztówek i pozostawiał resztę domyślności widza. Rozrzutność artysty? Komentarz do dyskusji o granicach poznania? Niech spoczywa w pokoju.
Czwartek, 5 września
Rozmowa z Markiem Zagańczykiem, w wyniku której Spod powiek po wyprowadzce z „Kontekstów” znalazło nową przystań: „Księgę Przyjaciół” wydawnictwa „Próby”. Oznacza to znaczne skrócenie dystansu między czasem pisania a czasem publikacji (z ponad roku do góra miesiąca), ale też konieczność większej zwięzłości. Ponadto gotowe już zapisy od 8 maja 2023 roku do 11 sierpnia 2024 – a wiele się wtedy działo, z samych wyjazdów: Szwajcaria, Japonia, Madryt, Belgia, Azory, Węgry – będą musiały poczekać do (planowanej) edycji książkowej dziennika.
*
Berno wita wjeżdżającego do miasta koleją większą ilością graffiti, wśród których czasem przewijają się słowa ukraińskie.
Jako porządny obywatel kantonu berneńskiego pierwsza rzecz wrzucam do skrzynki swoje zdanie w planowanym na 22 września głosowaniu w sprawie „konkordatu o przejściu gminy Moutier do kantonu Jury”. Nie ujawniając, jak głosowałem, chciałbym przedstawić racje za i przeciw. Słowo konkordat jest tu rozumiane po szwajcarsku, nie jako umowa państwa z kościołem, tylko jako porozumienie między dwoma lub większą liczbą kantonów, która nie może być potem jednostronnie zmieniona. Obecny konkordat dotyczy tzw. kwestii jurajskiej (Jurafrage), która trwa od końca lat siedemdziesiątych i prowadziła nawet do aktów terroru. Większość berneńskiej Jury opowiedziała się za pozostaniem w kantonie berneńskim (2013); tylko gmina Moutier była za dołączeniem do kantonu Jury (2021). Argumenty przeciw: odłączenie gminy prowadzi do zubożenia kantonu berneńskiego; nie ma pewności, że oddanie części terytorium definitywnie rozwiąże kwestię Jury; odejście Moutier jest zubożeniem wielorakości i frankofonii kantonu berneńskiego. Główne argumenty za: konkordat zamyka długoletni spór, jest typowo szwajcarskim kompromisem, który otwiera nowy rozdział we wzajemnych stosunkach i ma znaczenie historyczne, jako przykład demokratycznego rozwiązywania konfliktów terytorialnych.
Piątek, 6 września
Zatrzymałem się już po raz trzeci w nowym hotelu, zbudowanym na obrzeżach miasta, a zarazem parę minut autobusem od dworca. Dotąd miałem okna na lewą stronę, tym razem na prawą, na postindustrialny pejzaż z dwiema wielkimi cysternami na olej, z autostradą w głębi i kawałkiem nieba, odbijającym się w kałuży. Cysterny nie są już używane, stoją puste, ale ich demontaż kosztowałby miliony. Służą twórcom sztuki ulicznej, czasem przychodzą tu też uczniowie szkoły plastycznej ze swoimi szkicownikami.
*
Cmentarz Bremgarten. Kolumbarium, w którym (w niszy po Jerzym Stempowskim) spoczywała Alicja, będzie remontowane, a następnie przekształcone w restaurację. Rozumiem, że po pogrzebie dobrze mieć blisko miejsce na stypę, ale na samym cmentarzu? Nowe miejsce jest na świeżym powietrzu, ale pod daszkiem, dla mnie o tyle dogodne, że zawsze otwarte, a w kolumbarium zdarzało mi się pocałować klamkę.
*
Chaim Soutine w Kunstmuseum. Notatki z wystawy
Kwiaty chcą uciec przez kraty balkonu, pociągając za sobą serwetę, która owija zarazem rybę, albo niemowlę.
Wygłodniałe ręce widelców rzucają się na marne trzy śledzie.
La vieille fille ma wargi boya hotelowego.
Przejrzały mieczyk zwisa jak raja, skapują z niego cynobrowe krople podpisu.
Bagietka, skrzypce i ryba zjeżdżają z pochylonego stolika, który podpiera podpis. Gra słów: Soutine / Soutien.
Czajniczek śmieje się z tej sytuacji tak samo jak raja-latawiec.
Nad powieszonym indykiem błękitny napis. Widać litery, ale to nie INRI. Podobny błękitny napis na szalu, okrywającym starą aktorkę.
Czułość rozpłatanego wołu do odrąbanej głowy krowy.
Wół, jak Marsjasz, odarty ze skóry, przegrany.
Stary chłopczyk w czerwonej czapeczce, z zabawkami, mógłby być synkiem Remizowa?
Kapitalna kobieta w błękitnej sukni, jak święty – w aureoli – mnich. Buddyjski?
A jako pendant do tamtej – Robiąca na drutach. Też męska twarz, kapelusz misjonarza w Afryce.
Kolejne pendant to rzeźbiarz Oskar Mieszczaninow, z brzydką, nieprzyjemną męską twarzą i mocnymi, jak przystało, dłońmi, ale ubrany jakby w suknię, z mankietami, wypchanymi ramionami i koronkowym żabotem.
Boy hotelowy, ten od warg starej dziewczynki, ma ciężkie powieki jak Jerzy Giedroyc.
Wysoki chórzysta w jakby chłopskiej, grubo tkanej czerwonej szacie i komeżce z barwnymi ściegami u dołu. „Pożyczony” jako postać z Pogrzebu w Ornans Courbeta, ale bardziej wyrazisty, płonący przed tym, co niepojęte.
Para bażantów leży na białej szmacie, jak para kochanków po seksie, ona delikatnie dotyka skrzydłem końcówki jego skrzydła.
Martwy bażant spoczywa na białej pościeli – na trumnie stolika.
Na koniec seria wspaniałych podłużnych wizerunków. Jest tu dziewczyna, ubrana na biało, do komunii lub do ślubu, jeszcze dwóch chłopców z chóru, młoda zblazowana Angielka, Oberkellner w rozpiętej u dołu kamizelce, kamerdyner z domalowaną muszką, pokojówka o twarzy starej kobiety, dziewczynka w błękitach – ale jakież to wspaniałe błękity! – również o głowie starej, zdegustowanej kobiety, zdjęta z krzyża kucharka w niebieskim fartuchu.
Z pejzaży najbardziej podobało mi się wielkie drzewo w Vence, otoczone ławeczką, ok. 1929 roku. W latach sześćdziesiątych będzie siadywał pod tym jesionem Gombrowicz. Drzewo stoi do dziś, niedawno świętowano jego 485-lecie [22].
Wystawie towarzyszy niewielki katalog. Marta Dziewańska podjęła w nim próbę obrony „rozlatujących się” pejzaży Soutine’a, podpierając się m. in. argumentami amerykańskiej malarki i feministki Alice Neel. Z jej tekstu chciałbym jednak wydobyć dwa cytaty. Sam Soutine miał powiedzieć o swoim procesie malowania: „[…] kiedy się kończy, jestem tak wyczerpany, jak kobieta, która skończyła rodzić” [23]. Podobnie Élie Faure porównywał stawiane sobie przez Soutine’a zadanie odtworzenia krok po kroku materii w jej formalnej anarchii, do rzucenia na płótno całego świata w nieładzie, ale wyraziście i tak barwnie, że bije z niego nadzieja, „jak z nowonarodzonego dziecka, całego umazanego we krwi i śluzie” [24]. Myślę, że te dwa cytaty dobrze oddają żywiołowość tego malarstwa, a zarazem kreatywność podjętego przez artystę trudu.
*
Każdy powrót do Szwajcarii jest dla mnie ważny jako okazja do naładowania akumulatorów bliskimi sercu widokami. Jak chociażby Alpy Berneńskie, widziane z kolejki zębatej Marzilibahn, jak pomarszczone wody Aary (potem: nieruchome żaglówki na Jeziorze Lemańskim, kręte brzegi jeziora Neuchâtel).
Sobota, 7 września
W Ecublens posiedzenie jury nagrody Kościelskich. Nie zdradzę żadnych tajemnic, mówiąc, że wygrała moja faworytka, skoro i tak za trzy tygodnie, 27 września w Pałacu Rzeczypospolitej, będę ją chwalił publicznie na uroczystości wręczenia nagród w Warszawie: Aleksandra Tarnowska (1990), powieść Wniebogłos, Warszawa 2023, wydawnictwo ArtRage.
Niedziela, 8 września
Na drogę powrotną dostałem bodaj już piętnastą francuską książkę François Rosseta, Lisières des fictions à l’âge des Lumières. Tytuł – który można przetłumaczyć jako Pogranicza fikcji w wieku Oświecenia – brzmi znajomo i zdradza, że rzecz pisał uczeń Jana Błońskiego, który był uczniem Kazimierza Wyki, autora Pogranicza powieści. W rozmaitych odmianach powieściowych, takich jak wyimaginowane podróże, utopie, fantastyka, powieści rycerskie, oniryczne czy kabalistyczne Rosset tropi z upodobaniem najbardziej ekstremalne przejawy takiej swobodnej twórczości. Pisze zatem o smokach w Alpach, o jednorożcach z kolczastymi językami na wyspie Jawie czy o niedźwiedziach o ludzkiej twarzy, które żywią się wiatrem, pisze o krainie nieustannej włóczęgi, nazwanej jakże trafnie Irrlandią i o bezludnej wyspie, na którą międzynarodowe zgromadzenie sankiulotów zesłało wszystkich obalonych monarchów, łącznie z papieżem, gdzie mogą się wzajemnie powyrzynać, a niedobitki zginą wskutek apokaliptycznej erupcji wulkanu. Pisząc o krainie Sierra Morena pokazuje jej obecność w tekstach autorów tak różnych, jak antyczny Strabon, późno osiemnastowieczni Lewis i Potocki czy dziewiętnastowieczny Dumas, podkreślając wątek znalezionego rękopisu i zagubionych bogactw. Wydobywa z zapomnienia fantastyczną powieść Icosaméron, napisaną przez Casanovę w czeskim zamku Dux, tym samym, gdzie pisał swą autobiografię, powieść o podróży dwojga rodzeństwa do podziemnej krainy hermafrodytów, zwanych Megamikrymi. Do krainy, położonej blisko środka kuli ziemskiej, gdzie obwód obrotu planetarnego jest znacznie krótszy, przez co czas płynie inaczej: młodzi bohaterowie wynurzają się po ośmiu dekadach jako ludzie nadal młodzi, pozostawiwszy w podziemiach cztery miliony megamikrego potomstwa. A wynurzają się przez ponory krasowego jeziora w słoweńskiej Cerknicy – fenomenu opisanego skądinąd w oświeceniowej Encyklopedii.
Rozmaite ekstrawaganckie formy literackie, studiowane przez Rosseta, mają dwie cechy wspólne. Pierwszy wspólny mianownik został wyrażony w rozdziale ostatnim następującą formułą: „Powieść kabalistyczna jest w gruncie rzeczy pleonazmem”. Podobny wniosek można przenieść na pozostałe formy gatunkowe, w których pierwsze skrzypce odgrywa swobodna imaginacja. Drugim wspólnym mianownikiem jest data 1789 – rewolucja i następujący po niej terror. Powieść Jana Potockiego, najdojrzalszy przejaw badanego tutaj pogranicza osiemnastowiecznej fikcji, jest już naznaczona zgrozą, wynikającą z tej złowieszczej cezury.
Wtorek, 11 września
Czytam powieść dokumentalną o przedwojennym skandaliście Michale Radziwille i o wielkopolskim Antoninie. Byliśmy z Marią dwa lata temu, między wieczorem autorskim w Ostrowie Wielkopolskim a wręczeniem nagrody Kościelskich Bartoszowi Sadulskiemu w tym niezwykłym ośmiokątnym drewnianym pałacu myśliwskim (projekt Schinkla), który w swoim czasie gościł Chopina. Jolanta Sroczyńska-Pietz, nauczycielka historii z Trzemeszna, opowiada historię ekscentrycznego rudego księcia poprzez budynek pałacu w Antoninie i w dziwny sposób sprawia, że budynek staje się pudłem rezonansowym skrzypiec, na którym wygrywana jest historia tego miejsca, wtopionego w otaczającą je przyrodę („Drewno oddycha i bywa, że oddaje to, czym przed laty się zaciągnęło” [25]). Ta reguła rozciąga się na cały świat przedstawiony – służba wie o wszystkim, co się dzieje w pałacu, na tej samej zasadzie, jak grzybnia wie, co się dzieje w lesie, a porcelanowe filiżanki są delikatne jak kielichy kwiatów. Krople deszczu rozbijają się o pałac jak ludzie, pozostający w orbicie wpływów głównego bohatera. I tylko niektórzy potrafią poczuć doskonałość trzymanej w dłoni brzoskwini, delikatność jej skórki, w porównaniu z którą nasza jest szorstka i gruba.
Biografia ks. Michała ma też – poprzez kobiety – odniesienia literackie najwyższej rangi. Jego pierwsza żona, Maria Benardaky, to przecież młodzieńcza przyjaciółka Prousta, upamiętniona choćby w powieści Jean Santeuil. A (niedoszła) trzecia żona to drohobycka Żydówka Jeanette Suchestow, przez byłego męża spowinowacona z Brunonem Schulzem. Oba te wątki pozostają jednak w tle tej oryginalnej powieści.
JAN ZIELIŃSKI
[1] Eliza Kącka, Wczoraj byłaś zła na zielono. Kraków 2024, s. 102.
[2] Tamże, s. 224.
[3] Jan Łasicki, Historia wtargnienia Polaków na Wołoszczyznę […] roku 1573. Przełożył z łacińskiego, życiorysem i objaśnieniami uzupełnił Władysław Syrokomla. Petersburg i Mohylew 1855, s. 12.
[4] Por. Weldon Thornton, Allusions in “Ulysses”. An Annotated List. Chapel Hill 1968, UNC Press, s. [156].
[5] Rebecca Wright, Hiroki Shin, Frank Trentmann, From World Power Conference to World Energy Council. 90 Years of Energy Cooperation, 1923-2013. London 2013, WEC, s. 10-11.
[6] Michael Newton, Mr. Mob: the Life and Crimes of Moe Dalitz, Jefferson NC 2009, McFarlands, s. 156.
[7] Tamże, s. 166.
[8] Por.: Kees Zandvliet (ed.), The Dutch Encounter with Asia 1600-1950, Zwolle 2002, Waanders.
[9] Tyle zostało. Historia zbiorów rapperswilskich w Polsce. Red. naukowa Halina Czubaszek. Warszawa – Rzeszów 2017. Odnotuję tu, że o podobnym do tej butelki słoju (ze spalonymi resztkami pergaminów fundacyjnych Uniwersytetu Jagiellońskiego, zebranymi przez Karola Estreichera) pisał ostatnio w sensacyjnym tonie, jako o mistyfikacji, Artur Wójcik: Odczarować profesora-chuligana, „Plus Minus” z 29 VI 2024.
[10] Tyle zostało…, s. 27. O co tu chodzi? Szczerbiec jest tylko jeden, a jeśli mowa o jego szczerbie, to ta powinna była zostać przy Złotych Wrotach w Kijowie, nie w Ziemi Bełskiej.
[11] Tamże, s. 28.
[12] Tamże, s. 61.
[13] Tamże, s. 61-62.
[14] Tamże, s. 64-65.
[15] Cytuję za omówieniem w „Gazecie Wyborczej” książki, napisanej przez wnuczkę autorki tego listu (Justyna Sobolewska, Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej, Kraków 2024, „Znak”).
[16] Andrzej Wajda, Notesy 1942-2016, wyb. i red. Tadeusz Lubelski, Agnieszka Morstin, Kraków 2024, Universitas.
[17] Por.: Katarzyna Kobro 1898-1951. W setną rocznicę urodzin. Łódź 1998, Muzeum Sztuki w Łodzi. Kat. I.17.
[18] Tamże, s. 15.
[19] Katarzyna Słojkowska, „Mistrza Romana wznoszę zdrowie…” Materiały Romana Szwoynickiego w zbiorach PAN Archiwum w Warszawie. W: „Lietuvos Mokslų Akademijos Vrublevskių biblioteka” (2011/2012), s. 107.
[20] Internet podpowiada, że w Polsce XVI wieku sięga tradycja dzielenia się kolorowym opłatkiem ze zwierzętami w gospodarstwie domowym. Czerwone były (są) przeznaczone dla koni, żółte dla krów, zielone dla innych zwierząt roślinożernych, pomarańczowe dla mięsożernych. Niektórzy dzielą się opłatkiem z domowym psem czy kotem.
[21] Materiały Romana Szwoynickiego. Archiwum PAN w Warszawie, sygn. 39 k. 190.
[22] Wystawa Chaïm Soutine. Gegen den Strom w Kunstmuseum w Bernie potrwa do 1 grudnia. Od 9 lutego do 14 lipca 2025 można ją obejrzeć w Louisiana Museum of Modern Art w Humlebæk (Dania). Wystawie towarzyszy niewielki katalog pod tym samym tytułem, wydany przez HatjeCantz.
[23] Cytat za wypowiedzią Janine Warnod w filmie o Soutine’ie.
[24] Cyt. za: Élie Faure, Soutine. Paris 1929, s. 127.
[25] Jolanta Sroczyńska-Pietz, Książę. Historia pewnego szaleństwa, czyli rzecz o Michale Radziwille. Posłowie Witold Banach. Ostrów 2024, Muzeum Miasta Ostrowa Wielkopolskiego, s. 155.