Jesteśmy świadkami ciekawego zjawiska: czytelników ubywa, książek przybywa. W ciągu każdego tygodnia ukazuje się tak wiele nowych tytułów, że nijak ma się to do statystyk czytelnictwa w ojczyźnie. Przeciętny Polak podobno czyta niespełna jedną książkę rocznie. Skoro tak, to muszą być tacy, którzy pożerają kilkadziesiąt dziennie. Inaczej twarde prawa popytu i podaży nie miałaby tu żadnego zastosowania.
W zamierzchłej przeszłości te proporcje układały się inaczej: książek było mało (myślę o tych pisanych rękami uczonych mnichów), a ludzi w porównaniu z dzisiejszymi miliardami też nie za wiele, ale ciągle znacznie więcej niż ksiąg. Większość była zresztą niepiśmienna, więc statystyki mogły wypaść podobnie jak w dzisiejszej Polsce, gdzie analfabetyzm zwalczyliśmy dobre pół wieku temu, a mimo to opór do liter pozostał. Bezwysiłkowa telewizja usia siusia lepsza, a media społecznościowe jak wiadomo uczą wymiany myśli. Tymczasem w ciągu wieków książek stopniowo przybywało za sprawą Pana Gutenberga, maszyny linotypowej, drukarek elektronicznych. I ta krzywa teraz gwałtownie rośnie.
No, ale najpierw trzeba mieć produkt, żeby go wydać. Za fenomen zalewu rynku milionami tytułów odpowiedzialny jest rzecz jasna komputer osobisty. Gdy Jimmy Carter odchodził z Białego Domu na przedwczesną emeryturę, po powrocie na swoją farmę fistaszkową w Georgii zasiadł do biurka, by spisywać obowiązkowe wspomnienia. I wykrzyknął wtedy z ulgą: „Jakim skarbem jest pecet!”. Fakt, gdyby mu przyszło skrobać papier gęsim piórem jak Ojcom Założycielom, marnie by na tym wyszedł. Przyspieszenie historyczne objęło wszystkie dziedziny życia, w tym pisarstwo i edytorstwo.
Tu się zawaham, bo przecież i dawnymi czasy istnieli pisarze-rakiety, którzy szli na ilość albo na szybkość. A niektórzy na jedno i drugie. Połóżmy na szali twórczość J. I. Kraszewskiego. Nie dość, że szpiegował w Dreźnie, to napisał nieskończoną liczbę powieści, których nie znają w komplecie nawet ci, co się z niego doktoryzowali. Ten to musiał zużywać hektolitry inkaustu, bo na dodatek smarował ogrom listów. O tajnych raportach nie wspomnę, a jednak wspomnę.
Marcel Proust w porównaniu z nim był ślimakiem, bo prócz osobnych szkiców i wczesnej powieści napisał zaledwie siedmiotomowe dzieło, w którym powoli szukał straconego czasu. Natomiast epistolografią mógłby zaimponować Kraszewskiemu. Boy-Żeleński znudził się uprawianiem medycyny, za to twórczością własną, a zwłaszcza przekładami literatury francuskiej mógłby obdzielić całe koło ZLP. Niektórzy teraz krzywią nosem na jego przekład Prousta, proszę, niech się męczą ze swoją wersją. Przy takim tempie zdarzają się przecież drobne odchyły, a mimo to weszły do kanonu.
Ze współczesnych przykładów taśmowej produkcji literackiej mogę się powołać na twórczość dość młodego jeszcze kryminologa Remigiusza Mroza, autora blisko czterdziestu pozycji wydawniczych. Albo taki Steven King – trzaska jak z rękawa. Ale ich wspomaga komp z pewnością najnowszej generacji. Kwerendy też już nie trzeba robić, wysiadując na twardym krześle bibliotecznym. Internet znajdzie ci wszystko, o co się zwrócisz. W baśniach występują kije samobije. Teraz znajdą się chyba i pisy samopisy, aluzja przypadkowa.
Gdy w grę wchodzi szybkość, historia światowej literatury odnotowuje zjawiska napisania książki w ciągu doby, co przydarzyło się takiemu Nervalowi. Nad wyraz płodnemu pisarzowi i poecie doby romantyzmu. Przykład nie jest wart naśladowania, bo zaraz potem francuski autor poszedł powiesić się w zaułku nieopodal Sekwany. To tak, jakby „powieść” i „powiesić się” zlała się w jego poharatanym umyśle w jedno. Zakładając oczywiście, że znał polski. Rzecz ukazała się więc pośmiertnie, a to wątpliwa przyjemność dla twórcy. Niech mi nikt nie próbuje wmówić, że spogląda taki błogo z niebiańskich wysokości na swoje ostatnie dzieło. Jestem głucha na eschatologię.
Przypadek Nervala prowadzi nas w niebezpiecznym kierunku, a mianowicie wcale powszechnej u artystów i myślicieli choroby dwubiegunowej. Mózg takiego wybrańca to gwałtownie przyspiesza, to znów spowalnia do tego stopnia, że po prostu odechciewa się żyć. Podobno w ten sposób pod ich dyktatem rozwija się nasza cywilizacja – skokami, bez planu nadrzędnego, to w przód, to w tył, to gdzieś w bok. Weźmy taką reformację i kontrreformację, i wszystko wiadomo.
Wewnętrzne tempo u pisarzy też się diametralnie różni. Za jednym przysiadem ojciec napiszeTrzech muszkieterów i w kolejnych tomach dalsze ich dzieje, a rodzony syn będzie w nieskończoność ślęczał nad Damą kameliową. W tej dziedzinie nie do pokonania była George Sand, której już dziś nikt nie czyta. No, może dla pucu. Histoire de ma vie w niekończących się woluminach, powieści jej pióra nawet nie zliczę, jedna gorsza od drugiej. Czym tak wessała w siebie biednego Chopina? Boże, gdyby za jej czasów funkcjonował pecet, a choćby i pióro kulkowe, to nieszczęście byłoby jeszcze większe.
Miłosz w trakcie długiego życia nabrał takiej wprawy, że pisał z rosnącym galopem, zwłaszcza gdy z pióra wiecznego i maszyny do pisania przeszedł na komputer. A znowu Krynicki z trudem sączy słowa, choć doświadczenia w zawodzie mu nie brakuje i kompem posługuje się pewnie od dziecka. Zastępczo uprawia sztukę translatorską.
A już tak zwany writer’s block jest tak straszny, że nie pomoże żaden pecet. Pojedyncze słowo grzęźnie w bieli monitora. I na nic nie zdadzą się podpowiedzi początków powieści klasycznych w rodzaju: „Gościńcem sunęła bryka zaprzęgnięta w cztery siwosze”, albo: „W mieście Z. zapłonęły o zmroku gazowe latarnie”. Proza, zresztą poezja też, nie chce ruszyć z miejsca, i już. Nie każdemu udaje się w pierwszym zdaniu spuścić ogary i zakończyć ich bieg w trzecim tomie.
Stanisław Lem w swoim mniemaniu też cierpiał na zablokowanie, a przynajmniej tak głosi plotka. Gdy pewien jego kolega po piórze zatelefonował doń ze skargą, że pisanie stawia mu opór, odparł jakoby: „To zupełnie tak jak mnie. Dzisiaj z trudem wydusiłem z siebie trzydzieści stroniczek”. Jan Kott, dzwoniąc kiedyś z Kalifornii do Barańczaka pod Bostonem, usłyszał od jego żony, że Staszek nie może podejść do telefonu, bo właśnie tłumaczy Hamleta. „To ja poczekam na linii” – odparł niezmącony autor Szekspira współczesnego. Ale historia literatury zna również skrajne przypadki całkowitego zamilknięcia w apogeum twórczości. Weźmy takiego J. D. Salingera. Temu by nie pomogły nawet najnowsze wynalazki technologiczne w postaci urządzenia przekształcającego słowo mówione w zapis elektroniczny. Białoszewski byłby nim zachwycony, bo nie musiałby spisywać swoich naszeptów i w ten sposób powiększyłby znacząco dzieła zebrane. Mam taki aparacik w domu, firmy Accura, ale akurat gotów jest dokonywać tej operacji wyłącznie w języku angielskim, co mnie trochę peszy. Choć może kiedyś się odważę. Wtedy ruszę z kopyta, bo jestem z natury gadatliwa.
Wracam do zagadnienia malejącej w oczach masy (gdzie tam masy, toż to już garstka) czytelników, i rosnącej rzeszy piszących. Niedługo się okaże, że powstał układ zamknięty i czytać siebie nawzajem będą tylko ci, co sami piszą. A potem sprawa zajdzie jeszcze dalej: czytać będą tylko ci, co sami piszą. Siebie.
Wolę nie być Kasandrą.
RENATA GORCZYŃSKA