Silniki pracowały z mocą tysiąca ośmiuset rozszalałych koni mechanicznych. W halach klinkierni napinały się sklepienia łukowe. Odlewnie topiły żeliwo, młyny rozcierały margiel na proszek, a druty… Druty krzyżowały się i pętliły w ścieżki zdrowia dla szpaków. Bo szpaki upodobały sobie to miejsce. Czerniły dachy, kropkowały żelbetonowe konstrukcje, wspinały się na suwnice, huśtały na hakach, wygrzewały na turbinach. I jeździły wagonami kolei wąskotorowej. Pędziły od stacji do stacji, mijały hałdy, nasypy, składy węgla. I kominy. Te kominy jak panny na wydaniu – rączki w małdrzyk, buzia w ciup – górowały nad okolicą. Dym ciągnął się i nad Oppeln, i nad Opolem. Tak było przez sto dwadzieścia lat z hakiem.
W 1872 roku przedsiębiorczy pan Wattenberger zbudował w Groschowitz cementownię. Trzy lata później popadł w tarapaty i sprzedał ją Groschowitzer Actiengesellschaft fȕr Portland Cement Fabrikation. Prezes spółki Lew Konstanty von Prondzynski postawił fabrykę na nogi i zbudował sobie okazałą rezydencję z widokiem na kominy i silosy. Pałacyk miał centralne ogrzewanie, windę, telefon i służbę na usługi. W PRL-u już nie w Groschowitz, a w Groszowicach urządziło się przedszkole. Dziś jest hotel Willa Park, co prawda bez widoku na rurociągi i kable, ale z zapachem z pobliskiego wysypiska.
Konstanty wciągnął do spółki młodszego brata Ferdynanda i podzielił się z nim władzą. Ferdynand siedział na dyrektorskim stołku aż do 1926 roku. Jak on lubił te wszystkie technikalia: śrubki, korbki i gwintownice. Ciągle coś udoskonalał, remontował, powiększał. Jeśli nie stawiał nowych młynów, to ściągał z Magdeburga maszyny. Miał i pomysły, i zapał. Piece szachtowe zamieniał na szybowe, bo pracowały bez przerwy w dzień i w nocy. Mieszał się do produkcji – suchą metodę wyróbki cementu obracał w mokrą, mokrą w fifty-fifty. Z roku na rok podnosił wydajność zakładu i ogłaszał coraz to nowe rekordy: sto pięćdziesiąt ton cementu na dobę, trzysta pięćdziesiąt ton na dobę, czterysta ton na dobę! Oprócz tego budował szkoły, kościoły, remizy strażackie i rozbijał się autem po okolicy. W styczniu 1914 roku w „Nowinach” ukazała się wzmianka: „Samochód dyrektora Prądzyńskiego z Groszowic wjechał na baryerę, połamując ją. Samochód wpadł zaś mocno uszkodzony na tor kolejowy. Budkarz kolejowy zatrzymał na czas nadchodzący pociąg pośpieszny. Szofer podaje, że hamulec wypowiedział służbę i dlatego stało się nieszczęście”.
Może ktoś majstrował przy hamulcach? Auto było białe, nowiutkie, na gumowych oponach. Wyglądało jak Lohner-Porsche. Zawistników nie brakowało. Nie dość, że hrabiunio miał smykałkę do interesów, to jeszcze ożenił się z niebrzydką Anną Schyllą. Umarł w 1935 roku. Nie widział upadku cementowni. Siedemdziesiąt lat po jego śmierci runęły kominy, rozebrano silosy, przetopiono piece szybowe, zezłomowano magdeburskie maszyny. Potem rozkradziono nawet druty. Przyjechał walec, wyrównał plac i starł miejsce po fabryce.
Cementownia Groszowice przetrwała na zdjęciach opolskiego fotografa Sławoja Dubiela. Łaził do niej dobrych parę lat. Przeciskał się przez dziurę w płocie, montował statyw i fotografował. Tak jak się robi zdjęcia komuś bliskiemu. Z dbałością o światło i nastrój. Zmieniał obiektywy i przesłony, czekał aż tło zmatowieje, śnieg przyprószy rozjechane drogi i sterty śmieci. Był u niej wcześnie rano, kiedy się budziła wysmarowana błotem i oblepiona brunatnym pyłem. Pył zbrylał się w grudy o potwornych kształtach, jakby guzach, sarkomach. Dubiel odwracał się od nich jak żona Lota, a cementownia kamieniała. Nie wyganiały go deszcze ani zawieje. Kulił się w zaroślach lub pod okapem i patrzył. Patrzył jak strugi wody płyną po kolektorach, jak nawadniają wagony – tulipany, jak ciekną po żelazobetonie. Oczyszczają.
Zdjęcia przywodzą na myśl spowiedź i pokutę – za każde przewinienie czegoś ubywa. To znika łaźnia, to biurowiec, to tory ze zwrotnicami. Utrwalał nieśpiesznie. Czekał, aż opadnie słońce, bo późne promienie wciskały się do hal klinkierni. Dopiero przedwieczorne światło łamało się na sklepieniach i żebrowanych słupach, ocierało o ranty, gzymsy i dziurawe ściany. Wpadało też do pieca przez wielki otwór zamykany klapą. Musiało ją dźwigać dwóch silnych robotników. Taka była ciężka. Zawiasy piszczały, zasuwy skrzypiały, ręce puchły. Klapa poszła na złom. Dziura ziała. Pewnego dnia ubyło dziury.
W kwietniu 1899 roku w „Gazecie Opolskiej” ukazało się takie ogłoszenie: „Większy zastęp silnych robotników znajdzie zaraz stałe zatrudnienie na wysoką płacę w groszowckich fabrykach cementu portlandzkiego. Zamiejscowi robotnicy, którzy nie powracają codziennie do domu, znajdą bezpłatną kwaterę nocną w naszych domach noclegowych dla robotników. Robotnikom z miejscowości z lewego brzegu Odry, którzy posługują się przewozem groszowickim, zwraca się przewoźne”. Zastęp silnych robotników zaciągnął się do pracy skoro w 1901 roku cementownia wyprodukowała aż czterysta trzydzieści tysięcy ton cementu. Dwóch takich siłaczy z cementowni wyrzeźbił Thomas Myrtek.
Siedzibę centrali Górnośląskich Wytwórni Wapna i Cementu (Kalk-und Zementzentrale) zbudowano w Opolu około 1920 roku przy Hippelstrasse, czyli ulicy hipisów (przechrzczonej na Księdza Konstantego Damrota). Budowla przeżyła wojnę i powojnie. Szukano dla niej imienia, żadne nie pasowało. Chciano ją sprzedać jak niewolnicę. Szczerzyła wtedy zęby zakratowanych okien. Nikt jej nie wziął. Była za mała, za duża, foremna, nieforemna, płaska, sucha, plebejska, nie przypiął ni wypiął. Poszła na służbę do Włochów. Urządzili sobie w niej Małą Italię. Ale Piccola Italia padła. Nie pomogła nawet podmianka margarity na flaczki z majerankiem. W centrali ostał się tylko sklep papierniczy Stalówka z ołówkami, zeszytami i klejami do tego, co się klei i co się zupełnie nie klei.
Postarzała się nam i ubrudziła centrala. W końcu stuknęła jej setka. Nie schudła przez ten czas ani nie przytyła. Wybito jej kilka zębów krat, wstawiono chybotliwe protezy, takie na NFZ. Poza tym wygląda jak dawniej. Ma trzy piętra, piwnicę i poddasze, na dachu garbią się lukarnie. Gdyby skomponował ją muzyk, byłaby pewnie rondem. Bo to gra powtórzeń. Frontową elewację przecinają równe rzędy okien ze szprosami. Po trzynaście okien w ciągu jak nuty na pięciolinii. Wejście główne to zdublowane drzwi, prowadzą do nich szerokie schody, tym piękniejsze, że popękane i porosłe mchem jak japońskie ogrody. Kamienny portal zdobiący wejście przypomina pikowaną tkaninę. Jakby kamień wyrzeźbił tapicer. Pomiędzy drzwiami pauza – prostokątna wnęka. We wnęce półnagi, barczysty robotnik, trochę wyższy od dorosłego mężczyzny. Oskard i łopatę zarzucił na ramię jak żołnierz karabin i stoi okrakiem nad cementownią. Calutka się zmieściła, te wszystkie silosy, hale i młyny, hałdy węgla, piece i rozruszniki. Podobny mężczyzna wieńczy portal. Leży wsparty na łokciu, z podkulonymi nogami. Chyba odpoczywa po nocnej zmianie. Zdążył się wykąpać, nie zdążył odziać. W tle kręcą się gruchy do betonu, pod stopami płonie mu ziemia.
Ziemia nieraz się paliła pod stopami Thomasa Myrtka. Kiedy ozdabiał centralę miał trzydzieści sześć lat. Przed sobą zaledwie jedenaście lat twórczego życia. Powróćmy do początku, czyli roku 1888. Zaraz po Bożym Narodzeniu furmanowi Myrtkowi z Beuthen (Bytomia) urodził się trzeci bajtel. Krótki i krępy Thomasek. Wozak Myrtek należał do krzepkich i niezbyt kłótliwych. Sąsiedzkie krzywdy i porachunki rzadko wyrównywał kłonicą. Pyskacz musiał mu naprawdę porządnie zaleźć za skórę (dla tych, co jeżdżą oplami czy innymi fiatami, wyjaśnienie: kłonica to kawał drąga podtrzymującego skrzynię wozu). Może los porachował się z woźnicą Myrtkiem? A może jakiś obity warchoł wepchnął go pod koła rozpędzonej fury? W każdym razie zginął młodo. Thomasek miał dwanaście lat i poszedł za popychadło do kamieniarza. Znosił głazy i sprzątał magazyny, a po godzinach coś tam sobie dłubał w grudach węgla. Szef mu go nie skąpił, hałdy zawalały przecież całe podwórze. Mijały dni, mijały miesiące i czarne szczury, kuny i koniki wypełniły wszystkie konkastle w obskurnym warsztacie, gdzieś w okolicy Bobrka. Stworki ciekawiły klientów. Zanim obstalowali nagrobek, pytali czy majster dorzuci im do zamówienia jakieś dziwadło. Dorzucał, miał tego w brud. W budzie znalazł Thomaska śląski rzeźbiarz Jan Wysocki. Zachwycił się figurkami, umył i oprał chłopaka, bo wyglądał jak bergmann po szychcie na grubie i wysłał do Bunzlau (Bolesławca). Miał tam zaufanych kolegów, spytał, czy oszlifują talent. Zeidler & Wimmel nie dość, że w dwa lata zrobili z Thomasa czeladnika, to jeszcze wystarali mu się o stypendium. Syn furmana dostał się do Królewskiej Szkoły Sztuki i Rzemiosł Artystycznych w Breslau (Wrocławiu). Wpadł pod skrzydła samego Theodora von Gosena, tego od Orfeusza, Temidy i Amora ujeżdżającego Pegaza. Kiedy w roku 1914 profesor doglądał zakotwień swojego pomnika w Zwingerparku, jego pupilek przymierzał szary mundur i pikielhaubę. Zwiał na Wielką Wojnę. Brał tam na muszkę strach. Brał na muszkę żal. Celował do wroga. Zawsze jest przecież strach. Jest żal. Jest wróg. Jest bohater. Jest powrót. Nie ma powrotu. Thomas Myrtek wrócił. Jako weteran dokończył studia. W 1924 roku wyrzeźbił w Opolu nagich robotników. Może byli na tej samej wojnie. Może widzieli to, co on widział. Słyszeli: Stój! Nie uciekaj! Nie prowokuj! Nie uciekają. Nie prowokują.
AGNIESZKA KANIA