fbpx
HOME
Beata Bolesławska-Lewandowska

Twickenham Andrzeja Panufnika

Kiedy w listopadzie 1963 roku Andrzej Panufnik żenił się w Londynie z młodszą o 23 lata Camillą Jessel, nie miał pojęcia, że poślubia córkę znamienitego brytyjskiego rodu. Camilla, najmłodsza córka zasłużonego admirała floty brytyjskiej, była jak na owe czasy niesłychanie samodzielną młodą osobą. Skoro nie mogła pójść po ukończeniu szkoły na studia – jej rodzina oczekiwała raczej, że znajdzie dobrze sytuowanego męża i zgodnie z tradycją zajmie się domem – postanowiła wyjechać do Stanów Zjednoczonych, gdzie przez rok pracowała jako sekretarka. Po powrocie do Anglii, pierwszy raz zetknęła się z Andrzejem Panufnikiem, polskim kompozytorem, który w 1954 roku uciekł z komunistycznej ojczyzny i mieszkał odtąd w Wielkiej Brytanii. To pierwsze spotkanie zostało im obojgu w pamięci, choć rozjechali się zaraz w różne strony. Panufnik wybrał się do Stanów Zjednoczonych, gdzie z pomocą oddanego jego muzyce Leopolda Stokowskiego chciał zbadać grunt pod możliwości pracy za oceanem. Camilla tymczasem pojechała na rok do Paryża, aby uczyć się francuskiego. Z zamorskich planów Panufnika niewiele wyszło. Po kilkunastu tygodniach z ulgą wrócił na Stary Kontynent, a do przyjaciela pisał: „Doszedłem do ostatecznego wniosku, że mieszkać mogę jedynie w Europie”. Na szczęście nie wracał z pustymi rękami. Udało mu się zdobyć zamówienie Fundacji Kościuszkowskiej na symfonię poświęconą zbliżającemu się millennium Polski. Po powrocie do Anglii dla oszczędności wynajął mały domek oddalony znacznie od Londynu i tam zabrał się do pracy. A kiedy Camilla wróciła z Francji, wspólny przyjaciel zetknął ich ponownie ze sobą. Wiedząc o muzycznych sympatiach dziewczyny, która akurat zastanawiała się nad zajęciem dla siebie, zaproponował, by porozmawiała znów z tym nieco smutnym emigrantem z Polski, za którego czuł się odpowiedzialny. Miał wrażenie, że w ostatnim czasie Panufnik coraz bardziej zaniedbuje sprawy zawodowe. Może zatem, biorąc pod uwagę dotychczasowe sekretarskie doświadczenie, panna Jessel pomoże mu chociaż uporządkować korespondencję?

Tak to się zaczęło. Panufnik był nie tylko smutny, ale i samotny. Od rozwodu z pierwszą żoną, Scarlett, minęły co najmniej dwa lata, a Brytyjka, z którą był związany przed wyjazdem do Stanów, umierała właśnie na raka. Zresztą ich związek należał już do przeszłości. Introwertyczny z natury Panufnik nie miał zbyt wielu przyjaciół, nie przepadał zresztą nigdy za życiem towarzyskim. Również jego perspektywy zawodowe nie wyglądały najlepiej. W 1959 roku po dwóch sezonach zrezygnował ze stanowiska dyrektora artystycznego Orkiestry Symfonicznej Miasta Birmingham (CBSO). Chciał skupić się wyłącznie na komponowaniu. Liczył, że uda mu się utrzymać z doraźnych angaży dyrygenckich i kompozytorskich zamówień. Ale obu było z czasem coraz mniej. Od 1954 roku, kiedy wyjechał z Polski, zaciekawienie losem uciekiniera z komunistycznego kraju słabło. Dodatkowo, z końcem 1959 roku zmieniła się polityka radia BBC i nie mógł już liczyć na przychylność nowych dyrektorów, którzy chcieli promować muzyczną awangardę. Rynek był coraz trudniejszy. A Panufnik nie bardzo umiał zabiegać o swoje sprawy. Camilla wspomina, że kiedy zaczęła dla niego pracować, ze zdumieniem otwierała kolejne nietknięte koperty, w których spoczywały propozycje poprowadzenia koncertów, a nawet zamówienia na nowe utwory. Panufnik nie miał sił ani energii, by się tym zajmować. Mało nawet jadł, próbując zatrzymać topniejące oszczędności. To nie był dla niego dobry czas. Dlatego też pomoc dziewczyny przyjął z wdzięcznością. Zwłaszcza, że Camilla niczego nie oczekiwała w zamian, a rozmawiało się z nią znakomicie. Mimo różnicy wieku doskonale się rozumieli. Szybko zresztą zakochali się w sobie.

Pod koniec 1962 roku kompozytor chciał jednak zerwać tę znajomość. Jego sytuacja finansowa była opłakana. Co prawda jeszcze w styczniu jego Koncert fortepianowy miał swe prawykonanie w Birmingham, ale kolejne propozycje nie nadchodziły. Panufnik miał jedynie zamówienie przywiezione z Ameryki. Symfonia miała być gotowa w 1963 roku. Obawiając się, że nie wystarczy mu pieniędzy na przetrwanie zimy w Anglii, postanowił wypowiedzieć najem domku i wyjechać na południe Hiszpanii. Tam było znacznie taniej. Wyjazd oznaczał jednak rozstanie z Camillą. Kompozytor uświadomił sobie, że związek z młodą Angielką robi się coraz poważniejszy i nie chciał jej zwodzić. Myśląc o swej mizernej sytuacji finansowej uznał, że lepiej będzie się rozstać. Camilla boleśnie przeżyła jego decyzję. Nie zależało jej ani na pieniądzach, ani na ślubie – Panufnik zresztą na początku znajomości oświadczył stanowczo, że nigdy więcej się nie ożeni. Nie wyobrażała jednak sobie życia bez niego. Chciała z nim być, pomagać mu w pracy, otoczyć opieką. Wierzyła też w jego talent. Dlatego kiedy Panufnik wyjechał do Hiszpanii, sama postanowiła ruszyć do Afryki, gdzie miała zrobić serię zdjęć dla organizacji Save the Children. Ale, jak po latach wspominała z uśmiechem: „Tak naprawdę jechałam tam, by umrzeć”. Panufnik długo jednak bez niej nie wytrzymał. Już po kilku tygodniach pobytu w Calpe Alicante poprosił, by ukochana go odwiedziła. Spędzili razem święta i wspólnie witali 1963 rok. Odtąd nie było już mowy o rozstaniu. Ona co prawda musiała pojechać do Afryki, aby wykonać swe zadanie, ale umówili się, że wracając do Londynu spotka się z nim we Francji, dokąd pojechał, czekając nerwowo na wyniki konkursu kompozytorskiego w Monako, gdzie w tajemnicy przed wszystkimi – z wyjątkiem Zygmunta Mycielskiego – wysłał partyturę ukończonej właśnie Sinfonia sacra. Od wyniku tego konkursu zależało jego dalsze życie. Nie był nawet pewien, czy w ogóle wróci do Anglii. Podając Mycielskiemu w jednym z listów daty i miejsca swego pobytu we Francji, kończył nieco dramatycznie: „Dalej – tylko Bóg wie!”.

Szczęśliwie, Sinfonia sacra zdobyła w Monako I nagrodę, nie bez dyskretnego wsparcia przyjaciela z Polski. Mycielski nie miał zresztą najmniejszych wątpliwości, że to znakomity utwór. Panufnik złapał wiatr w żagle. Znaczenie miały i pieniądze z otrzymanej nagrody, i to, że wykonanie oraz nagranie symfonii zaplanowane zostało w Monte Carlo na następny rok. Wszystko to sprawiło, że bardziej optymistycznie spojrzał w przyszłość. W rezultacie, łamiąc dane samemu sobie słowo, oświadczył się Camilli i został przyjęty. Dopiero wtedy poznał rodziców narzeczonej. Winnie i Richard Jesselowie przyjęli przyszłego męża córki bardzo ciepło, najwyraźniej ciesząc się, że znalazła szczęście u jego boku.

W listopadzie 1963 roku, kiedy państwo młodzi brali w Londynie ślub, nie bardzo jeszcze wiedzieli, gdzie zamieszkają. Jak się jednak okazało, o miejsce do ich wspólnego życia zadbali Jesselowie. W prezencie ślubnym wykupili pięćdziesięcioletnią dzierżawę domu leżącego w podlondyńskim Twickenham, tuż nad Tamizą, w miejscu cichym i spokojnym, a jednocześnie dobrze skomunikowanym z Londynem. Dom był częścią posiadłości Orleans House, należącej niegdyś do babki Camilli, Nellie Ionides, która kupiła ją w 1926 roku, ratując XVIII-wieczny pałac i jego zabudowania przed wyburzeniem. Wcześniej teren był własnością francuskich arystokratów, którzy wzorem swych angielskich krewnych budowali wzdłuż Tamizy podmiejskie rezydencje. Pani Ionides zmarła w listopadzie 1962 roku, zapisując Orleans House zarządowi miasta Twickenham. Kiedy rok później jej wnuczka, Camilla Jessel wychodziła za mąż za ubogiego polskiego kompozytora, Riverside House – dom należący do posiadłości, ale oddzielony od pałacu i otoczony samodzielnym ogrodem – był wciąż wolny, a jego wynajem możliwy. W ten sposób polski emigrant z Warszawy miał zapuścić korzenie w podlondyńskim miasteczku.

Dom był w opłakanym stanie i wymagał gruntownego remontu. Przez pierwsze miesiące młodzi mieszkali w małej chatce na tyłach ogrodu, a Panufnik chodził komponować do pobliskiego kościoła. To tutaj w 1964 roku zabrzmiał jego pierwszy napisany po ślubie utwór – Pieśń do Marii Panny. Camilla w pierwszej kolejności postanowiła odnowić budynek dawnej stajni i tam urządzić pracownię dla męża. Doskonale rozumiała jego potrzebę pracy w skupieniu. Sama z pasją odnawiała i urządzała dom, który później mieli podziwiać goście Panufników, w tym także przybysze z Polski. Zaprzyjaźniony z Panufnikiem Mycielski bywał tu niemal co roku i dostrzegał w stylu życia Panufników ślady egzystencji, którą znał tak dobrze sprzed wojny, a która w Polsce bezpowrotnie zginęła. Lubił przyjeżdżać do Twickenham. Mógł wtedy zagłębiać się z przyjacielem w długich rozmowach o muzyce, komponowaniu i polityce.

W Riverside House pierwszy raz byłam ćwierć wieku temu. Nigdy nie poznałam samego kompozytora, o którego życiu i twórczości przyszło mi nieraz pisać. Jednak dzięki niezwykłemu zrządzeniu losu było mi dane poznać jego żonę i dzieci. Zaprzyjaźnić się z nimi i bywać w jego domu. Jestem za to ogromnie wdzięczna. Do dziś z radością odwiedzam Twickenham, chodzę ścieżkami Andrzeja Panufnika. Śpię w łóżku, w którym sypiali i Nadia Boulanger, i Leopold Stokowski, i wielu innych jakże ważny gości. Budząc się, odsłaniam zasłony w oknie i patrzę z zachwytem na prześwitującą między drzewami Tamizę. W zależności od pogody jej woda lśni w słońcu lub płynie szaro. W weekendy od rana słychać pokrzykiwania wioślarskich regat. Gałęzie drzew w zależności od pory roku to odkrywają, to ukrywają nadrzeczne widoki. Zawsze czuć tu spokój, którą daje bliskość natury. W godzinach przypływów woda z Tamizy nieraz wdziera się aż na pobliskie uliczki. Powietrze pachnie wtedy wilgocią i mokrymi liśćmi. Mieszczący się tuż za rogiem pub ma uroczy piwny ogródek po drugiej stronie drogi, tuż nad wodą i nieraz widziałam, jak staje się wyspą na czas, kiedy Tamiza rozlewa się aż po przeciwległy chodnik. Nikt tu się temu nie dziwi. Goście siedzą spokojnie, czekając aż woda opadnie i będą mogli spokojnie zejść na ląd. Dalej wąska uliczka otoczona z obu stron wysokim murem prowadzi w stronę niewielkiego kościoła (tego, w którym niegdyś pracował Panufnik) i dalej do centrum miasteczka. Wokół rozciągają się typowo angielskie ogrody. Można po nich spacerować, przemierzając przerzucone ponad ulicą murowane kładki. W części nabrzeżnej parku zbudowano pod koniec XIX wieku dość ekscentryczną fontannę inspirowaną grecką mitologią. Naturalnej wielkości nagie nimfy, niedawno odrestaurowane, przykuwają wzrok alabastrową bielą. Jem Panufnik, syn kompozytora, opowiada, że kiedy był mały, podniszczone rzeźby wyglądały nieco przerażająco…

Wzdłuż Tamizy, odchodząc od miasteczka prowadzi ścieżka, którą można dotrzeć aż do mostu w Richmond. Dalej w lewo znajduje się ostatnia (lub pierwsza) stacja londyńskiego metra, zielonej District Line. A idąc od mostu w prawo, trafiamy do ogromnego Richmond Park, wspaniałego rezerwatu brytyjskiej flory i fauny. Nie dziwi mnie, że kompozytor uwielbiał codziennie spacerować wzdłuż Tamizy, układając w głowie kolejne utwory. Jego syn pamięta, że nawet kiedy szedł z ojcem, właściwie nie sposób było z nim rozmawiać, tak bardzo pochłonięty był myślami. Najczęściej zresztą towarzyszył mu pies, najpierw duża labradorka Kasia, a w ostatnich latach życia mała sunia Myszka. Przywoływał ją, gwiżdżąc fanfarę, otwierającą Sinfonia sacra. Myszka lubiła też po psiemu śpiewać, zwłaszcza kiedy grał na fortepianie. Zmarła długo po jego śmierci, zdążyłam ją jeszcze zobaczyć.

Panufnik kochał drzewa i rzekę. Twickenham stało się jego miejscem na ziemi. Żona posadziła nawet z tyłu ogrodu sosny, by przypominały mu utraconą Polskę. Jako kilkuletni chłopiec podczas spacerów z babcią wokół pałacyku Szustra na Mokotowie śledził układ liści na gałęziach, w podlondyńskim Twickenham obserwował z upodobaniem kołysane wiatrem drzewa chylące się nad Tamizą. Część ziemi Panufników, oddzielona drogą od głównego ogrodu, przylega do brzegu rzeki. Tutaj przez jakiś czas cumowała łódź Panufników, którą kompozytor kupił, by pływać po rzece z przyjaciółmi. Na jednym ze zdjęć stoi w niej z Leopoldem Stokowskim, obaj uśmiechnięci i zrelaksowani.

Kiedy przyjeżdżam do Twickenham, lubię zagłębić się w dokumenty zgromadzone w Archiwum Panufnika. Wyciągam kolejne pudła i przeglądam listy, zdjęcia, programy. Zawsze znajduję tu jakieś nowe tropy, które wcześniej nie zwróciły mojej uwagi. Uwielbiam siedzieć z Camillą Panufnik przy stole w kuchni lub w którymś z wypełnionych wspaniałymi instrumentami pokoi, gdzie pijąc kieliszeczek czegoś mocniejszego słucham po raz kolejny opowieści o jej życiu spędzonym u boku ukochanego męża. Wciąż czuję jej miłość do niego. Te rozmowy zostaną zawsze w mojej pamięci. Podobnie, jak widoki Twickenham. Mając je przed oczami, wyraźniej słyszę w muzyce Panufnika spokój otaczający dom kompozytora, kojący wpływ płynącej obok rzeki, z jej niespiesznym, ale stałym nurtem. A także szum drzew na wietrze. Zmienność życia i stałość natury. Jej regularne, symetryczne kształty, tak lubiane przez kompozytora. Kiedyś byłam skupiona niemal wyłącznie na polskości muzyki Andrzeja Panufnika, twórczości tak długo w Polsce nieobecnej, a dziś uczę się odkrywać w niej wątki wiążące je z przybraną ojczyzną, a nade wszystko – z jego najbliższym otoczeniem. Nie przypadkiem jeden ze swych utworów zatytułował Obrazki na Tamizie…

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Warto również przeczytać...