pamięci Włodzimierza Sajewicza (1950-2024)
W osiemdziesiątych latach poprzedniego wieku, w Kórniku, gdy pracowałem tam w instytucie drzewoznawczym, trafił do moich rąk niezwykły zeszyt.
(Instytut wykiełkował po II wojnie z botanicznej i ogrodniczej części fundacyjnych „Zakładów Kórnickich”, prowadzonej przed wojną przez Antoniego Wróblewskiego, który w połowie lat dwudziestych, namówiony do takiej życiowej wolty przez krakowskiego botanika, Władysława Szafera, przeniósł się – dla siebie z pewnością nieszczęśliwe – z Beńkowej Wiszni („Fredrowa”) koło lwowskich Rudek – do Kórnika. On, dawny bojowiec PPS-u, wagabunda, sowizdrzał i dusza niespokojna, zamienił krajobrazy bliskich mu – Lwowskiego, Karpat, Miodoborów i Pokucia, na okolice płaskie i monotonne, by tu, w miejscu zupełnie mu obcym, także politycznie, które szybko zupełnie mu obmierzło, zakładać owe fundacyjne „Ogrody Kórnickie”).
W okładkach więc tego starego, z XIX wieku, zeszytu (wnętrze kajetu wyrwał sam uczeń lub nauczyciel – zostały tylko dwa mocne kartony, oklejone papierem barwionym w gęsty, falisty „marmurek”; na odwrocie jednej z okładek nabazgrany rozkład lekcji na semestr zimowy 1866/1867) tkwiło kilkadziesiąt kart z niesamowitej precyzji rysunkami traw – źdźbeł, liści, ziaren, a przede wszystkim kwiatów. Naklejka na okładce wskazuje na to, że takich zeszytów z rysunkami było więcej, bo ten, który mam w ręku, nosi numer III.
Rysunki trafiły do Kórnika tuż po wojnie – zapewne z szaf lub półek uniwersyteckiego zakładu botaniki czy łąkarstwa (?), porzucone przez któregoś z uciekających przed frontem Niemców. Portrety traw, opatrzone łacińskimi nazwami gatunków i zapiskami o szczegółach morfologii, nieznany artysta botanik tworzył wyjątkowo ostrym ołówkiem, czasem pociągając pierwotne linie cieniusieńkim piórkiem angielskim, czasem coś podkolorowując. Rośliny oglądał pod mikroskopem, który dawał powiększenie do osiemdziesięciokrotnego – tę wartość zawsze odnotowywał w postaci ułamka, zwykle – 30/1. Rysował od kwietnia 1866 do września 1870, ale wrócił jeszcze do tego zajęcia w sierpniu 1906, nadal korzystając z okładek zeszytu sprzed lat.
Długo „chodziłem” koło tych rysunków, z początku kiepsko szło mi nawet odcyfrowanie nazwiska twórcy, a gdy już byłem pewny jego brzmienia, z kolei nieproste było określić tożsamość rysownika – nazwisko jest pospolite. Z czasem się udało, wywiedziałem się też paru faktów z jego życia. Był to dr Martin Schenck (1826–1918), z westfalskiego Siegen, z wykształcenia lekarz, który jednak nie podjął tego zawodu, a został botanikiem, wielkim znawcą traw. Wtedy, gdy tworzył większość rysunków, które wkładał, każdy gatunek w odrębnej „koszulce” z przełamanej w pół karty czystego papieru, między twarde okładki niepotrzebnego już zeszytu, pracował w miejscowej szkole łąkarskiej (Wiesenbauschule). Pozostało po nim, poza rysunkami, kilkaset arkuszy zielnikowych, efektów botanizowania w okolicach rodzinnego miasta. Herbarium dr. Schencka przechowują w archiwum uniwersyteckim w Siegen i w muzeum historii naturalnej (Naturkundliches Museum) w Münster, ale tymi niezwykłej precyzji rysunkami traw, które chciałem kilka lat temu przekazać biologom lub archiwistom tamtejszego uniwersytetu, zupełnie nikt nie był zainteresowany.
W trakcie rysowania, tworząc wyraziste, równie jak grafit cieniutkie linie życia, Schenck doznawał zapewne uspokojenia (a może inaczej, może przeżywał coś na podobieństwo iluminacji?), jak i inni malarze, rysownicy i rytownicy – naturaliści: taka robota wymaga najgłębszego skupienia i zjednoczenia z tym, co się rysuje. Kopiuje się przecież plany stworzenia, powiela Wzornik.
JAKUB DOLATOWSKI