fbpx
HOME
Przemysław Pawlak

„Wspomnienia” Henryka Jasieńskiego

Henryk Jasieński (1888–1968) urodził się w Warszawie i tu mieszkał z rodzicami przez pierwsze beztroskie lata. Pochodził z rodziny ziemiańskiej, był jedynym synem Teresy z Łabęckich i Feliksa „Mangghi” Jasieńskiego, słynnego krytyka sztuki. Dzieciństwo upłynęło mu wśród najwybitniejszych i najbarwniejszych postaci Młodej Polski. Portretowali go Józef Pankiewicz i Wojciech Weiss; w czasie pobytów w Zakopanem towarzyszem zabaw Jasieńskiego był starszy o trzy lata Stanisław Ignacy Witkiewicz. W związku z postępującą chorobą matki kilka lat spędził w galicyjskich uzdrowiskach, na Riwierze Włoskiej i w nadadriatyckich kurortach. Po dziadku Mieczysławie Łabęckim odziedziczył udziały w lubelskiej Fabryce Maszyn Rolniczych i Odlewni Żelaza „M. Wolski i Spółka”. Jako jedyny potomek i spadkobierca Feliksa Jasieńskiego, zrzekł się roszczeń do zbiorów dzieł sztuki, które 11 marca 1920 r. ojciec-kolekcjoner przekazał aktem darowizny Muzeum Narodowemu w Krakowie.

Żoną Henryka Jasieńskiego przez pół wieku była historyczka Halina Zdzitowiecka (1892–1966), kuzynka Ireny Solskiej, sekretarka Henryka Sienkiewicza, absolwentka paryskiej Sorbony i krakowskiej Szkoły Nauk Politycznych (1923). Pracą jej życia stały się studia nad bezkrólewiem po Janie III Sobieskim, pasją – bibliografie, kwerendy i redakcja „Silva Rerum”, czasopisma Polskich Towarzystw Bibliofilskich.

Od 1908 roku Jasieński studiował na wydziale architektury Politechniki Lwowskiej, dyplom obronił już po I wojnie światowej. W latach 1919–1926 pracował jako samodzielny projektant w biurze Kierownictwa Odnowienia Zamku Królewskiego na Wawelu i równolegle w pracowni jego dyrektora, prof. Adolfa Szyszko-Bohusza. O rekonstrukcji wystroju wnętrz wawelskich pisywał m.in. do „Architekta”, którego redaktorem naczelnym został w 1929. Redagował na jego łamach kronikę, omawiał wystawy, wydawnictwa albumowe i naukowe, poświęcone architekturze. Został członkiem krakowskiego SARP, rzeczoznawcą urbanistycznym Związku Miast Polskich, zaprojektował m.in. kamienicę przy ul. Sienkiewicza 3 w Krakowie. Chętnie dzielił się opiniami o kierunkach rozwoju osiedli mieszkaniowych. Śmiało polemizował w sprawie „porządkowania” wiejskich obejść, forsowanego przez ministra Felicjana Składkowskiego. Współpracował jako rzeczoznawca z Bogdanem Treterem, Konserwatorem Okręgu Krakowskiego w latach 1931–1939. W 1935 r. opracował projekt rekonstrukcji hełmu wieży ratuszowej w Bieczu, w 1937 zaprojektował namiotowy dach wieży zamku żupnego w Wieliczce. Dla Związku Powiatów RP opracował razem z Zygmuntem Novákiem ilustrowane „Uwagi o budownictwie wiejskim i letniskowym” (Warszawa 1937).

Już w latach 30. zaciekawiły go przyrynkowe kamienice podcieniowe z wewnętrznymi halami świetlnymi w Hirschbergu. Część z nich zinwentaryzował tuż po II wojnie światowej, w 1946. Uznał wówczas, że „Jelenia Góra posiada bodaj czy nie najpiękniejsze kamienice mieszczańskie w całej Europie i na całym świecie” [1] (zostały wyburzone w latach 60. i 70., a następnie nieudolnie odbudowane). W tym samym czasie zredagował katalog jubileuszowej wystawy SzyszkoBohusza w pałacu Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie. Pracował w Regionalnej Dyrekcji Planowania Przestrzennego, Miastoprojekt Kraków, w biurze architektonicznym Społecznego Funduszu Ochrony Zabytków i Muzeum Historycznego m. Krakowa [2].

Interesował się zabytkowymi kamienicami krakowskimi – mniej ewolucją stylów, więcej rozwiązaniami konstrukcyjnymi i ich wpływem na standard życia mieszkańców: „Perspektywom głębokich sieni i apokaliptycznym wnętrzom klatek schodowych zawdzięczam najsilniejsze wrażenia, jakich w ogóle od czegokolwiek doznałem. Pewnego rodzaju spłaceniem długu wdzięczności jest więc zwrócenie uwagi na ich wartość i przyczynienie się może w ten sposób do skuteczniejszej ich ochrony” [3]. Ostatnią publikacją Jasieńskiego przed wybuchem II wojny światowej była opracowana wspólnie z Mieczysławem Niwińskim broszura „Dom Brata Alberta” (Kraków 1939).

Jasieńskiego zajmowała także ekologia i kształtowanie krajobrazu – w 1929 roku wygłosił w Zakopanem referat „Ochrona przyrody a kultura materialna”, poświęcony w części stylowi zakopiańskiemu, a trzy lata później ogłosił rozprawy „Stosunek techniki do ochrony przyrody” oraz „Skarby przyrody i ich ochrona” (Warszawa 1932). Przygotował obszerną pracę „O stroju współczesnym i jego ewolucji”, będącą wynikiem jego prywatnej krucjaty przeciw gorsetom, surdutom i krochmalonym kołnierzykom. Od dziecka zazdrościł wiejskim chłopakom możliwości biegania boso. Widok nagich torsów marynarzy doprowadził go do fascynacji tatuażami, które zaczął projektować w latach 30. i 40.

Jasieńscy nie mieli dzieci – uważali, że ówczesny poziom wiedzy i opieki medycznej narażał kobietę na ogromne ryzyko utraty zdrowia lub życia w trakcie ciąży, porodu lub w połogu. Poglądy publikowane przez Henryka na łamach „Życia Świadomego”, kwartalnika poświęconego reformie seksualnej i obyczajowej, można określić mianem antynatalizmu [4]. Obszernie cytował go i chwalił sam Tadeusz Żeleński. W artykule „Łopatologia” na łamach „Wiadomości Literackich” Boy pisał: „Świeżo wpadł mi w rękę fachowy artykuł p. Henryka Jasieńskiego w «Przeglądzie Współczesnym» [1931, nr 108], pt. „Na marginesie nastrojów kryzysowych, trwałe wnioski z przemijających doświadczeń”, poświęcony «regulacji urodzeń». Autor z tak sympatycznym uznaniem powołuje się na moje artykuły w tej sprawie, że przypomniało mi to ją i dodało bodźca, aby powrócić do niej raz jeszcze. […] jak słusznie podnosi autor wspomnianej rozprawki, najważniejsze tu jest poruszenie opinii, zmiana nastawienia i nastrojów, oczyszczenie gruntu z zastarzałych narowów myślowych, z narosłych wiekami całymi fałszów i komunałów. […] zdaniem p. Jasieńskiego, zarówno w kwestii mieszkaniowej, jak w kwestii rolnej, jak w wielu innych wreszcie, wszelkie środki zaradcze, których się szuka, będą złudne, dopóki się omija to, co jest istotną przyczyną złego, tj. nadmierną produkcję ludności w Polsce. Mimo że tę «horrendalnie» – jak mówi – wysoką ilość urodzeń reguluje poniekąd wysoka śmiertelność niemowląt, i tak jest ona ogromna. Powoduje to nędzę i zbrodnię” [5].

Jesienią 1939 roku, wysiedleni przez Niemców, Jasieńscy przenieśli się do domu Mehoffera przy Krupniczej 26, gdzie do końca życia składowali w części odziedziczone, a w części samodzielnie gromadzone pamiątki historyczne, dzieła sztuki i archiwalia.

Jego niepublikowane [6] dotąd „Wspomnienia” o latach 1894–1914 to wyjątkowe rozważania krakowskiego inteligenta o nieprzeciętnym zmyśle obserwacji i ostrym piórze, bezkompromisowo ferującego estetyczne wyroki i ciekawie opisującego śródziemnomorskie podróże.

Jak twierdził, „najistotniejsze znaczenie i właściwy sens „Wspomnień” polega na tym, że rejestrują one bez opuszczeń i komentują wyczerpująco wszystkie te gwałtowne uczucia, z jednej strony aprobaty, uznania, umiłowania i admiracji, a z drugiej niechęci, wstrętu, protestu i buntu, którymi samodzielnie myślący człowiek, a zwłaszcza samodzielne i rozgarnięte dziecko, reaguje w miarę ich poznawania, na nasuwające mu się, a bardziej jeszcze na narzucone reguły postępowania, pojęcia obyczajowe, wzory kulturowe, mody i konwencje, i w ogóle na wszelkie nakazy i zakazy o niejasnym albo ukrywanym uzasadnieniu”.

Jasieński przyznał, że „jako chętny, a nawet łapczywy słuchacz tego, co opowiadali starsi, podaje też bardzo dużo zasłyszanych wiadomości o czasach znacznie dawniejszych, wstecz aż po rok 1863, o stosunkach na wsi, o echach niedawno wówczas minionej pańszczyzny, o tajnym nauczaniu, o emancypacji kobiet, o stosunkach szkolnych…, a wreszcie obfity asortyment bezpośrednich realiów o procesie przemieniania się ziemiaństwa w zawodową inteligencję miejską”. Kierował wzrok ku sprawom zwykłym, rzutującym na codzienne życie i dotąd nieprzedstawionym – uważał, że „o wojnach i bitwach, o przewrotach i masakrach, o więzieniach i obozach koncentracyjnych, o śledztwach i torturach napisano już chyba wszystko, co napisać o nich było można”.

Tekst poddano ostrożnej modernizacji: uwspółcześniono ortografię i interpunkcję, z zachowaniem niektórych form dawnych. W redakcji opuszczono niektóre natręctwa językowe autora (np. mocno nadużywane słowo „zresztą”) i wprowadzono odmienny układ akapitów.

PRZEMYSŁAW PAWLAK

Józef Pankiewicz „Portret Henryka Jasieńskiego”, 1895. Muzeum Narodowe w Lublinie

HENRYK JASIEŃSKI

WSPOMNIENIA

RAPALLO

[…] w Rapallo zamieszkaliśmy najpierw w dość osobliwym budynku nad samym brzegiem plaży. Był to rodzaj odosobnionego, wąskiego a wysokiego pawilonu nakrytego płaskim dachem z szeroko na krokwiach wyładowanym okapem, obrzeżonym wyciętą w drobne ząbki, na żółto pomalowaną deską. Pawilon był murowany, ale pomalowany „na drzewo” brązową farbą z zaznaczonymi skośnymi i skrzyżowanymi ryglami fachwerku. Nazywało się też to brzydactwo Capanna Svizzera [7] (czy coś w tym rodzaju), a musiało widocznie mieścić jakiś pensjonat czy hotel.

Drzwiami w środku szerszej ściany od strony lądu, wprost z zakurzonego placu wchodziło się do ciasnego przedpokoiku, a stąd na lewo, wzdłuż ściany zewnętrznej jednym nieprzerwanym ciągiem drewnianych, na żółto pomalowanych schodów wchodziło się na piętro do jakiegoś hallu z porozstawianymi fotelikami i stolikami, z porozkładanymi na nich pismami, skąd przez drzwi zawieszone szeleszczącą, japońską portierą z trzcinek i paciorków, dostać się było można do bardzo jasnej z oknami na tę stronę, sporej jadalni z kilkoma wąskimi a długimi, biało nakrytymi stołami.

Mieszkaliśmy tu zresztą tylko zupełnie krótko, jakby prowizorycznie w oczekiwaniu na znalezienie czy opróżnienie odpowiedniejszego mieszkania, i bardzo prędko przenieśliśmy się do pensjonatu w willowej części miasteczka, dalej od morza, przy szosie do Santa Margherity, zakręcającej już niedaleko na lewo w stronę przylądka.

Do willi szło się spory kawałek przez duży ogród pełny nie tylko pitosperów, drzew laurowych, mimoz i magnolii, ale także starannie utrzymanych drzewek owocowych. Mam wrażenie, że w tym ogrodzie i to prosto z drzewa jadłem po raz pierwszy wodniste, ale i orzeźwiające, żółte w brunatne plamki od uszkodzeń nespole [8], przy czym ktoś opowiadał poza mną, że nespole niedawno dopiero zostały sprowadzone do Włoch z Japonii.

Gdybym pamiętał, kiedy nespole dojrzewają, miałbym stąd dokładną wskazówkę, w jakiej porze roku byliśmy w Rapallo i pewny punkt zaczepienia do dalszych kombinacji chronologicznych.

Na prawo od westybulu, z wejściem z pokoju jadalnego, był pokój Mamuni [9], którego kremowe tapety w duże, kolorowe bukiety uderzyły mnie pomysłowym sposobem, w jaki deseń uzupełniał się rytmicznie z jednego pasa papieru na drugi. Dalej za nim, obity tapetą zielony w złote pasy, był pokój Babuli[ 10]. Gdzie i jak zamieszkałem ja sam i reszta mojego otoczenia, tego zupełnie przypomnieć sobie nie mogę.

W jadalnym pokoju niedaleko okna było pianino, a obok niego etażerka zapełniona bodaj czy nie kompletem wyciągów fortepianowych wielkich oper włoskich i niewłoskich z pierwszej połowy XIX w. Rossini, Bellini, Donizetti, także zresztą Auber i Meyerbeer.

Opery te poznałem zresztą na razie tylko z tytułów i z obrazków na czerwonych okładkach, ale i tak działały mi na wyobraźnię, kto wie, może nawet więcej, niż gdybym był je usłyszał i zobaczył w teatrze. Na jednej okładce brodaty człowiek w długich za kolana butach, padał w tył ugodzony kulą, z rapierem w wyciągniętej w górę prawej ręce. Tytuł opery był I Puritani [11].

Na innej okładce był drewniany mostek ponad potokiem w głębi parowu, a przez mostek szła dziewczyna z koszykiem w ręku, nakrytym białą chustą. Napis na okładce mówił, że to jest Linda di Chamounix [12].

Imię Linda, a zwłaszcza nazwa miejscowości Chamounix z owym x na końcu, o którym nie wiedziałem jeszcze, że jest wspólne tak wielu nazwom w kantonie Vaud [13], zdawała mi się promieniować nieskończonością subtelnego, nieco mglistego, sielskiego wdzięku, i nie mogłem się dostatecznie nasycić jej bezustannym powtarzaniem w pamięci.

Inny rodzaj uroku, mniej sielski, bardziej mroczny, a nawet żałobny miało nazwisko Lucii di Lamermoor [14], zapamiętane zresztą z samego tylko dźwięku, bez towarzyszącego tytułowi obrazka.

Ktoś zresztą na pianinie czasami grywał. Bodaj czy nawet nie ciocia Marynia [15]. Grywał przeważnie jedną z Mendelssohnowskich pieśni bez słów, której dzwonkowato przeplatany refren zdawał mi się pełną tego samego właśnie wdzięku muzyczną transpozycją nazwy Chamounix i wzruszającego bezradną rezygnacją Schubertowskiego Leiermanna [16]: „Drüben hinterm Dorfe / Steht ein Leiermann…” [17].

Do stołu musiało chyba siadać z kilkanaście osób, które mi jednak nie pozostawiły żadnego absolutnie wspomnienia. Siedziałem między ciocią Mumą [18] a ciocią Marynią, Babula za ciocią Marynią gdzieś dalej na prawo. Przed każdym nakryciem stała półlitrowa zapewne karafka z czerwonym winem.

Otóż któregoś z pierwszych dni, czy może właśnie pierwszego, gdym się obrócił na prawo ku cioci Maryni, ciocia Muma ulała sobie z mojej karafki trochę wina do swojej szklanki. Zobaczywszy to, ciocia Marynia w chwilę potem, gdy zagadany przez ciocię Mumę zwróciłem się na lewo, podchwyciła grę i z kolei również ulała sobie do szklanki trochę mojego wina.

W ten sposób, na przemian z prawej, to znów z lewej strony została w ciągu obiadu opróżniona cała moja karafka, przy bardzo skromnym moim współudziale. Wówczas ciocia Muma spojrzała na nią niby po raz pierwszy i wykrzyknęła do mnie pełnym zgrozy głosem: „Henryk! Toś ty wypił całą karafkę wina?”.

Babula, która niczego nie widziała, przeraziła się całkiem szczerze i z kolei wykrzyknęła, bez żadnej już potrzeby udawania zgrozy: „Wypiłeś całą karafkę wina? A wy przy nim siedzicie i nie uważacie, i mogłyście do tego dopuścić”.

Spojrzałem z kolei na pustą karafkę i zacząłem się usprawiedliwiać z pomieszanymi uczuciami zdziwienia i niedowierzania: „Ależ Babulu, wcale się na tym nie spostrzegłem… tak to jakoś łatwo i gładko poszło…”. Jednak to niewypite, ale wmówione wino zaczęło teraz działać. Zaczęło mi naraz szumieć w głowie i poczułem się na nogach niezupełnie pewnie. Ciocia Muma i ciocia Marynia zabrały mnie z sobą „dla wytrzeźwienia” na wieczorny spacer: „– Niech Ćma patrzy, jaki ładny wschodzi tutaj księżyc. – Henryk! To przecież zachodzące słońce”. Wytrzeszczyłem oczy, ale nie byłem pewny, czy to księżyc, czy może naprawdę słońce. Wyszliśmy na rozległy plac, przy którym stała jedna z wielu we Włoszech, pochyłych jak pizańska, choć wcale przez to nie sławnych wież kościelnych: „– Jednak ta wieża to jest rzeczywiście wyraźnie pochylona na prawo. – Henryk! Ty jesteś naprawdę całkiem pijany, przecież ona jest pochylona na lewo!”.

W ten sposób doprowadzony zostałem do przeświadczenia, że mi się rzeczywiście w oczach dwoi i w głowie kręci, a korzystając z przywileju, jakiego taki stan udziela dotkniętym nim ludziom, zacząłem robić nieopisane brewerie. Pamiętam zresztą o tym więcej z późniejszych opowiadań, niż z bezpośredniego, własnego wspomnienia.

Władysław Podkowiński „Portret Teresy Jasieńskiej”, 1893. Muzeum Narodowe w Krakowie

***

Z tyłu za willą nie było już tak wielu, ani tak wielkich drzew. Był tu, zdaje się, jakiś ogród warzywny, na który wychodziły okna kredensu i kuchni. Była też jakaś ruina starej oranżerii, obrośnięta rozchodnikiem, miętą, tymiankiem i majerankiem, nagrzana i pachnąca, i służąca za schronisko rojom szaro-brunatno-zielonych jaszczurek.

Opowiadał mi ktoś, że jaszczurki lubią muzykę. Kładłem się więc na brzuch na suchej trawie, koło tej kupy kamieni, z brodą opartą na pięściach i cierpliwie, kwadransami, jednostajnie, w kółko nuciłem albo gwizdałem: „Moja Andziula chusteczki prała…” [19] albo „Płyneni gaski, płyneni / Do Matusowej do sieni…”.

I rzeczywiście po jakiejś chwili jaszczurki zaczynały wypełzać ze szpar, jedna, dwie, trzy, czasem jeszcze więcej, ustawiały się przede mną wachlarzem i z podniesionymi łebkami, z rozumnie patrzącymi oczkami, z szybko pulsującymi gardziołkami, najwyraźniej słuchały, znajdując w tym najwidoczniej jakąś do ludzkiej zupełnie zbliżoną przyjemność.

Wzruszały mnie do łez te delikatne, wdzięczne stworzonka, słuchające w tym włoskim ogrodzie polskich, sandomierskich piosenek. Byłbym je bardzo chętnie, ostrożnie i delikatnie, żeby czego nie uszkodzić, głaskał dwoma palcami po suchych, szorstkich, szaro-zielonych grzbietach, jak się głaszcze jakieś sympatyczne psy, koty i inne stworzenia wyższe. Ale do takiej konfidencji jaszczurki nie dopuszczały i za najlżejszym ruchem spłoszone znikały pod zielskiem i w szparach między kamieniami.

***

W czasie naszego pobytu w Rapallo przyjechała w odwiedziny na włoskie wybrzeże angielska eskadra śródziemnomorska i stanęła na kotwicy w zatoce przed Santa Margheritą. Zabrał na jej obejrzenie mnie i ciocię Marynię (bo cioci Mumy wówczas już jakoś z nami w Rapallo nie było) jakiś rozporządzający łódką włoski znajomy.

Znajomego tego nie jestem w stanie zidentyfikować. Nie pamiętam, kto to był i nie zdaję sobie sprawy, kto to być mógł. Pozostawił mi wrażenie półinteligenta. Przy tym mam wrażenie, że próbował trochę robić słodkie oczy do cioci Maryni.

Pamiętam, jak w czasie tej jazdy łódką na obejrzenie eskadry angielskiej, w czasie jakiegoś postoju w małej zatoczce, w której drobne falki cicho szemrały po białych otoczakach, pochylony nad wiosłami na swojej ławeczce coś wywodził melancholijnie o „gnei pochi giorni che stiamo guaggia”[20], niby na tym padole płaczu i które trzeba się starać urządzić sobie jak najprzyjemniej, na co ciocia Marynia, siedząca poza mną w sztywnej nieco postawie, na tyle łodzi, odpowiadała z rzadka ostrożnymi półsłówkami.

Ciężkie, szkarpowato ku górze wstecz się cofające kadłuby pancerników leżały nieruchomo na gładkiej wodzie jak jakieś stałe, nadbrzeżne, w skale „na fest” zafundowane fortyfikacje albo jak modele równo odkrojone po liniach zanurzenia i ustawione na szybie naśladującej wodę.

Podjechaliśmy do najbliższego, łódka przybiła do spuszczonego trapu i bez dalszych komplikacji zostaliśmy wpuszczeni na pokład. Na to przecież te okręty tu przyjechały, żeby je ludzie oglądali i nabierali wysokiego pojęcia o morskiej potędze Anglii.

Na pokładzie odbywały się właśnie jakieś ćwiczenia. Marynarze nadbiegali czwórkami od przodu wzdłuż burty, dudniąc rytmicznie bosymi piętami po pięknie wyszorowanych deskach pokładu, do pasa obnażeni i ubrani tylko w podwinięte do kolan, szerokie, płócienne spodnie.

Gdy dobiegli do miejsca, gdzie nas ustawiano, naprzeciw trapu, pod ścianą środkowej nadbudowy spostrzegłem z pomieszanym uczuciem zachwytu i popłochu, że byli wszyscy, jak ów Szkot z Santa Margherity, pokryci obficie na całym ciele szaro-niebieskimi rysunkami przedstawiającymi kotwice z przewleczonymi przez ucha linami, serca przeszyte strzałami, orły czy jastrzębie z unoszonymi w szponach wężami i różne inne motywy przez pół symboliczne, a przez pół dekoracyjne.

Nie wydawali się tym zresztą ani skrępowani, ani też przejęci w jakiś szczególniejszy, narzucający powagę sposób. Podobnie jak chłopiec w sandałach na Bystrem i jak różowa pani z brylantowymi rozetami w uszach w Jordanówce, zdawali się brać swoje wyróżniające uprzywilejowanie zupełnie naturalnie i na wesoło.

W chwili, gdy dobiegali do trapu, jakaś wynurzająca się z dołu spoza burty nowa partia zwiedzających zastąpiła mi nieopatrznie drogę. Pierwsze szeregi się załamały, dalsze zaczęły na nie z tyłu wpadać, zrobiło się lekkie zamieszanie, rozległy się śmiechy, nawoływania i minęła chwila, zanim wyrównane znowu szeregi mogły pobiec dalej w okrężną drogę dookoła statku.

Mogłem się więc przyjrzeć zarówno przejmującym mnie rozkoszną zgrozą tatuażom, jak i tak z nimi wówczas dla mnie kontrastującym, młodym, wesołym, roześmianym twarzom bez żadnych oznak ekstatycznych przeżyć, których oczywiste ślady i dowody były wszędzie widoczne na skórze. Tatuaży w takiej obfitości nie widywałem nigdy u marynarzy włoskich ani w ogóle śródziemnomorskich. Takie szczególniejsze do nich upodobanie, zdaje się, było właściwością Anglików, czy raczej w ogóle Anglosasów, bo czytałem w wiele lat później u Alaina Gerbaulta [21], że i w wojennej marynarce amerykańskiej tatuowanie jest szczególnie ulubione, a nawet poniekąd oficjalnie uznane.

Widocznie erotyka, czy w ogóle „żywiołowość” niewyładowująca się tak ekspansywnie jak u południowców w obfitej elokwencji i gestykulacji, w tańcu, śpiewie i graniu na gitarze, znajduje sobie konieczne ujście w taki właśnie milczący, choć nie mniej demonstracyjny, a bardziej jeszcze przejrzysty i jednoznaczny sposób.

Można też uważać to upodobanie do tatuowania za jakiś wyraz tęsknoty za południem i słońcem, za egzotyzmem i tropikami, za pełną i swobodną, pierwotną egzystencją. W każdym razie dowodzi ono nurtujących pod powierzchnią pozornej, przysłowiowej „flegmy” nieoczekiwanych zasobów żywotności i bujności domagającej się koniecznie zaspokojenia w taki właśnie „barbarzyński”, „atawistyczny” sposób.

Człowiek drewniany i „dobrze ułożony”, w tym „ułożeniu” na płasko rozdeptany i z takim rozdeptaniem pogodzony, takich potrzeb nie odważa się zaspokajać, ani się do nich przyznawać. Możliwe nawet, jakkolwiek to jest trudne do pojęcia, że ich już naprawdę wcale nie odczuwa; że to zdziwione lekceważenie, z jakim się do nich odnosi, i to szczególnie drażniące, głupkowate zadowolenie z siebie, z jakim uważa swoje fizjologiczne ubóstwo za dowód umysłowej i kulturalnej wyższości, bywa niekiedy naprawdę zupełnie szczere.

Należy mu się też sprawiedliwie, żeby przy sposobności w jego kierunku splunąć i wzruszyć ramionami.

Henryk Jasieński, Projekty tatuaży, 1941 Biblioteka Narodowa

***

Szczególnie groźnym i złowrogim dźwiękiem brzmiało mi słowo: atawizm.

Atawizm to po prostu nazwa oznaczająca powtarzanie się u człowieka (czy też innego osobnika) jakiejś cechy nie jego rodziców, ale dziadków, czy jeszcze wcześniejszych przodków; i o tym ja wówczas bodaj, że już wiedziałem. Te „cechy pradziadów” to niekoniecznie obłęd, zboczenie, zbrodniczość, czy skłonność do jakiejś choroby. To może być równie dobrze zdrowie, siła, piękność i różne uzdolnienia. Ale tego się jakoś całkiem nie brało w rachubę. Słowo „atawizm”, wbrew swemu dwustronnemu znaczeniu, miało „wydźwięk” wyłącznie tylko ponury, złowrogi i groźny. W ogóle „dziedziczność” kojarzyła się z pojęciem jakiejś zawieszonej nad wszystkimi groźby i możliwości, że człowiek, we własnym poczuciu i pojęciu otoczenia zdrowy i normalny, mógł w każdej chwili wpaść w obłęd, ulec jakiemu hańbiącemu nałogowi albo popełnić, wbrew własnemu pojęciu o swoim usposobieniu, jakąś zdumiewającą jego otoczenie i dla siebie samego niespodziewaną zbrodnię.

Pochodzi to zapewne stąd, że groźba możliwej katastrofy silniej działa na wyobraźnię, niż nadzieja nawet równie możliwego powodzenia, i łatwiej stwarza różne trwałe nastroje uczuciowe o charakterze absorbujących fobii.

W takich nastrojach „katastroficznych” – rzecz dość zadziwiająca, ale powszechna – ludzie znajdują nawet szczególniejszego rodzaju upodobanie. Nie co innego przecież, jak takie upodobania, stwarza całe specjalne działy literatury, od bajek o duchach, aż po romanse kryminalne, a w przeszłości stwarzało różne tajemnicze obrzędy, kulty i całe religie pozwalające bezpiecznie bać się, bez żadnego rzeczywistego niebezpieczeństwa.

Niegdyś potrzebę strachu zaspokajały różne duchy, upiory, no i oczywiście przede wszystkim diabeł z całym swoim orszakiem. W epoce „światopoglądu naukowego”, w epoce pozytywizmu na miejsce diabła przyszła właśnie równie groźna i tajemnicza dziedziczność, rozumiana, czy raczej odczuwana, wyłącznie jako możliwość dziedziczenia nałogu, obłędu i choroby.

Rozpamiętywanie takiej zawieszonej groźby musiało ludziom sprawiać bardzo intensywną délectation morose [22]. Stworzyła ona poczytność pławiących się w niej powieści Zoli i zapewne też innych, dziś już zapomnianych jego naśladowców, które mogły mi przypadkowo wpadać w ręce i sprawiły, że – choć w spóźnionym terminie – doświadczyłem jeszcze tej atmosfery i mogę o niej mówić jako o rzeczy znanej, bo odczutej bezpośrednio, choć u samego jej końca.

Zresztą odczucia te „były w powietrzu”. Napotykało się ich odbłyski w rozmowach ludzi wykształconych i oczytanych, w literackich i krytycznych felietonach pism codziennych, w artykułach popularnych encyklopedii itd.

***

Ta wycieczka na obejrzenie angielskiej eskadry i zobaczenie na tylu naraz ludziach takiej ilości tatuaży, było to najbardziej frapujące zdarzenie z całego pobytu w Rapallo, a także i ostatnie, o jakim mam coś do opowiedzenia. Poza tym bowiem, co już opowiedziałem, nie tylko nic już charakterystycznego, ale prawie w ogóle nic z tego pobytu nie pozostało mi w pamięci.

Przypominam sobie co najwyżej, że kiedyś (czy tylko jeden raz?) jechaliśmy wszyscy łodzią wzdłuż południowowschodniego wybrzeża zatoki, że zacząłem się skarżyć, że mi jest gorąco i że mi wówczas ktoś poradził, żebym na moją czarno-tabaczkową bluzę nałożył biały, sukienny, zakopiański serdaczek, bo, jak ten ktoś wyjaśniał, biały kolor bardziej niż ciemny odbija promienie słoneczne i na skutek tego mniej się na słońcu nagrzewa.

Wygląda to tak, jak gdyby to był dopiero początek ciepłego okresu roku, kiedy to ciepło było jeszcze niespodzianką i gdy się jeszcze raczej można było obawiać chłodu i brało się od wypadku ciepłe rzeczy z sobą.

Zestawiam to luźne wspomnienie z drugim luźnym wspomnieniem o tych nespolach, które również w Rapallo jadłem prosto z drzewa i staram się stąd wyciągnąć jakieś wnioski co do pory i długości naszego tam pobytu, ale bez rezultatu, i zresztą, prawdę mówiąc, bez większego wysiłku dla wyświetlenia tej mało ważnej kwestii. Jedno tylko wydaje mi się coraz pewniejszym, że nasz pobyt w Rapallo, skoro tak mało stosunkowo w pamięci mi z niego pozostało, musiał trwać niedługo, że nie był to jakiś cały „sezon”, ale tylko epizod może kilkutygodniowy pomiędzy dłuższymi pobytami w innych, obfitszym osadem wspomnień w pamięci zaznaczonych miejscowościach.

Afisz koncertu w Nervi – papiery Henryka Jasieńskiego, Biblioteka Jagiellońska

NERVI

Koło Bożego Narodzenia nadeszła z Paryża paczka zamówionych książek. Oprócz zapewne innych, których nie pamiętam, był tu gruby tom „Lectures Pour Tous” [23] za rok 1899, France’a Le Livre de mon ami [24] i La Rôtisserie de la reine Pédauque [25] i gruby, ilustrowany tom bajek Andersena.

Matka cieszyła się tymi książkami niepomierną radością osoby bardzo chorej, znajdującej nagle coś, co ją jeszcze łączy z życiem. Pamiętam, jak ją radowała oprawa „Lectures Pour Tous” z piaskowego płótna, z wytłoczonym czarno, zręcznie narysowanym geniuszem przy kolumnie, z brzegiem zafarbowanym na zielono i złoconym tylko od góry, że choć to tylko tania masowa oprawa, a jednak taka zręczna i smaczna, że od razu widać, że to z Paryża i że to robili Francuzi.

France’a obie książki czytało się głośno, przeplatając czytanie ożywionymi dyskusjami. Nie była mi zapewne wówczas dostępna subtelna mądrość sentencji księdza Hieronima Coignard [26], akcja zaskakiwała mnie nieprzygotowanymi, jak mi się zdawało, niespodziankami (skąd nagle ten człowiek w drzwiach od ulicy krzyczący „Une Salamandre! une Salamandre!” i skąd potem nagle tenże pan d’Astarac na dachu swojego płonącego domu?). Wreszcie niepokoiło mnie zarówno dziwne imię tytułowej królowej, jak i nazwisko autora, identyczne ze znaną mi nazwą kraju, a starsi nie mogli mnie co do tego objaśnić, bo wiedzieli tutaj nie więcej ode mnie, tylko że się tym nie przejmowali, jak i ja z czasem przestałem się przejmować, choć po dziś dzień nie mam pojęcia, skąd przyszło na myśl panu Thibault przybrać sobie tak osobliwy i w swej ambitnej zadętości niezupełnie stosowny pseudonim.

O tym wszystkim słuchałem z przejęciem i zachwytem, mając przeświadczenie, że wchodzę w styczność z czymś niesłychanie cennym, co choć na razie nie całkiem mi dostępne, odsłoni mi jednak z czasem całą swoją radosną i krzepką wartość.

Równocześnie zaczęto czytać bajki Andersena. Poznałem postać Ole-Lukøie [27] z latarnią magiczną, usłyszałem bajkę o brzydkim kaczątku, i o ołowianym żołnierzu, który się stopił w grudkę kształtu serca, i może jeszcze parę innych bajek. Było to wszystko piękne i przejmujące, ale przyprawiało o wzruszenie, którego się musiałem nieznośnie wstydzić.

Wreszcie zaczęto czytać sławną bajkę o syrenie, która się zakochała w królewiczu i żeby pójść za nim na ląd, uzyskuje od czarodzieja ludzkie nogi zamiast swojego rybiego ogona, pod tym warunkiem, że każdy krok będzie jej sprawiał takie cierpienie, jak gdyby stąpała po rozżarzonych węglach. Tu uczucie wstydu doszło do paroksyzmu. Zataiłem się w swoim kącie zesztywniały z zawstydzenia i zakłopotania.

Osoba czytająca, chyba ciocia Muma, musiała doznawać podobnych jak ja uczuć, bo się zacinała, myliła i robiła nieoczekiwane przerwy w czytaniu. Kłopotliwą sytuację przerwała Mamunia, mówiąc naraz porywczo, nabrzmiałym od wzburzenia głosem: „Cóż za chorobliwy pomysł, nie czytaj tego dalej!”. A po chwili dodała, spokojniej już, ale z naciskiem i głębokim przejęciem, podnosząc w górę leżący na kołdrze tomik Rôtisserie…: „France jest zdrowy, France by czegoś podobnego nie wymyślił”.

W wiele lat potem czytałem długie rozprawy dowodzące pracowicie, że France wcale nie jest „zdrowy”, że jest właśnie „zgniły” i „rozkładowy” przez swój sceptycyzm. Pozostaję jednak przekonany, że to są wszystko brednie i że jedynie trafne ujęcie „zdrowia” i „chorobliwości” w literaturze jest to, które wyraziła wtedy Matka w dwóch krótkich zdaniach, przeciwstawiając Andersenowi właśnie France’a z La Rôtisserie de la reine Pédauque.

Jednakże najobfitszym źródłem wzruszeń i wiadomości, nie tylko na ów czas, ale i potem na długie lata, stał się dla mnie w przypadkowej różnorodności swej treści, gruby, ilustrowany tom „Lectures Pour Tous”. Były tam nowele, powieści, dramaty, komedyjki, poezje, a przede wszystkim moc artykułów na różne wówczas aktualne tematy, począwszy od ekonomicznych i politycznych, poprzez popularnonaukowe, skończywszy na modzie i obyczajowości.

Był artykuł o podatku dochodowym, skierowany bardzo gwałtownie przeciw podatkowi dochodowemu, będąc zdaniem autora wskrzeszeniem przedrewolucyjnej taille [28] z jej metodami inkwizytorskimi „a ile masz, a skąd, a w jaki sposób, a co zarabia twoja żona, a twoje dzieci?” itd. Był artykuł o konkurencji zboża amerykańskiego i o amerykańskich maszynach rolniczych, które pracują niedokładnie, niedbale, marnując mnóstwo produktu, ale pospiesznie i masowo, i tym biją konkurencję. Był artykuł o wzrastającym francuskim długu państwowym.

Wojciech Weiss „Portret Henryka Jasieńskiego „, ok 1920, Muzeum Narodowe w Lublinie

Oczywiście wszystkie te artykuły zwracały moją uwagę nie swoją treścią, ale tylko dzięki obrazowej metodzie zilustrowania danych statystycznych.

Anglik z początku XIX wieku, we fraku, obcisłych spodniach i kamaszach, który na czworakach dźwigał na plecach wielki dług państwowy, na następnym obrazku, przebrany w wyszukany krawat, z monoklem w oku à la Joe Chamberlain [29], wchodził lekkim, tanecznym krokiem, wnosząc w ręku, na wysokości twarzy, na pięciu rozłożonych palcach demonstracyjnie małą i lekką kartkę.

Druga, równoległa seria obrazków przedstawiała Francuza coraz bardziej obciążonego wzrastającym długiem państwowym i na koniec rozpłaszczonego na ziemi, przygniecionego ciężarem ogromnej skrzyni opatrzonej jakąś wielomiliardową cyfrą z długim ogonkiem zer.

Nie umiem dziś powiedzieć, o ile przenośne znaczenie tych obrazkowych porównań było mi wówczas zrozumiałe. Zdaje mi się, że zbijały mnie one przede wszystkim z tropu swoją dosłowną a nieraz potworną groteskowością.

Z człowieka leżącego na bruku pod takim ogromnym ciężarem musiałyby flaki wypływać, więc to chyba była „nieprawda”, ale w takim razie po cóż rysować takie nieprawdziwe, a nieprzyjemnie wyglądające rzeczy. Szukałem też sobie obrazków prawdziwych, przyjemniejszych i bardziej zajmujących. […]

HENRYK JASIEŃSKI

z maszynopisów i rękopisów zebrał, przepisał i opracował Przemysław Pawlak

[1] Tenże, Jeleniogórska kamienica mieszczańska, „Ochrona Zabytków” 1958 nr 3–4, s. 192–205.

[2] Zob. tenże, Ochrona budownictwa małomiasteczkowego w woj. krakowskim. Doświadczenia realizacyjne, „Ochrona Zabytków” 1948 nr 3/4, s. 148–152.

[3] H. Jasieński, Dawna kamienica krakowska, jej układ i wnętrze, Biblioteka Krakowska, t. 83, Kraków 1934.

[4] Przyrost ludności w oświetleniu swoich rzeczywistych następstw (1936, r. 1, nr 2, s. 13–18); Bałamuctwa i banały (1937, r. 1, nr 3, s. 28–30); Wewnętrzne sprzeczności tradycjonalistycznych ideologii (1937 nr 4, s. 30–32); Parę prawd oczywistych i ogólnie wiadomych, o których się nie pisze i nie mówi publicznie (1937, r. 2, nr 2, s. 21–25).

[5] T. Boy Żeleński, U źródeł nędzy i ciemnoty, „Wiadomości Literackie” 1931 nr 19 (10 V), s. 1; przedruk pt. „Łopatologia”, w zbiorze Nasi okupanci, Warszawa 1932, s. 19–26.

[6] Jedynie fragmenty dotyczące Zakopanego ukazały się drukiem w półroczniku „Witkacy” (nr 1 i 11).

[7] Nazwa zaczerpnięta z tytułu opery Gaetana Donizettiego, Betty albo Chatka szwajcarska (Betty o Lo capanna svizzera).

[8] Owoce nieśplika japońskiego.

[9] Teresa z Łabęckich Feliksowa Jasieńska (1867–1900) zmarła na gruźlicę, gdy jej syn miał niespełna 12 lat.

[10] Jadwiga z Kossowskich Mieczysławowa Łabęcka (1840–1902), babka matczyna autora.

[11] Purytanie, muz. Vincenzo Bellini, libretto Carlo Pepoli.

[12] Linda di Chamounix, muz. Gaetano Donizetti, libretto Gaetano Rossi.

[13] Francuskojęzyczny kanton Szwajcarii, ze stolicą w Lozannie.

[14] Tytułowa bohaterka opery Łucja z Lammermooru, muz. Gaetano Donizetti, libretto Salvatore Cammarano.

[15] Maria Hornowska (1875–1944) – narzeczona Karola Łabęckiego (1870–1897), przedwcześnie zmarłego wuja autora, działaczka oświatowa; studiowała filozofię w Krakowie oraz pedagogikę na uniwersytetach w Heidelbergu, Paryżu i Londynie, pracowała w Bibliotece Ordynacji Krasińskich.

[16] Der Leiermann (niem.) – Lirnik, pieśń z cyklu Podróż zimowa, muz. Franz Schubert, słowa Wilhelm Müller.

[17] „Drüben hinterm Dorfe / Steht ein Leiermann” (niem.) – „Za wsią z tamtej strony / Stoi lirnik…”.

[18] Maria Łabęcka (1869–1933) – młodsza siostra matki autora, po jej śmierci w 1900 r. przejęła częściowo wychowanie Henia.

[19] Oskar Kolberg zanotował wersję „…nasza Hanusia chusteczki prała…”. Spotyka się też formy „Mała Marysia…”, „Mała Gabrysia…” itp.

[20] „gnei pochi giorni che stiamo guaggia” (wł.) – tu: [o] „zaledwie kilku dniach wędrowania”.

[21] À la poursuite du soleil, journal de bord. De New York à Tahiti oraz Sur la route du retour. Journal de bord II de Tahiti vers la France – w przekładzie Ludwika Szwykowskiego ukazały się pod tytułami: W pogoni za słońcem oraz Na powrotnej drodze.

[22] délectation morose (fr.) – uporczywe upodobanie; w średniowiecznej scholastyce określenie pokusy grzechu. W O wadach i grzechach (Summa theologiae, t. 12) Akwinata analizował źródło grzesznych myśli i udział w nich rozumu oraz sił pozarozumowych (np. pożądania). W polskim przekładzie łacińskie pojęcie delectatio morosa tłumaczy się jako zatrzymywanie się myślą na niedozwolonej przyjemności.

[23] „Lectures pour tous. Revue universelle et populaire illustrée” – francuskie czasopismo literackie założone w 1898 r. przez Victora Tissota.

[24] Le Livre de mon ami – autobiograficzne dzieło Anatola France’a z 1885 r., przełożone przez Zofię Wróblewską i wydane w Warszawie w 1911 r. pt. Pamiętnik mego przyjaciela.

[25] La Rôtisserie de la reine Pédauque – jedna z najsłynniejszych powieści Anatola France’a, wydana w 1893 r. w Paryżu. Przekład Jana Stena z 1904 r. nosi tytuł Gospoda pod Królową Gęsia Nóżką.

[26] Główny bohater Gospody pod Królową Gęsia Nóżką i opublikowanego w tym samym roku jej uzupełnienia pt. Les opinions de M. Jérôme Coignard, przełożonego przez Franciszka Mirandolę jako Poglądy księdza Hieronima Coignard.

[27] W pierwszych polskich przekładach postać występowała jako Jędruś Śpioszek, Dziadek Zmruż-oczko, elf Stul-powieki, Luluś.

[28] Taille (fr.) – do 1789 r. podatek majątkowy i dochodowy obowiązujący we Francji.

[29] Joseph Chamberlain w 1899, roku wybuchu wojny burskiej, był ministrem kolonii w rządzie królowej Wiktorii.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Cookie settings
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Cookie settings
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Cookies set by Google for logged in users.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

There is no cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

There is no cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Cookie settings