Wtorek, 8 lipca
Na pierwszej stronie „NZZ” olbrzymia reprodukcja dagerotypu Jana Henryka Humnickiego z Dubicz Murowanych w powiecie bielskim na Podlasiu, przedstawiającego szwajcarskiego generała Dufoura. Tytuł artykułu trafny: Ponadwymiarowy Henri Dufour. Niestety, pod zdjęciem zabrakło nazwiska autora dagerotypu…
*
W gabinecie lekarskim spod powieki oglądam wiszący na ścianie kalendarz jakiejś firmy farmaceutycznej. Duże kolorowe zdjęcie smutnego krajobrazu z niepokojącym okiem tętniącego, gotującego się do wybuchu gejzeru. A pod nim krótki tekst, wydrukowany jak wiersz:
powódź
(tętniak)
oko podziemi
jak przeznaczenie
z krainy cieni
gotowe przerwać
brzeg życia
Środa, 9 lipca
Przed południem na Uniwersytecie Gdańskim (przy moim udziale zdalnym) błyskotliwa obrona pracy doktorskiej Balbiny Tarnowskiej na temat Bruno Schulz a teatralność. W zupełności usatysfakcjonowany odpowiedziami na moje uwagi w recenzji z przyjemnością witam nową wyróżniającą się polonistkę. Jej praca to praktycznie gotowa do druku, pasjonująca książka.
Poniedziałek, 14 lipca
Rano od Małgosi Grąbczewskiej dostałem z Islandii zdjęcie tego samego gejzeru, który parę dni temu oglądałem na stronie kalendarza firmy farmaceutycznej: to Geysir. Świat jest mały.
*
A wieczorem przyleciał z Zurychu Karol, jakiś odmłodzony.
*
Jeżdżąc na rowerku stacjonarnym skończyłem czytać Przystanek Tworki. Historię pewnego szpitala Grzegorza Łysia (Warszawa, W. A. B., 2025). Temat świetny, ale książka rozczarowuje: napisana chaotycznie i powierzchownie. Łyś cytuje Foucault, ale zupełnie pomija fakt, że autor Historii szaleństwa w dobie klasycyzmu podczas pobytu w Polsce zwiedzał szpitale psychiatryczne w Tworkach i we Wrocławiu. O tym by się chętnie przeczytało.
Przywołując reportaż Michała Choromańskiego z Tworek autor wspomina, że najwybitniejszym artystą szpitala „był pewien katatonik, który lepił z chleba grupy małych postaci mogących się poruszać dzięki skomplikowanemu mechanizmowi z osi i kółek. Chory artysta pracował nad swymi figurkami cały przykryty kołdrą, w ciemności”. Piękna historia, ale chciałoby się wiedzieć więcej: jak się nazywał czy trafił do kronik art brut itd. Póki co zajrzałem do reportażu Choromańskiego z roku 1932, gdzie jest nawet zdjęcie chorego artysty, o którego pisarz potknął się na podwórku, gdzie ten leżał, zupełnie nagi, przykryty tylko kawałkiem płótna jak Gandhi. Choromański widział jego prace: „Były to małe posążki, postacie, potworki wylepione z chleba. Potworki, wykonane niemiernie precyzyjnie, zlewały się w grupę jakichś symbolów, czy to erotycznych, czy to mistycznych […]” [1].
Albo taki fragment: „Współpraca ze szpitalami niemieckimi zaczęła się bez zbędnych formalności, od zaaranżowanych przez psychiatrów krakowskich wizyt doktora Friedricha Leidingera, niezwykle zasłużonego dla pojednania polsko-niemieckiego. Psychiatra z Kolonii, znający dobrze język polski, mąż poetki Ewy Lipskiej, zabierał na weekend w Polsce swoim samochodem kilku kolegów. Nocowali w domu dyrektor Pałuby, rano zwiedzali szpital. Niektórzy z nich dopiero w Tworkach dowiadywali się o losach pacjentów psychiatrycznych wywożonych z Niemiec do Generalnej Guberni podczas akcji «T4». Potem do różnych polskich szpitali zaczęły przyjeżdżać już całe autokary z niemieckim psychiatrami” (s. 236-7). Tyle. A tu znów by się chciało przeczytać coś o związkach Ewy Lipskiej z psychiatrią. Zacząłem szukać, w kilku wywiadach znalazłem informację, że poetka z początku chciała zostać lekarką, najlepiej właśnie psychiatrą. Ale poszła na ASP. Przeczytałem rozprawkę Katarzyny Wyszyńskiej Schizofreniczne przestrzenie pacjenta Z. – o kategorii persony lirycznej na przykładzie „Żywej śmierci” Ewy Lipskiej i przypomniałem sobie Żywą śmierć, która kiedyś wywarła na mnie wielkie wrażenie. Natomiast w wywiadzie poetki dla „Pisma” z roku 2019 jest taki fragment: „Ostatnio zamiast na festiwal poezji pojechałam na zjazd psychiatrów, gdzie mówiłam o emocjach twórczych, o których trudno mówić, i może dlatego rozmowy były ciekawe. Rozmawialiśmy o artystach, którzy nie mieszczą się w rzeczywistości, przegrywają walkę z codziennością”.
Ubarwiają książkę opowieści znanego w świecie malarza, niedawno zmarłego Witolda-K, który był synem wieloletniego (32 lata!) dyrektora szpitala w Tworkach, Feliksa Kaczanowskiego. Spod powieki odnotowuję skutki wywołania u chorych psychicznie gorączki malarycznej (rok 1917): „Pierwszy z nich, aktor, którego źrenice nie reagowały już na światło, bliski śmierci, z powodzeniem zaczął […] występować przed pacjentami, deklamując wiersze oraz zadziwiając wszystkich bogatym repertuarem oraz doskonałą pamięcią” (s. 111). Ech, szkoda tematu.
Wtorek, 15 lipca
Ostatniej nocy o godzinie 2.22 skończyłem pisać duży tekst do numeru „Kontekstów”, poświęconego antropologii wizualnej. Tytuł: Andrzeja Towiańskiego pochwała fotografii na przykładzie „Widoków morza” Gustave’a Le Graya (z Janem Henrykiem Humnickim w tle).
*
Zaczynam Sploty Anny Ciarkowskiej. O czym będą? „A więc będzie o moich babciach, tej pierwszej i tej drugiej, o mojej mamie i tacie, o moich przyjaciółkach i trochę o mężczyznach, o Dozorczyni i Mariance, o pszczołach i kropli krwi, o paznokciach i rękach, o rybich rękach i niciach, które wypruwa się jedną po drugiej, aż cały misternie opowiadany splot zmienia się w kłębowisko” (s. 13-14). Autorka jest literaturoznawczynią, obroniła doktorat o pisarzach francuskojęzycznych, więc pewne będzie jak u Guattariego: sploty i kłącza. Paznokcie już są, jest o co zaczepić. I rzeczywiście – obok prawie stuletniej narratorki pojawia się druga, jej wnuczka: „to szarpnięcie na myśl o jej śmierci to właśnie ten rachityczny korzeń, który tkwi w moim ciele, przyczepiony do narządów, wrośnięty w tkankę” (s. 19). Jest Guattari.
Środa, 16 lipca
Są i pszczoły. „Póki tu jesteś, widzę cię tak, jak widzą pszczoły. […] Jeszcze pomniejszona i odwrócona, jeszcze leżysz w łóżku, w ogrodzie pod jabłonią, który rodzi zielone pąki, jeszcze piszesz […]” (s. 33). Pisanie jako miód? Spod powieki muszę odnotować: „Świat nadal będzie się kręcił, wymieniał mi sondy, zakładał pieluchy, obcinał paznokcie i nikomu nie przyjdzie do głowy, że ta opadająca powieka to coś więcej niż tylko odruch bezwarunkowy, że to dalszy ciąg opowieści, pisanej alfabetem Morse’a, wystukiwanej rzęsami o policzek, serdecznym palcem o powietrze. I to byłaby ostatnia książka, zawieszona w mojej głowie, nigdy nieodzyskana. Tak też wyobrażałam sobie swoją śmierć” (s. 34-35).
*
Wczoraj posłałem fragment książki Przystanek Tworki Friedrichowi Leidingerowi, dziś dostałem wyczerpującą odpowiedź, którą za zgodą autora prawie w całości przytaczam – jako sprostowanie i uzupełnienie wczorajszego zapisu:
Szanowny Panie Profesorze,
co za niespodzianka! Rzeczywiście nie miałem pojęcia o tej pracy, a autor, pan Łyś, nigdy nie rozmawiał ze mną. Nie wiem, skąd czerpie swoją wiedzę. Nie zdziwi Pana, że jako „osoba zainteresowana” postrzegam niektóre sprawy nieco inaczej. Po pierwsze, nie znam męża Ewy Lipskiej, ale jestem pewien, że nie jestem nim i nigdy nim nie byłem. W latach 1977–1993 byłem żonaty z filmowcem Barbarą Lipińską, córką prof. Jana Lipińskiego i wnuczką prof. Edwarda Lipińskiego z SGH, i mamy wspólną córkę, Annę Dorotę Delius, historyczkę i politologa w Berlinie.
Dzięki mojemu pierwszemu małżeństwu i bliskim relacjom z moimi polskimi teściami ja (urodzony w 1954 r.) poznałem i pokochałem język polski oraz kulturę, a także zwróciłem uwagę na różnorodne problemy w stosunkach między Niemcami a Polakami od czasu powstania nowoczesnego nacjonalizmu.
Chciałbym pokrótce opisać, jak doszło do spotkań między psychiatrami z (zachodnich) Niemiec i Polski. Jako młody lekarz psychiatra od lat 80. byłem zaangażowany w ujawnianie zbrodni niemieckich psychiatrów, które przez długi czas były zaprzeczane. W 1985 roku dowiedziałem się przypadkiem o konferencji zorganizowanej przez Krakowskie Towarzystwo Lekarskie pod przewodnictwem prof. Józefa Bogusza z okazji 40. rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz: Wojna, okupacja a medycyna. W konferencji uczestniczyła tylko garstka niemieckich uczestników, wśród nich prof. Klaus Dörner, psychiatra i historyk, który w 1978 roku odkrył artykuł Zdzisława Jaroszewskiego w francuskim czasopiśmie i zlecił jego tłumaczenie na język niemiecki. Temat: zabójstwa chorych w okupowanej przez Niemcy Polsce, historia do tej pory zupełnie nieznana w obu państwach niemieckich. Dörner kierował od 1980 roku szpitalem psychiatrycznym w Gütersloh. Znalazł tam dokumenty potwierdzające wywóz kilku grup chorych w latach 1943-1944 do różnych zakładów na terenach okupowanych. Tam ślad po nich się urywał, ale ponieważ po wojnie powróciło bardzo niewielu, można było założyć, że większość z nich nie przeżyła deportacji. W kwietniu 1985 roku w gabinecie prof. Adama Szymusika, dyrektora kliniki w Krakowie, wspólnie opracowaliśmy pomysł podróży do zakładów na dawnych terenach wschodnich Niemiec i na terenach okupowanych. Ze względu na moje umiejętności językowe to ja miałem zorganizować tę podróż. Szymusik zadzwonił do dyrektorów i poprosił, aby przyjęli mnie życzliwie.
W maju 1987 roku grupa 27 osób reprezentujących wszystkie zawody związane z psychiatrią z zachodnich Niemiec udała się autobusem do Polski. Odwiedzono następujące miejsca: Międzyrzecz, Gniezno (Dziekanka), Warta, Łódź, Kraków i Auschwitz. Zostaliśmy przyjęci niezwykle serdecznie i otwarcie. W niektórych placówkach przypomniano nam jednak, że ostatni Niemcy, których tu widziano, nosili mundury. W Krakowie Szymusik, ówczesny prezes Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, zorganizował małe sympozjum, w którym oprócz krakowskich profesorów – m.in. Jerzy Aleksandrowicz, Maria Orwid, Maria Einhorn-Susułowska – i młodsi asystenci, w tym Andrzej Cechnicki, z którym do dziś łączy mnie bliska przyjaźń, ale także koledzy z Warszawy – Andrzej Piotrowski, Maria Załuska, Stefan Leder i właśnie Maria Pałuba. W ten sposób powstała niewielka społeczność osób o różnym statusie – po stronie zachodnioniemieckiej byli to lekarze, psychologowie, pracownicy socjalni, pedagodzy i opiekunowie, którzy w większości pracowali poza instytucjami akademickimi nad reformą opieki psychiatrycznej, a po stronie polskiej głównie profesorowie i kilku dyrektorów szpitali. Łączyło ich zainteresowanie wymianą fachową i celem poprawy sytuacji osób chorych psychicznie w Polsce i Niemczech. Mała grupa szybko się powiększyła, a w 1990 roku w Münster powstało wspólne Niemiecko-Polskie Towarzystwo Zdrowia Psychicznego z wspólnym statutem i wspólnym zarządem. Pomysł bezpośredniego partnerstwa między placówkami w Polsce i Niemczech przyspieszył ten proces. Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy odwiedziłem Marię Pałubę w Tworkach, prawdopodobnie było to w 1990 lub 1991 roku. Od razu świetnie się dogadywaliśmy.
[…] Pozwolę sobie zapytać, skąd bierze się Pana zainteresowanie tymi sprawami. Przyznaję, że kryje się za tym czysta ciekawość, ale byłbym wdzięczny za odpowiedź.
Łączę wyrazy szacunku
F. L.
Czwartek, 17 lipca
Skończyłem Sploty. Rozczarowanie. W miarę postępu lektury mnożą się bez końca babki, matki, ciotki i wnuczki (a podwojenie jest sygnałem wtórności), wszystkie umierają, a przed śmiercią chcą opowiedzieć, a najlepiej opisać swe życie; jest też ojciec i inni odchodzący bądź umierający mężczyźni (acz przewaga linii matriarchalnej wyraźna). Stuletnia Anna Ciarkowska, pisarka, chce przed śmiercią napisać swą ostatnią książkę, w której powie wszystko; pomaga jej w tym wnuczka, więc czytelnik domyśla się, że to pewnie figura odautorska, ale mnożą się sygnały, że cała narracja toczy się w drugiej połowie XXI wieku, a więc ta sędziwa Anna Ciarkowska utożsamia nam się z samą autorką Splotów, który to tytuł też się w tej opowieści powtarza. Itd., itp.
Projekt, owszem, ambitny, ale zamienia się w katarynkę o umieraniu, o pisaniu, o odchodzeniu, o przedmiotach, strzępach, niciach, okruchach. Fragmenty piękne, oszlifowane, ale i tych za dużo, robi się magma, w której te piękności toną, a czytelnik zadaje sobie banalne pytanie: „Ile można?”.
Sobota, 19 lipca
Wieczorem z Karolem jedziemy do La Galeria w Milanówku, na Po punktach do celu, pokaz obrazów Leszka Markuszewskiego i subtelnych rysunków Anny Kordowicz-Markuszewskiej z serii Architony. Autorka, która prócz Akademii kończyła też architekturę na Politechnice Warszawskiej, towarzyszy tymi pracami książce Joanny Giecewicz, poświęconej interakcjom między architekturą a krajobrazem. Wystawie, pokazanej w surowym pomieszczeniu domku przy ul. Podleśnej, towarzyszyła dobiegająca z malowniczej szopy, jak z ubogiej stajenki, muzyka, głównie z późnych lat sześćdziesiątych, którą puszczali DJ Flaq i DJ Sęk. Porwał mnie zwłaszcza nieżyjący już etiopski saksofonista jazzowy Getatchew Mekurya (który w 2006 nagrał płytę w holenderską punkową grupą The Ex). Przyjemna atmosfera; spektrum wieku doborowej publiczności – od kilkuletnich dzieci do starców (jednego).
Niedziela, 20 lipca
Podoba mi się sposób pisania Sławy Zielińskiej (zbieżność nazwisk przypadkowa) z Uniwersytetu Wrocławskiego. Świetne, intrygujące tytuły, jak na przykład: Otwarcie sezonu żeglugi w cyklu epigramów na Priapa a ody wiosenne Horacego (współautor Karol Zieliński, tu chyba zbieżność z autorką nieprzypadkowa). Po eseju „Bibliotheca secreta” Instytutu Filologii Klasycznej na Uniwersytecie Wrocławskim sięgnąłem po Sobieskiego romans z historią, czyli romans rycerski i pasterski w bibliotece pasterskiej. Autorka miała dwa pomysły. Po pierwsze – przeanalizować zestaw romansów rycerskich, które należały do bohatera powieści Cervantesa i zostały spalone na żądanie jego proboszcza i porównać je z zestawem takich-że powieści w konkretnej bibliotece sarmackiej, a mianowicie należącej do krakowskiego mieszczanina i humanisty włoskiego pochodzenia Hieronima Pinocciego, a potem jego synów: „Gdyby Don Kiszot chciał wskrzesić swą bibliotekę, spustoszoną przez bezwzględnego proboszcza, na półkach Pinoccich znaleźć mógłby niejedną z tych grubych a drogich mu ksiąg, które spłonęły na stosie w La Manczy”. Po drugie – przyjrzeć się roli romansów rycerskich w lekturach Jana Sobieskiego, szczególnie w ramach jego korespondencji z Marią Kazimierą d’Arquien. Tutaj lektury były główne francuskojęzyczne, tak wszakże intensywne, że Sobieskiemu pomogły zdobyć żonę, a Sławie Zielińskiej „spojrzeć z innej perspektywy na szaleństwo Don Kichota starającego się zdobyć miejsce dla romansowych ideałów w realnym świecie […]”. Sobieski pod wpływem lektury sielankowej powieści Astrea chciał kupić majątek w Prowansji i tu nasuwa się pytanie, jak potoczyłyby się losy Polski i Europy, „gdyby przyszły tryumfator spod Wiednia niczym Don Kichot podążył śladem bohaterów z kart i osiadł w arkadyjskim zakątku Francji, by wieść taki jak oni idylliczny, pasterski żywot”.
Dla mnie osobiście frapujące było w tym tekście odesłanie do listu Sobieskiego do żony ze wzmianką o kilku ciekawych książkach: „Mme Denhoff pożyczyła mi kilka książek niesłychanie curieux, jako to: les Amours du 11 [Roi de France], la Vie de la Reine Christine et la Mort de Mme Marquise de Ganges, autrement Mme Castellane. O tej śmierci wolałbym i nie czytać był, bo l’ennui me prend szukać po wszystkim świecie tych tak złych, niecnotliwych ludzi”.
Czytałem kiedyś z moim studentami w ramach konwersatorium z literatur niemieckojęzycznych powieść Heinricha Bölla Utracona cześć Katarzyny Blum (1974). Oto króciutki opis lektur bohaterki: „Ihre Bibliothek bestand aus vier Liebesromanen, drei Kriminalromanen sowie aus einer Napoleonbiographie und einer Biographie der Königin Christine von Schweden. Sämtliche Bücher stammten aus einem Buchklub”. Rzeczywiście, zuryski Verlag Buchclub Ex Libris wydał w roku 1959 książkę Friedricha Sieburga, Napoleon – Die hundert Tage, a w roku 1967 – Mary Lavater-Sloman, Ein Schicksal – Leben der Königin Christine von Schweden. W przypadku Sobieskiego również pojawia się wśród ciekawych lektur biografia szwedzkiej królowej. Rodzi się jednak pytanie, co to była za biografia. List króla pochodzi z roku 1668. Pierwsza książka zatytułowana Histoire de la Vie de la Reine Christine de Suède wyszła w Sztokholmie dopiero w roku 1677, ale wcześniej, w roku 1660 i 1668, ukazała się w Kolonii jej krótsza wersja, zatytułowana Recueil de quelques pièces curieuses servant à l’éclaircissement de l’Histoire de la vie de la Reine Christine, ensemble plusieurs voïages qu’elle a faits – słówko curieuses w tytule dodatkowo podpowiada, że to to wydanie czytał Sobieski.
Środa, 23 lipca
Dostałem dziś Korespondencję Marii Renaty Mayenowej, Romana Jakobsona i Krystyny Pomorskiej (żony tego ostatniego), opracowaną przez Marię Prussak (Warszawa, IBL, 2024). Imponujące przedsięwzięcie, zważywszy poziom abstrakcji autorów, wielojęzyczność, konieczność częstego używania mowy ezopowej w korespondencji prowadzonej przez żelazną kurtynę, tudzież obszerność korpusu tekstów. We wstępie czytam, że Mayenowa urodziła się (1908) jako Rachela Gurewicz, gimnazjum skończyła w Białymstoku, studiowała w Wilnie. „W 1934 roku wyszła za mąż za Jefima Kapłana, zamożnego producenta chałwy” (s. 14).
To pyszna wiadomość. Zaglądam do starej prasy. W „Monitorze Polskim” z roku 1937 jest ogłoszenie o likwidacji spółki „Towarzystwo Chałwol”, zamieszczone przez likwidatora, Jefima Kapłana, Wilno, ul. Kwiatowa 7 m. 13. W facebookowej grupie dyskusyjnej na temat Wilna widzę fotografię Edmunda i Bronisławy Zdanowskich, przedstawiającą widoczną spod arkad wileńskiego ratusza kamienicę przy ulicy Wielkiej 56 ze szczytem kościoła św. Kazimierza w tle. W centrum zdjęcia wejście do cukierni „Wschodniej”, a nad oknami wielkie napisy: CHAŁWA i BUZA (to taki napój orzeźwiający z kaszy jęczmiennej z rodzynkami). Administrator grupy kreśli dzieje białostockiej i wileńskiej chałwy, wspomina też firmę Chałwol, podając inne nazwisko właściciela (Jakub Brojdo) i adres: Kwaszelna 23. Wśród firm wileńskich był też „Chałwopol” Mindli Ajzenbergowej. Nazwa podobna, nazwisko wydaje mi się znajome. Sprawdzam: nie, to złudne podobieństwo. 3 czerwca 1932 roku do wileńskiego rejestru handlowego wciągnięto informację, dotyczącą firmy „Ajzensztadt Wulf – Przedsiębiorstwo Handlowo-Komisowe”: „Właściciel przedsiębiorstwo [!] Wulf Ajzensztadt zmarł. Do czasu zgłoszenia się sukcesorów, przedsiębiorstwem zarządzają łącznie w charakterze pełnomocników […] zam[ieszkali] w Wilnie: Róża Ajzensztadt przy ulicy Kwiatowej 7, inż. Jefim Kapłan – przy ul. Kwiatowej 7 i Moryc Jakobson – przy ul. Żeligowskiego 1 […]” [2]. Jest zatem i Jakobson (oczywiście nie ten).
Czytam dalej we wstępie Marii Prussak: „Już przed wybuchem wojny zapewne rozstała się z pierwszym mężem. Po wkroczeniu do Wilna wojsk rosyjskich we wrześniu 1939 Jefim Kapłan znalazł się na terytorium Litwy, skąd po włączeniu tego kraju do ZSRR został wywieziony do Mordwińskiej Republiki Radzieckiej, dalsze jego losy są nieznane” (s. 15).
Googlebookssearch podsuwa jeszcze fragment książki Guida Facklera o muzyce w obozach koncentracyjnych – o Jefimie Kapłanie i pieśniach z getta wileńskiego, opublikowanych w moskiewskim piśmie żydowskim „Sowietysz Hejmland” w roku 1991. Mogę sobie wyobrazić producenta chałwy śpiewającego w getcie pieśni, ale pewnie to przypadkowa zbieżność imienia i nazwiska.
Na rosyjskiej stronie genealogicznej jakaś pani chwali się, że Ефим Каплан, urodzony w roku 1901 w Lidzie, to jej stryjeczny dziadek. Ów Jefim był synem lekarza, Salomona Chaskielewicza Kapłana i Heleny Lejbowny z domu Ajzensztadt (!), mieszczki wileńskiej. Ślub wziął w roku 1934 (to zatem na sto procent ów producent chałwy). Dzieci nie mieli, w każdym razie nie ma ich aktów urodzenia w wileńskim archiwum. „W roku 1941 mój stryjeczny dziadek i jego żona zostali ewakuowani z Wilna”.
Czwartek, 24 lipca
Co za dynamika! Kotły parowe pod ciśnieniem tak wysokim, że może je lada chwila rozsadzić. Bomby z gotowym zapłonem, rzędem. Coś, co w innej skali mogłoby być wygiętą rączką miedzianego dzbanka, tu przeobraża się w rurę, z której biały płyn tryska do wysokiego pojemnika, wypełnionego mętną brązową cieczą. Czym się skończy zderzenie tych płynów, jaką straszliwą spowoduje eksplozję?
Strwożone bryły przylegają do siebie, pozbawione okien i drzwi, jakby liczyły na to, że tak, skulone, razem uchronią się przed zagładą. Dwa kształty, zlęknione, lgną do siebie, ciemny tuli się do białego, a tamten, wyższy, łypie spod oka, jakby chciał zgadnąć, skąd nadciąga największe niebezpieczeństwo.
Storturowane skorupy muszli, wyssane do szczętu i porzucone bezradnie.
Flakony, brzytwa fryzjerska, kres.
A w małych akwafortowych ogródkach przyroda kłębi się bez umiaru, usiłując wypełnić każdy centymetr sześcienny powierzonego jej obszaru, wyrastając z powierzchni papieru w straszliwym, panicznym lęku przed pustką. (Giorgio Morandi w „Zachęcie”).
*
Umarł człowiek stale obecny w naszym domu w latach osiemdziesiątych, pamiętam świetnie jego niewinną twarz, jasne włosy przewiązane opaską, wąsy w podkowę, obnażone muskularne ramiona i tryumfujący uśmiech na niezliczonych zdjęciach, plakatach i kartach. Teraz czytam, że od swoich entuzjastów (dwóch znałem całkiem dobrze) żądał czterech rzeczy: trenuj, módl się, jedz witaminy i wierz w siebie. Hulk Hogan (lat 71).
Piątek, 25 lipca
Od Marysi Prussak dostałem kilka dokumentów z wileńskich archiwów, dotyczących Jefima Kapłana. Układają się one w logiczną triadę. Najpierw w księgach notarialnych pełen zapis aktu założenia, w lipcu roku 1933, spółki „pod firmą” (nazwą) „Towarzystwo Chałwol S-ka z ogr. odp.” O kapitale zakładowym 4000 zł, z czego Jefim Kapłan wniósł 33% udziałów, Jakub Brojdo 28%, Ton Mejerowicz 22% a Mojżesz Szer 17%. Spółkę założono „celem produkowania i sprzedaży chałwy, oleju tachinowego i wyrobów cukierniczych”. Potem zaświadczenie lekarskie, które wystawił w Wilnie 27 czerwca 1935 roku dr med. J. Frydman, stwierdzając u Jefima Kapłana adipositas universalis („ogólne otłuszczenie”) i hyperaciditas ventriculi (nadkwasotę), przy czym stan pacjenta ostatnio się pogorszył, stąd: „Uważam za niezbędne przeprowadzenie leczenia zdrojowego i skierowuję chorego do Marienbadu”. Zaświadczenie zostało zapewne wydane z okazji starań Kapłana o uzyskanie paszportu. I tu pora na trzeci dokument: wystawiony przez Starostę Grodzkiego Wileńskiego paszport. W rysopisie określono wzrost (wysoki), twarz (okrągła), kolor włosów (szatyn) i oczu (szare). Znaków szczególnych i dzieci brak. Jest też zdjęcie, które stawia kropkę nad i:
Paszport Jefima Kapłana. Lietuvos valstybės istorijos archyvas, sygn. LCVA/53/8/4669, 7624.
Oto logika tej triady: zakładamy spółkę akcyjną w celu produkowania chałwy, wdaje się ogólne otłuszczenie organizmu, twarz robi się okrągła, co jednoznacznie poświadcza fotografia. Z drobnej wzmianki o zawodzie pierwszego męża profesor Mayenowej poczyna się wyłaniać zarys osoby, sylwetka potężnieje i w końcu „nasz wileński chałwowy książę” (jak Jefima Kapłana nazywały zajmujące się poszukiwaniami archiwalnymi młode polonistki z iblowskiego Archiwum Kobiet) otrzymuje pyzate oblicze.
Tu mała dygresja. Przepisana Jefimowi Kapłanowi kuracja kojarzy się oczywiście z filmem Zeszłego roku w Marienbadzie (1961) Alaina Resnais wedle scenariusza Robbe-Grilleta. Ale w roku 1961 Marienbad nazywał się Mariánské Lázně i wypoczywali w nim zasłużeni ludzie pracy, a nie międzynarodowa socjeta. Resnais zresztą mówił wielokrotnie, że Marienbad w tytule nie jest ważny, że chodziło mu o czas, o „l’année dernière”, a nie o konkretne miejsce. O ile więc w tym awangardowym filmie można mówić o jakichś konkretach, to to „zeszłego roku” trzeba by przenieść na lata trzydzieste. Nie, nie posunę się do tego, żeby zażywnego producenta chałwy utożsamiać z mężczyzną (grał go Giorgo Albertazzi), który w filmie wmawia uwodzonej kobiecie, że „zeszłego roku w Marienbadzie” obiecała mu za rok odejść dla niego od męża (Sacha Pitoëff).
Czy Marienbad pomógł Kapłanowi pozbyć się otyłości i nadkwasoty? W lipcu roku 1937 widzimy go na liście gości w krajowym uzdrowisku Truskawiec (pensjonat „Ustronie”). Przed samą wojną Jefim i Rachela Kapłanowie przenieśli się w Wilnie z ul. Kwiatowej na Górę Bouffałową 21. W wileńskiej książce telefonicznej na rok 1939 jest ich numer: 11 70. Ale obawiam się, że zmieniono kierunkowy.
Sobota, 26 lipca
Jest taka rzeka na Roztoczu, dopływ Sanu, o którą upominał się już Kochanowski: „Tu Tanew niehamowna San prędki napawa” (poemat Dryas Zamchana). W czasie I wojny światowej stacjonował tu Wierzyński, czego świadectwem wiersz Nad Tanwią. Dialog z Wierzyńskim nawiązywała Bronisława Ostrowska, przekomarzając się w Kole kredy święconej „«I Pan, panie Kaziu, i Pan! / A bazie? rajery? sasanki? / Wiosenne wino, Tanew i San? / Wypite szklanki?… / I Pan w zaklętem kole — i Pan tu razem z nami […]»”. W czasie II wojny Tadeusz Hołuj wiersz Nad rzeczułkązaczynał słowami: „Nad rzeczułką, nad Tanwią, / spali chrapliwie żołnierze […]”. Ale jest chyba tylko jedna poetka, która prowadziła z tą rzeką dialog tak intensywny, przez lata. W Inwokacji zaklinała: „Biłgoraju / pajdo kraju / leśna ziemio stokorodna / wąska Tanwio / w śniętym Sanie / sanno […]”. W Powrocie do pierwszych lądów przyzywała: „Zew ledwo pamiętanej pradawnej melodii / zew rzeki Tanwi / zew zblakłej pamięci / sprawił / że niczym marnotrawna córka / po półwieczu wróciłam w niskie trawy życia”. W To i owo powracała do obrazu kredowego koła Ostrowskiej: „Zamykut-otwirut pamiętasz dziecinne zabawy / w niebiańskim zakolu Tanwi jak w zakreślonym kredą kole / rysowanie palcem w powietrzu / bram które nie istniały / gdy z przepuszczaniem przez most pierwszych siedmiu koni / na tę drugą lepszą zapewne stronę / podczas gdy po tej gorszej / ósme pechowe konie zawsze zostawały / nasze znaki magiczne i sekretne zaklęcia / amulety z guzika i zajęcze lusterka”. A w Postojach pamięci wspominała: „Woda w Tanwi była nagrzana, czysta, dno złociło się złamanymi promieniami i piachem”.
Jacek Łukasiewicz napisał kiedyś: „Nie byłem nad Tanwią. Mogę tylko sobie wyobrazić tę rzekę wolno toczącą wody po równinie. W tamtych stronach narodziła się poezja Urszuli Kozioł”. Tak, ta poetka to Urszula Kozioł, do zeszłego tygodnia nasza współczesna. A Tanew niehamowna zwolniła swój bieg, jak to przystoi rzece Styks.
Niedziela, 27 lipca
Pociąg InterCity na trasie Warszawa Centralna–Jastarnia. W wagonie I klasy wszystkie cztery drzwi boczne nieczynne, jedna z dwóch toalet zatkana. Na korytarzu stoją podróżni, którym dziś na dworcu sprzedano bilety, mimo, że miejsca były już dawno rozprzedane internetowo – rozmawiamy z Kostarykańczykiem i parą ze Słowacji, którzy jadą przez Gdańsk na Litwę. Ja jednak nie zwracam większej uwagi na niedogodności podróży, tylko zagłębiam się w lekturze powieści Null, do której zachęcił mnie starożytnik Marek Węcowski. Przeczytałem sumiennie całość między Warszawą a Władysławowem. Rzeczywiście, jest tu trochę odniesień do historii starożytnej, od motta z Iliady, przez rozdział XI, rozwijający myśl z tego motta w dość zaskakujących kierunkach (Scytowie, Bhagawadgita i Edda), po przywołanie mitu o Minotaurze i fragmentu Wojny peloponeskiej Tukidydesa na temat sporu między Atenami a neutralną wyspą Melos (taką starożytną Szwajcarią, można by powiedzieć, tu jednak Melos oznacza Ukrainę). Sam pomysł połączenia dziejów kozackich z literaturą starożytną nie jest nowy – za początek literatury ukraińskiej uważa się przecież żartobliwą trawestację Eneidy, dokonaną przez Iwana Kotlarewskiego (1798), w której bohaterowie Wergiliusza chodzą w strojach kozackich i zachowują rubaszne kozackie obyczaje.
W Null najbardziej oryginalny jest bodaj ów scytyjski przodek Ukraińców, którego kołczan „pokryty był skórą, którą ściągnął z prawych dłoni zabitych wrogów, razem z paznokciami, i jest tych paznokci na kołczanie trzydzieści, a pochwa jego akinasa [3] jest obita złotą blachą […]” [4]. Ma on konotacje ikonograficzne (wyobrażenia Czyngis-chana i jego potomstwa jako kołczanu ze strzałami). I to chyba wszystko. Powieść ponura, ale trudno się dziwić – jak ta wojna. Co gorsza, nudna. Potwierdza się moja prywatna teoria, że negatywny lub bezbarwny tytuł książki podcina jej skrzydła. Kiedyś Jak woda Wildsteina („Właśnie”, napisał Walc w najkrótszej możliwej recenzji), potem Flauta Adama Pluszki (który, nawiasem mówiąc jest redaktorem prowadzącym Null), teraz Null. Właśnie.
Poniedziałek, 28 lipca
Cały dzień leje. Spod powieki czytam z rękopisu pasyjne poezje z połowy XVII wieku: „I tesz to oczy o których mówiła / Oblubienica kiedy je chwaliła; / Oczy gołembie: mlekiem są wymyte, / Z nich mam pociechę swoję znakomitę; / Teraz zapadłe, sinie, krwią zawrzałe; / Z korony cieknie, ości w nich niemałe / Nasze o nasze bystre poglądania / A zatym marnych rzeczy pożądania / Łzy wycisnąwszy zamknęły powieki / O oczy oczy widzące przed wieki. / O śliczne włosy palmie przyrównane / Ach toście wzięły tak wielką odmianę / Ledz to sprawiły nasze zbytnie stroje / Nowe wymysły na ozdobę swoję / włosów kręcenia, różne ubierania / Wonnych olejków głowy nacierania / Teć to tak śliczne włosy poplątały / Teć że to z głowy najświętszej wyrwały” [5]. Poszczególne części ciała Zbawiciela są tu omawiane najpierw turpistycznie, z barokową dbałością o odstręczające szczegóły, po czym te właśnie okropieństwa przedstawia się jako skutek grzesznych działań wiernych. Autor, proboszcz wysocki i dziekan radomski, nie wszystkie swe dzieła poddawał cenzurze kościelnej, bo lubił upiększać narrację szczegółami, zaczerpniętymi ze swej mrocznej fantazji, z życia parafian i z tekstów apokryficznych (w Lamentach… z roku 1647 cytuje opowieść o kłaniających się Jezusowi chorągwiach przed pałacem Piłata, wskazując źródło: niekanoniczną Ewangelię Nikodema). W tym rękopisie wplótł nawet, nieco na siłę, swoje imię w opis rąk Chrystusa: „Ręce o ręce coście świat stworzyły / Za to was gwoździe okrutne zraniły / Oblubienica tak ich wspominała / bo się im barziej pilnie przypatrzała / Ręce toczone, są Jacyntów pełne”. W tekście, który jest wariacją na temat Pieśni nad pieśniami znaleźć można taki uroczy fragment: „I miałaś ty bydź mą oblubienicą / A tyś się stałą brzydką nierządnicą / O głupie dzieczko bańkiś się chwyciła / którą mała dziecina z mydła urobiła”.
Jeśli nie przestanie padać, trzeba będzie Dziewczynkom zorganizować puszczanie mydlanych baniek.
Wtorek, 29 lipca
Wyprawa do Gdańska na wystawę Nasi chłopcy w ratuszu, pokazującą udział Polaków z Pomorza Gdańskiego i okolic w wojsku niemieckim w czasie II wojny światowej. Czytałem na jej temat kilka sążnistych artykułów, ale większość autorów na samej wystawie nie była. Wystawa niewielka, ale temat wielki. Zaraz po wejściu natykamy się na instalację, która wyraźnie nawiązuje do prac Christiana Boltanskiego – ustawione w rzędach, jak nagrobki, fotografie anonimowych mężczyzn. Przyglądam się z drżeniem, czy nie rozpoznam twarzy Ojca (przedwojenny absolwent Politechniki Gdańskiej, po wojnie inżynier energetyk, pracujący naukowo najpierw w Trójmieście, potem w Warszawie – nic nie wiem, co robił w czasie wojny, nigdy się o tym w domu nie mówiło, prócz tego, że wojna to straszna rzecz). Przy dwóch zdjęciach mam lekkie wątpliwości, ale jednak uznaję, że nie, to nie on. W kolejnych salach dokumenty, pamiątki, przerażające dane statystyczne. Dużo fotografii: na przykład zdjęcie rodzinne: kobieta, mężczyzna w hitlerowskim mundurze, między nimi dziewczynka, trzymająca ojca za guz pagonu, spod jej łokcia widać „gapę”; obok to samo zdjęcie, na którym cały mundur dokładnie wyretuszowano czarnym atramentem, a rączka dziewczynki nienaturalnie ściska kołnierzyk bluzy ojca.
Są też dzieła sztuki. Na przykład akwarela pomorzanina Jana Wałaszewskiego, który należał do polskiej grupy dezerterów z Wehrmachtu, działających w holenderskim ruchu oporu (grupa Ludwika Dziubanego). Temat został dokładnie opisany przez artystę: „JEDNA Z AKCJI HOLENDERSKIEGO RUCHU OPORU «ORANJE» WSPÓLNIE Z POLAKAMI PRZEBRANYMI W MUNDURY ART[YLERII] NADBRZEŻNEJ (NIEMIECKIEJ) PRZY BARZE «AMERIKA» NA UL. BREESTRAAT W BEVERWIJK, PÓŁ[NOCNA], HOLANDIA, LIKWIDUJE GRUPĘ MARYNARZY NIEMIECKICH, KTÓRZY NALEŻELI DO KOMMANDO ZWALCZAJĄCEGO LUDZI Z RUCHU OPORU JAK I TYCH WSPÓŁPRACUJĄCYCH Z PODZIEMIEM I UDZIELAJĄCY[CH] POMOCY I PRZECHOWUJĄCY[CH] W DOMU U SIEBIE PARTYZANTÓW M. IN. TAKŻE POLAKÓW. 1945”.
Odnotuję jeszcze rycinę z 6 VI 1946 roku, przedstawiającą przesłuchanie przez służbę bezpieczeństwa repatriantów na posterunku PUR w Legnicy: „Naszym sierżantom oberwano dystynkcje i odznaczenia, w tym st. sierż. J. Zielińskiemu i Tandykowi (obaj pochodzili z Grudziądza); operowano wulgarnym językiem”.
Największe kontrowersje budzi w mediach tytuł wystawy. W tej kwestii chciałbym zwrócić uwagę na jedną z ostatnich gablot: Nie tylko Pomorze. Pokazano tu podobne zjawiska na zachodnich peryferiach Rzeszy: w Alzacji i Luksemburgu. Sytuację w Wielkim Księstwie, gdzie przymusowo wcielonych do wojska nazywano Ons Jongen („nasi chłopcy”), ilustrowano reprodukcją gazety pod takim tytułemż z listą poszukiwanych (z roku 1948). Lubię język luksemburski, więc chciałem obejrzeć. Niestety, obiekt ktoś ukradł. Nasi chłopcy? [6]
Piątek, 1 sierpnia
Z okazji święta narodowego Szwajcarii idziemy do kina „Żeglarz” na szwajcarsko-amerykański film o Dalajlamie Wisdom of Happiness (2024). Nieco naiwny, ale sympatyczny, jeśli wziąć w nawias niepotrzebne wstawki w stylu kampanii reklamowej „United Colors of Benetton”. Niezwykłe dokumentalne filmiki z chińskiej okupacji Tybetu. Najbardziej podobały mi się migawki z rozmów Dalajlamy z zachodnimi fizykami i innymi uczonymi, ich reakcje na słowa Jego Świątobliwości (szkoda, że bez głosu). A także scenki z filozoficznych dyskusji adeptów na tybetańskich mnichów, z gestykulacją i przytupem.
A przed kinem, nawiasem mówiąc spod powieki, widzę jak w lustrze, jakby po kaszubsku, natrętne pytanie: kei wops rewer? Jutro wracamy.
Poniedziałek, 4 sierpnia
Jaka to rozkosz czytać listy ludzi, którzy nie tylko znali wiele języków, ale też kochali języki i umieli nimi żonglować.
Weźmy takie koty. Krystyna Pomorska (trzecia żona Jakobsona) pisze do Marii Renaty Mayenowej, dziękując: „Liścik bardzo miły i miauk donośny”. Maria Prussak komentuje w przypisie: „Mayenowa pozdrawiała bliskie osoby naśladując miauczenie kota”. A ja pamiętam te miauki z czasów, kiedy pracowałem w IBL-u, wydawane dyskretnie acz dość głośno na powitanie niektórych osób, przyjeżdżających do Instytutu na konferencje. Nie wiedziałem wtedy, o co chodzi, teraz wiem. Współbrzmi z tym wątkiem fragment z listu z roku 1973 wspólnego przyjaciela, Wiktora Weintrauba, do Mayenowej, zachwalający najnowsze „opasłe tomisko francuskie” studiów Ingardena: „Jest tam i novum, spore studium, w którym drze Koty Baudelaire’a z Riffattere’m”. (To oczywiście aluzja do polemiki wokół różnych interpretacji Kotów Baudelaire’a, w którą zamieszany był także Lévi-Strauss).
Oboje, Mayenowa i Jakobson, są teoretykami literatury, ale też jej miłośnikami i, poniekąd, poetami. Kiedy on się skarży: „а от тебя ни ответа ни привета” (co chciałoby się przełożyć: „a od Ciebie nie ma ani odpowiedzi, ani zapowiedzi”), kiedy ona zauważa nagle: „Dzikie wino nawet w Warszawie coraz czerwieńsze, Pan Bóg zwraca późnojesienną monetą braki lata”, kiedy Mayenowa przesyła z prośbą o aprobatę tekst referatu, „odpisany z wstążki magnetofonowej”, kiedy posyłając Jakobsonowi „polskie ruskie” Madonny zaklina „Może się to okaże jeszcze jedną niteczką”, a na wybuchłą we Wrocławiu epidemię ospy reaguje słowami: „Ja w swojej wyobraźni zobaczyłam dlaczego bóg słońca strzela promieniami zarazy”, to ta dawka poezji się zagęszcza i krystalizuje. W poetyckiej, wyczulonej na słowo rozmowie trojga ma też swój udział Krystyna Pomorska, kiedy pisze: „A proposito (jako mówią Włosi, co jest dużo ładniejsze od wersji francuskiej) […]”, albo kiedy przed wakacyjnym wyjazdem z Jakobsonem na wyspę wspomina rusycystkę pochodzenia ormiańskiego, Bayarę Aroutonovą: „Bayara myślała, że wyspa to miejsce do wysypiania! I była tego całkiem pewna” […]. Cudne.
JAN ZIELIŃSKI
[1] „Wiadomości Literackie” 1932 nr 37.
[2] „Obwieszczenia Publiczne. Dodatek Do Dziennika Urzędowego Ministerstwa Sprawiedliwości” nr 100a z 14 grudnia 1932 s. 26.
[3] Zapewne: „akinakes”, sztylet lub krótki miecz scytyjski.
[4] Szczepan Twardoch, Null. Warszawa, Marginesy, 2025, s. 121.
[5] X. Przetockiego Jacentego Wiersze nabożne. Rękopis Ossolineum sygn. 687/I.
[6] Pismo jest dostępne w sieci. Oto przykładowa strona z listą poszukiwanych: https://viewer.eluxemburgensia.lu/ark:70795/3c2wq6/pages/7/articles/DTL120