Dopiero co dorosły, praktykowałem jako ogrodnik. Puste w tym fachu późnojesienne i zimowe miesiące zapełniano nam najprostszymi pracami: reperowaniem drewnianych skrzynek, oprawianiem na nowo narzędzi, ostrzeniem szpadli czy wreszcie doprowadzaniem do porządku (wszystkiego wtedy brakowało, to były lata siedemdziesiąte – wszelkie reperacje były więc na porządku dziennym) słomianych i trzcinowych mat, którymi z nadejściem wiosny osłaniało się na noc i w chłodniejsze dni okna niskich inspektów, belgijek. Pracowaliśmy w przeszywanej wiatrem drewnianej szopie albo w niskim, nieco zagłębionym w ziemi murowanym budynku. Z matami, to była niemiła robota, przy łataniu świeżymi wiązkami trzciny i przeszywaniu ich na nowo wzbijał się zatęchły, stary kurz, a ostre krawędzie popękanych źdźbeł wbijały się w dłonie.
Niespodziewanie przypomniały mi się te młodzieńcze zatrudnienia, gdy niegdysiejszy mój student, Adam Kapler, wspomniał, że tej jesieni uczczona zostanie pamięć przedwojennej, żydowskiej farmy na warszawskim Grochowie, w Witolinie (obecnie to strony wielkich bloków osiedla Ostrobramska). Farma znana między innymi dzięki Marii Cieśli, Adamowi Dylewskiemu czy Patrykowi Zakrzewskiemu była miejscem przygotowań („hachszara”) do wyjazdu do Palestyny i pracy żydowskich chaluców i szomrów. W latach przedwojennych w takich farmach, rozsianych po kraju, młodzi Żydzi praktykowali w zawodach na co dzień im z gruntu obcych, ale takich, jakie miały być przydatne w planowanym życiu; oddawali się na przykład – człowiek by o tym nie pomyślał! – rybołówstwu, zarówno temu „śródlądowemu”, na rozlewiskach Piny, jak i „przybrzeżnemu”, w Gdyni. Pracowali z radością, jaką dawała im myśl o powrocie do ziemi ojców, i o przyszłości, którą chcieli sami ułożyć i jaka miała być zupełnie odmienna od tego, co znali.
Przypomnienie postaci dziewcząt i chłopców, którzy w Witolinie pracowali, przez „zorganizowanie” kępy trzciny, to myśl Diany Lelonek z warszawskiej ASP (trzeba odnotować – pomysł wybrany w ramach konkursu na upamiętnienie grochowskiej farmy-kibucu, rozpisanego przez Fundację Witryna). „Myślenka”, jak mówiła na takie niespodziewane twórcze koncepty moja mama, wzięła się stąd, że w Witolinie, obok owoców, warzyw i kwiatów (mieli mnóstwo róż – to od braci Eizyków z Kutna, którzy zorganizowali u siebie, specjalnie dla chaluców, wielkie szkółki róż, o czym pisałem już do „Księgi Przyjaciół”), wyrabiano właśnie trzcinowe maty. Trzcinowisk w najbliższej okolicy nie brakowało, a popyt na maty był – zarówno wśród ogrodników, jak i między tymi, co chcieli ocieplić wznoszone tam liche, miejsko-wiejskie domki. W zbiorach kibucu Bojowników Gett (Bet Lochamej ha-Getaot) jest sporo zdjęć z Witolina, łatwo je znaleźć w internecie. Na jednym, według podpisu: grupa żniwiarzy, przed ogromną stertą użytku. No tylko właśnie, co ci młodzi Żydzi kosili i zwieźli na gumno? Myślę – powiększam, zmniejszam, wpatruję się spod zmrużonych powiek – że to nie były zwykłe wiejskie czy podmiejskie żniwa, a ta sterta, to był ogrom zwiezionej trzciny, że to były takie witolińskie, szuwarowe żniwa i dożynki.
Chaluce i szomrzy z Witolina, którzy znali albo tylko polskie nazwy roślin – ci z rodzin zasymilowanych, albo tylko nazwy hebrajskie, gdy wyrastali wśród ortodoksów, ale którzy zapewne prawie nigdy nie znali nazw w obu językach na raz, tak to wszystko było rozłączne, korzystali na pewno z napisanego przez Lejba Pawego i wydanego właśnie dla takich jak oni zapaleńców Słownika botanicznego polsko-łacińsko-hebrajskiego, o którym też już tu kiedyś wspominałem. W tej książeczce mieli, obok innych słów, tych na owoce, warzywa, zioła i zboża, nazwę „ich” trzcin z Grochowa: „trzcina – Phragmites – kaneh”. Trzcina pospolita, Phragmites australis, rozsiana po całym świecie, rosła przecież i w Witolinie, i nad Jordanem.
Przypomniałem sobie trzcinowe maty, z lat, kiedy przecież nie szukałem jeszcze wieści o Witolinie, Częstoniewie, Wołokumpiu czy Kutnie, i kiedy, oczywiście, nie znałem słów z drugiej Księgi Królów (w Septuaguincie to czwarta Księga Królewska), o ostrych krawędziach złamanej trzciny, o zadrach, jakie potrafią zadać dłoniom jej ostre liście, o trzcinie, która „złamana wnidzie w rękę jego i przekole ją” (tłum. ks. Jakuba Wujka), ale wśród chaluców i szomrów były córki i byli synowie rabinów, byli uczniowie jeszybotów – i oni, to te słowa znali.
JAKUB DOLATOWSKI