fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Trzcina z Witolina, kaneh znad Jordanu

Dopiero co dorosły, praktykowałem jako ogrodnik. Puste w tym fachu późnojesienne i zimowe miesiące zapełniano nam najprostszymi pracami: reperowaniem drewnianych skrzynek, oprawianiem na nowo narzędzi, ostrzeniem szpadli czy wreszcie doprowadzaniem do porządku (wszystkiego wtedy brakowało, to były lata siedemdziesiąte – wszelkie reperacje były więc na porządku dziennym) słomianych i trzcinowych mat, którymi z nadejściem wiosny osłaniało się na noc i w chłodniejsze dni okna niskich inspektów, belgijek. Pracowaliśmy w przeszywanej wiatrem drewnianej szopie albo w niskim, nieco zagłębionym w ziemi murowanym budynku. Z matami, to była niemiła robota, przy łataniu świeżymi wiązkami trzciny i przeszywaniu ich na nowo wzbijał się zatęchły, stary kurz, a ostre krawędzie popękanych źdźbeł wbijały się w dłonie.

Niespodziewanie przypomniały mi się te młodzieńcze zatrudnienia, gdy niegdysiejszy mój student, Adam Kapler, wspomniał, że tej jesieni uczczona zostanie pamięć przedwojennej, żydowskiej farmy na warszawskim Grochowie, w Witolinie (obecnie to strony wielkich bloków osiedla Ostrobramska). Farma znana między innymi dzięki Marii Cieśli, Adamowi Dylewskiemu czy Patrykowi Zakrzewskiemu była miejscem przygotowań („hachszara”) do wyjazdu do Palestyny i pracy żydowskich chaluców i szomrów. W latach przedwojennych w takich farmach, rozsianych po kraju, młodzi Żydzi praktykowali w zawodach na co dzień im z gruntu obcych, ale takich, jakie miały być przydatne w planowanym życiu; oddawali się na przykład – człowiek by o tym nie pomyślał! – rybołówstwu, zarówno temu „śródlądowemu”, na rozlewiskach Piny, jak i „przybrzeżnemu”, w Gdyni. Pracowali z radością, jaką dawała im myśl o powrocie do ziemi ojców, i o przyszłości, którą chcieli sami ułożyć i jaka miała być zupełnie odmienna od tego, co znali.

Przypomnienie postaci dziewcząt i chłopców, którzy w Witolinie pracowali, przez „zorganizowanie” kępy trzciny, to myśl Diany Lelonek z warszawskiej ASP (trzeba odnotować – pomysł wybrany w ramach konkursu na upamiętnienie grochowskiej farmy-kibucu, rozpisanego przez Fundację Witryna). „Myślenka”, jak mówiła na takie niespodziewane twórcze koncepty moja mama, wzięła się stąd, że w Witolinie, obok owoców, warzyw i kwiatów (mieli mnóstwo róż – to od braci Eizyków z Kutna, którzy zorganizowali u siebie, specjalnie dla chaluców, wielkie szkółki róż, o czym pisałem już do „Księgi Przyjaciół”), wyrabiano właśnie trzcinowe maty. Trzcinowisk w najbliższej okolicy nie brakowało, a popyt na maty był – zarówno wśród ogrodników, jak i między tymi, co chcieli ocieplić wznoszone tam liche, miejsko-wiejskie domki. W zbiorach kibucu Bojowników Gett (Bet Lochamej ha-Getaot) jest sporo zdjęć z Witolina, łatwo je znaleźć w internecie. Na jednym, według podpisu: grupa żniwiarzy, przed ogromną stertą użytku. No tylko właśnie, co ci młodzi Żydzi kosili i zwieźli na gumno? Myślę – powiększam, zmniejszam, wpatruję się spod zmrużonych powiek – że to nie były zwykłe wiejskie czy podmiejskie żniwa, a ta sterta, to był ogrom zwiezionej trzciny, że to były takie witolińskie, szuwarowe żniwa i dożynki.

Chaluce i szomrzy z Witolina, którzy znali albo tylko polskie nazwy roślin – ci z rodzin zasymilowanych, albo tylko nazwy hebrajskie, gdy wyrastali wśród ortodoksów, ale którzy zapewne prawie nigdy nie znali nazw w obu językach na raz, tak to wszystko było rozłączne, korzystali na pewno z napisanego przez Lejba Pawego i wydanego właśnie dla takich jak oni zapaleńców Słownika botanicznego polsko-łacińsko-hebrajskiego, o którym też już tu kiedyś wspominałem. W tej książeczce mieli, obok innych słów, tych na owoce, warzywa, zioła i zboża, nazwę „ich” trzcin z Grochowa: „trzcina – Phragmites – kaneh”. Trzcina pospolita, Phragmites australis, rozsiana po całym świecie, rosła przecież i w Witolinie, i nad Jordanem.

Przypomniałem sobie trzcinowe maty, z lat, kiedy przecież nie szukałem jeszcze wieści o Witolinie, Częstoniewie, Wołokumpiu czy Kutnie, i kiedy, oczywiście, nie znałem słów z drugiej Księgi Królów (w Septuaguincie to czwarta Księga Królewska), o ostrych krawędziach złamanej trzciny, o zadrach, jakie potrafią zadać dłoniom jej ostre liście, o trzcinie, która „złamana wnidzie w rękę jego i przekole ją” (tłum. ks. Jakuba Wujka), ale wśród chaluców i szomrów były córki i byli synowie rabinów, byli uczniowie jeszybotów – i oni, to te słowa znali.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Cookie settings
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Cookie settings
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Cookies set by Google for logged in users.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

There is no cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

There is no cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Cookie settings