Jest melancholia ukryta na pewnych stronach poświęconych kulturze w gazetach, gdzie sumiennie zdobywam wiedzę o świecie współczesnym…
Było to więc drugiego czerwca w znamienitym dzienniku „Le Monde”, w rubryce „Nowe wystawy”. W Wenecji otwarto ekspozycję pod kuszącym tytułem „Ikony” – nowa sztuka nie od dzisiaj bulwersuje nasze wyobrażenie o sacrum. Miejsce akcji: Punta della Dogana, język wyspy wysunięty tam, gdzie łączą się ze sobą kanał Giudecca i szerokie ujście Canal Grande. To miejsce (czy i ciągnące się za nim Magazzini del Sale?) odkupił od miasta francuski miliarder François Pinault, kolekcjoner sztuki nowoczesnej i wystawia tu niektóre swoje nabytki. Recenzent dziennika dziwi się nieobecnością nazwisk artystów, którzy już u początków XX wieku zaproponowali inną wizję zawartego w sztukach plastycznych ładunku duchowego – ale rzeczy idą do przodu i nie możemy tkwić przy Kandinskim czy nawet Rothko. Ich następcy budują innymi środkami swoje wyobrażenia o sakralności, a ikona, jak ją rozumieją historycy sztuki, ich nie interesuje. A jednak… Są i złote promienie z metalu, rażące w ziemię jak na zesłanie Ducha, i skrzynki z czarnej stali z wnętrzem ułożonym w kształt krzyża, są nawiązania do form azjatyckich i bliskowschodnich i do kultury afroamerykańskiej. Również wariacje wokół słynnej nazwy La quinta del Sordo, gdzie, jak się dowiadujemy, dochodzi do głosu „świat dantejski”.
W recenzji zareagowałam na dwie wzmianki, które mi coś mówiły: w pomieszczeniu określonym jako zamontowana w jednej z sal „dziwna kapliczka” znajduje się aż siedem dzieł Romana Opałki pod wspólnym tytułem Asceza. Oraz (uwaga!) zaproponowana jest zwiedzającym znana już Polakom rzeźba Maurizio Cattelana pod tytułem La nona ora. Przedstawia Jana Pawła II z wosku, przygniecionego przez spadający meteoryt. Pamiętamy wydarzenie, które odbyło się w warszawskiej Zachęcie i ułożyło się w pasjonujący happening na temat: „Rodacy pragną wyciągnąć Papieża z trudnej sytuacji”. Za sprawą ekspozycji Pinault między Warszawą i Wenecją zarysowuje się coś w rodzaju napowietrznego meczu Polska-Zachód, w którym wygrana do końca pozostanie niepewna…
Recenzja w gazecie nosi niezrozumiały dla mnie tytuł: Między sacrum i świętokradztwem. Jak gdyby jej autor zabłądził do Dogany w piękny czerwcowy dzień (zapowiadający kolejne lato morderczych upałów trzeciej dekady XXI stulecia) – z całkiem innego świata… Z sal Zachęty, gdzie jacyś nieszczęśnicy wzięli sobie do serca zamach na ich domowe sacrum i zabrali się do dzieła…
Nie wiemy, czy wystawa jest obficie odwiedzana – ale wiemy, że sezon turystyczny trwa teraz cały rok i każdy zakątek Wenecji, ogłoszony jako warty zwiedzania, jest wypełniony turystami. Próbuję wyobrazić sobie wernisaż: uroczystość do drugiej potęgi, święto wewnątrz nieustającego święta. Reflektory, flesze, nagłośnienie, ważni goście w strojach wieczorowych, szampan, modna muzyka; może chwilami przetykana kawałkami muzyki weneckiej, która już weszła do uniwersalnych repertuarów centrów handlowych i międzynarodowych lotnisk…
Ale podczas gdy ludzkie zabawy rozprzestrzeniają się, gdzie tylko da się o coś zaczepić, szukam mego pamiętnika, kartkuję go. Tak, jest… strzęp zapisu, z którego mogę zaczerpnąć, by nie stracić poczucia rzeczywistości. Ileś tam lat temu (a było to jeszcze przed jubileuszem chrześcijaństwa, od którego rozpoczęła się bezlitosna lawina ludzka sunąca na Włochy) spędziłam kilka dni w Wenecji. Przed północą przychodziłam pozdrowić w mroku la Salute, białe woluty wieńczące jej filary, docierałam do Dogany i czubka wyspy opływanego przez przeciwne prądy. Przez ciemną taflę przyglądałam się fasadzie i wieży San Giorgio Maggiore, a potem, po drugiej stronie, majaczącej w ostrym skrócie ścianie Pałacu Dożów. Dwie, trzy motorówki kroiły powierzchnię laguny i dla Wenecjan, i dla turystów pora była późna. Cisza, przestronność były naturalnym środowiskiem tego miasta, dlatego tu uciekano już od XIX wieku. Ale co mają do powiedzenia ci, którzy mieli szczęście trafić tutaj jeszcze przed podnoszącą się coraz wyżej falą nowych wędrówek, we wszystkich kierunkach naszej planety? W zasadzie nic. Mogą szepnąć w głębi ducha: litości dla Wenecji… Litości dla Everestu, na którego stokach gromadzą się tony odpadków…
EWA BIEŃKOWSKA