Nie potrafię przywołać pierwszego wspomnienia mamy. Była dla mnie nieustającą obecnością, strefą ciepła, która zjawia się pod powiekami w postaci lekko zaciemnionego pokoju, narożnika obstawionego poduszkami, przyjemnego oczekiwania na „Domowe przedszkole” i „Cudowną podróż” (to był nasz pierwszy film). A zaraz potem idziemy na spacer, przewracam się na asfalcie, mama mnie podnosi, pociesza i całuje zbite kolano, musimy iść dalej, jak zwykle gdzieś się spieszymy. Mam siedem lat i bardzo jestem dumny z mojej mamy, która jest jedną z opiekunek na wycieczce i jest taka ładna i fajna na tle innych mam. Albo idziemy po raz pierwszy przez plażę, śpiewamy „bursztynek, bursztynek”, mama mówi, że teraz muszę spróbować morza, które jest słone. Albo na jakimś koncercie w Sali Kongresowej bardzo marzę o kolorowym balonie, ale jak zawsze się wstydzę i to mama wybiega zamiast mnie na scenę, jedyna dorosła wśród podskakujących dzieci. Może po prostu tak jest, że wspomnienia o mamach nie mają początku, składają się z porozrzucanych obrazów i ostrych, wyraźnych końców. W dzieciństwie często się kłóciliśmy, mama bywała uparta, ja złośliwy, pamiętam wierszyk, który napisałem na dzień matki, jego fragment brzmiał: „Ty jesteś dobra, miła, jedyna / chociaż nie mogę z tobą wytrzymać”. Mamie wiersz bardzo się spodobał, a porównywalną przewrotną radość sprawiał jej chyba tylko Walczyk dla mamy, piosenka przedszkolna zaczynająca się od słów „Najpierw będzie przygrywka na blaszanych pokrywkach, potem tłuczkiem w patelnię się stuknie”. Pamiętam naszą najdłuższą rozłąkę, kilkumiesięczny wyjazd mamy z Marcinem do Buska, po powrocie padliśmy sobie w ramiona i długo nie mogliśmy przestać płakać.
W pierwszym odruchu chciałem powiedzieć, że moja mama poświęciła życie opiece nad moim niepełnosprawnym bratem i to jest najściślejsza prawda o niej. Teraz myślę, że z jej strony był to świadomy wybór czystej, bezinteresownej miłości do dziecka, które miało nigdy nie przestać być dzieckiem. Marcinek był dla mojej mamy całym światem. Razem z tatą stworzyli mu najlepsze warunki, jakie można sobie wyobrazić, jednocześnie zapewniając mi szczęśliwe dzieciństwo. Od środka nasze życie wyglądało całkiem zwyczajnie: jeździliśmy na wakacje, chodziliśmy na koncerty i sobotnie spacery, Marcin lubił bary z colą i frytkami, chipsy, głośną muzykę. Dopiero dużo później zacząłem rozumieć, że nasza codzienność wymagała ciężkiej, niewidocznej pracy. W latach dziewięćdziesiątych mama postawiła sobie jasne cele: Marcin miał zacząć chodzić i mówić. Była wybitną organizatorką, załatwiała dofinansowania, skierowania, orzeczenie, turnusy, wyjazdy, operacje, sprzęty rehabilitacyjne, szukała nowych metod leczenia. Całymi dniami wisiała na telefonie. Oświecała niekompetentnych urzędników. Wypełniała stosy podań i formularzy. Czasy były trudne. Fundacje dopiero raczkowały. Ludzie w wysokopodłogowych autobusach gapili się bez umiaru i głośno komentowali. Mama na ogół nie miała dla nich litości. W tych sprawach była bezkompromisowa. Gdy trzeba było pogodzić się z myślą, że Marcin nie zacznie chodzić, postanowiła zapewnić nam możliwie wygodne życie. Zdaje, że nikt nie brał na poważnie jej marzeń o mieszkaniu na parterze, bez progów, z dużą łazienką i tarasem, na którym latem Marcin mógłby spędzać dni na huśtawce. Dopięła swego. Kolejne wyzwania okazywały się trudniejsze. Nie zauważyłem, kiedy z aktywnej i radosnej osoby zmieniła się w osobę przygniecioną ciężarem identycznych dni. Pewnie nie byłem dla niej wystarczającym wsparciem. Nie odebrałem od niej tak wielu telefonów. Często nie potrafiłem słuchać. A ona, mimo utraty sił i cielesnej kruchości wciąż była dzielna. W szpitalu, gdy już prawie nie mogła wstawać, martwiła się tylko o nas: czy damy sobie radę, czy tacie starczy sił na kolejny tydzień. Trudno będzie mi kiedykolwiek pogodzić się z jej śmiercią, wszystkie systemy i wyjaśnienia wydają się bezużyteczne. Pozostaje wiara, że gdzieś ona naprawdę jest, jest tą małą dziewczynką, która pierwsza rozpakowywała w pociągu kanapki, lubiła malować, śpiewać i wyklejać scenki rodzajowe, jest siedemnastolatką, która właśnie poznała miłość swojego życia, mojego tatę, jest tym wszystkim, co o niej wiedzieliśmy, czego nie wiemy, i mogę do niej jeszcze mówić jak ten ostatni raz przez telefon: Mamo, wszystkim się zajmiemy, Marcin będzie bezpieczny i szczęśliwy, bardzo cię kocham.
MICHAŁ SZYMAŃSKI
Mowa wygłoszona na pogrzebie 14 VI 2022 r. w kościele św. Katarzyny w Warszawie