Obaj pamiętają, że po raz pierwszy spotkali się w Weimarze w roku 1991. Było to jedno z „niezliczonych gorączkowych kolokwiów, gdzie Europa głosami swych intelektualistów święciła odnalezienie samej siebie”. To już nasza prehistoria. Nie wiemy, czy spotykali się potem częściej, zanim postanowili zapisać dłuższy dialog, który będzie mógł reprezentować każdego z nich i zarazem dać świadectwo porozumienia – pomimo odrębności charakterów, stylów myślenia. Ta odrębność czyni rozmowę chwilami chropawą, ale to dobrze. Ciekawiej jest widzieć różnice indywidualności nawet, czy zwłaszcza, przy wspólnocie postaw. A różnice są duże, chociaż należą obaj do jednego pokolenia i siłą rzeczy przeszli przez doświadczenia, które przetaczały się z Francji do Niemiec, z Niemiec do Francji przez coraz bardziej przepuszczalną granicę.
O dwa lata starszy, Peter Sloterdijk, urodzony w Karlsruhe, przez długie lata rektor tamtejszej wyższej szkoły technicznej, nie zwierza się z młodzieńczych inicjacji jak Alain Finkielkraut, paryżanin, syn żydowskich rodziców z Polski. o którym dowiadujemy się od razu (i nie po raz pierwszy!), że przeżyciem kształtującym był dla niego paryski maj 68 roku: wielotygodniowy karnawał wiecowania, chuligaństwa i zabawy młodzieży odkrywającej w sobie lewicowy radykalizm i powołanie do natychmiastowego przekształcenia świata. Alain lubi wspominać swoją przeszłość, może dlatego, że wydaje mu się odpowiadać pewnemu pozytywnemu wzorcowi. Dodałabym, brzmi to jak z przypowieści: z warszawskiej biedoty przedwojennej do Akademii Francuskiej, do której został wybrany w 2014 roku. W jego oczach własna droga to przede wszystkim szybkie uświadomienie sobie konformizmu, jaki nim rządził w latach studenckich, mocy mimetycznej, która kazała mu wykrzykiwać radykalne slogany, zachowywać się jak otaczająca chmara młodych. Oraz podjęcie decyzji: „Zabić w sobie marionetkę”. Bez tego żaden dalszy rozwój nie jest możliwy.
Ten zwrot to będzie odkrycie historycznego wymiaru świata, w czym pomoże mu ciekawość dla Europy Wschodniej, jej historii i kultury. Wbrew teoriom zapowiadającym rewolucyjny finał dziejów, zainteresują go utrwalone warstwy tego, co dokonane przez stulecia, przez pokolenia: dzieła, odkrycia, idee, obyczaje, instytucje. To, w czym i dzięki czemu istniejemy, co jest dane do myślenia i rozumienia, do przekształcania i przekazywania. To bardzo proste powiedzieć: z lewicowego młodzieniaszka stał się dorosłym konserwatystą – ustawia to z miejsca żywego człowieka w pozycji, której sztywność odrzuca go. Znając jego książki i społeczną, czyli jawną część jego biografii, mogę odtworzyć drogę, która przez ważne lektury, przez spotkania, podróże na wschód Europy prowadziła do niezgody z myśleniem radykalnym, z receptami patentowanych naprawiaczy świata. Niezgody na głuchotę na całe sfery życia, bez których stajemy się jednowymiarowi, niezdolni do zrozumienia siebie i świata: gdzie żyjemy i co nami miota.
O Peterze Sloterdijku dowiadujemy się mało. W rozmowie nawet nie jest pewne, choć prawdopodobne (na podstawie słów o tym jak wydostał się z niedorosłości), że dał się wciągnąć w wir roku 68. Wspomina, że trafił później na pokusę orientalną, rozumianą jako (fizyczna? filozoficzna?) terapia. Daje się poznać w roli zdystansowanego mędrca, analityka rzeczywistości, rządzącej nią sił i podziałów. O ile Finkielkraut opowiada, z przebijającym z kartek wzruszeniem, o człowieku i książce znaczących przełom w jego egzystencji, o Levinasie i pierwszym odczytaniu Całości i nieskończoności, o tyle Peter opuszcza w trakcie rozważań nazwisko Heideggera jakby historyczny motyw obligato, nie posiadał dzisiaj większego znaczenia… Uśmiecham się do siebie konstatując to zderzenie: z jednej strony filozof nonszalancko „postnowoczesny”, z dystansem wobec własnego zakorzenienia, z wizją organizacji stada ludzkiego w warunkach jakie nam narzuci planetarna przyszłość. Z drugiej francuski belfer-humanista, profesor filozofii podkreślający co krok niezastąpioną niczym wartość literatury, zwłaszcza powieści, w rozumieniu jednostki i świata międzyludzkiego; powieści, która widzi, myśli i pokazuje, i dla której człowiek nie jest problemem do rozwiązania, lecz zagadką do kontemplacji.
O dziwo, dialog mimo to funkcjonuje, z nieuchronnymi mieliznami zapatrzenia w siebie i w tok własnej mowy. Czuje się wzajemną dyskretną sympatię i więcej – wspólnotę pewnego punktu dojścia, co wśród dyskutujących o historii i polityce oznacza najczęściej wspólnotę przeciwników.
Mają ich niemało, taka jest cena nowoczesności. Wiemy, że te same nazwy, które przyklejamy do ważnych dla nas wartości, nie gwarantują wspólnoty rozumienia. Wobec każdego pojęcia, na którym opierają się obiegowe ideologie, tworzą się zatory konfliktów, mury paradoksów i absurdów. Są to tereny podminowane, każdy samodzielny krok już nie tyle grozi, ile jest równoznaczny z rozszarpaniem śmiałka w oczach opinii publicznej. Z przyczyn pokoleniowych takim pojęciem jest dla nich obu „zaangażowanie” – nie tylko wspomnienie z lat młodzieńczego buntu, ale i ustawiczne nawoływanie pod adresem intelektualistów. Sloterdijk proponuje opracowanie teoretyczne pojęcia „degażowania” (usunięcia się na bok). To zadanie dla dorosłych w obliczu młodzieńczej z ducha orgii zaangażowań, którą obserwujemy wokół siebie. Zachował pamięć z pobytów na kampusach amerykańskich w dawnych latach – opowiada o prawdziwych „azylach prawdy”, wyspach swobodnych badań naukowych, które zachowały coś z odblasku uniwersytetu średniowiecznego i greckiej akademii… Natomiast to, co się na nich dzieje dzisiaj przypomina widowisko zupełnie innego rodzaju: to walka między Dobrem i Złem, gdzie nie ma czasu ani na zastanowienie, ani na kompromisy.
Panujący powszechnie ahistoryzm jest mu równie nieznośny. Zgadzają się z Finkielkrautem, że odkąd rozpoczęli samodzielnie myśleć o świecie sprawą pilną było „postarzeć się”, wymknąć obrządkom aktualności, kultowi młodości, tej, dla której świat rozpoczął się dziś rano. By sprostać komplikacjom życia trzeba mieć za sobą trzy tysiące lat do rozważenia! I cytuje jeden z tych zdumiewających katarynkowych czterowierszy Goethego (z Dywanu Zachodu i Wschodu), gdzie zostały wybite proste rzeczy:
Kto nie potrafi lat trzech tysiąca
W swoim zamieścić rachunku,
Ten niech w ciemnościach pozostaje
Dzień za dniem bez ratunku.
(tłumaczenie E.B.)
Przyznaję, że dreszcz mnie oblatuje od podobnego wymagania…
Problem, którego dotykają na początku rozmowy i który ich ciekawie łączy, to „sprawa żydowska” – tak jak została określona u progu naszej współczesności, równolegle z wybuchem sprawy Dreyfusa. Sytuacja ich obu nie jest taka sama. Finkielkraut opowiada, jak otrząśnięcie się z majowego radykalizmu i spotkanie z książkami Levinasa obudziło w nim poczucie bycia Żydem. To nie tylko uznanie tożsamości wynikające z faktu synostwa. Było to odkrycie filozoficznego powołania – odkrycie za Levinasem doświadczenia Twarzy. Rozmowa rozwija się na terenie niebezpiecznym: zastanawiają się obaj nad tym, czym w świecie współczesnym, po II wojnie światowej, było utworzenie państwa Izrael, jakie wyzwoliło konsekwencje filozoficzne i polityczne.
We Francji zawzięte dyskusje na ten temat toczyły się nie tylko na lewym skrzydle politycznych namiętności. Dla prawdziwych zwolenników Republiki laickiej, jednej i niepodzielnej, jak ją wywodzono z założycielskich aktów Rewolucji francuskiej, myśl o państwie ustanowionym na tradycji religijnej, zwłaszcza tradycji, której podstawą jest przynależność etniczna, z krwi i ciała, stanowi absolutny skandal. Skandal biologicznego początku człowieka, skazanego na determinizm, na przypisanie do źródła. Skandal zamknięcia w kole archaicznych przesądów, z którymi już dawno się uporała nowoczesność. Skandal nad skandalami ekskluzywności, czyli wykluczenia: tego magicznego kręgu obcy przekroczyć nie może, na ziemi naznaczonej mitem początku na zawsze pozostanie obcym. Podczas gdy postępowe społeczeństwa trudzą się, by ustanowić wspólnotę najszerszą, otwartą dla wszystkich na podstawie wartości nieodłącznych od każdej jednostki ludzkiej, Izrael zaprowadza swoją specyficzność pod prąd pracy dziejowego postępu. Peter Sloterdijk może stwierdzić z ironią, że o ile „przemoc założycielska”, związana z założeniem państwa, jako punkt wyjścia dla analizy historycznej, antropologicznej, podoba się nam przy teoretyzowaniu, praktyka wygląda zupełnie inaczej. Dla Alaina Finkielkrauta, Żyda i intelektualisty francuskiego, spadkobiercy kultury zachodniej Europy, jest to momentem dramatycznego zawikłania. Ponieważ wiemy, że na tym problem się nie kończy: „sprawa żydowska” stając się sprawą izraelską staje się sprawą palestyńską…
Stoimy przed węzłem nie do rozplątania. Tak zasadnicza dla francuskiego eseisty filozofia, etyka Twarzy, wyrosła ze wstrząsu świadomości europejskiej wobec podbojów kolonialnych i wobec Zagłady, która stała się obsesją i uniwersalnym zaklęciem, którym zamierzano otwierać wszystkie zaryglowane drzwi świata – czymś, co nas przerasta, wymyka się nam… W odpowiedzi wyważono wrota dla niekończących się rytuałów pokuty, samo oczerniania, bicia pokłonów przed Innym, którego zjednanie ma stać się drogą do wybawienia. I w imię Drugiego oskarżono Izrael o proceder wykluczenia, którego ten lud sam był ofiarą przez tysiąclecia… Gorycz Finkielkrauta obraca się przeciw „swoim” – to znaczy towarzyszom młodości i dojrzałości, dzielącym to samo wychowanie, odziedziczoną kulturę. I w obronie „swoich” – tych, od których nie wolno się odłączyć, w dzielonej świadomości śmiertelnego zagrożenia, wczoraj i dzisiaj… Przyznaję, że tę problematykę Finkielkrauta (dla niektórych niezrozumiałą) znam z wielu jego publikacji, w referowanym tu dialogu nie jest ona w pełni rozwinięta. Uderza mnie natomiast, że jego rozmówca zdaje się go świetnie odgadywać. Nie idzie o odczytywanie sensu psychologicznego i moralnego, lecz o typowy dla filozofa niemieckiego gest umieszczenia udręki swego rozmówcy w panoramie świata współczesnego, który jest przede wszystkim polem sił.
Spotykają się doskonale przy innym temacie, pobudzającym umysłową grę: Europejczycy i Amerykanie. Co prowadzi do zgrabnego zestawienia mitów Herkulesa i Hermesa oraz dwóch sposobów ucieczki przed zbyt trudną bądź zbyt bolesną rzeczywistością. Amerykańskiego marzenia o świecie jako terenie interwencji, które wszystko rozwiążą – i kłamstwa europejskiego, odruchu zasłaniania się słowami przed nie dającą się oswoić różnicą. Wracają do idei, której atrakcyjność trwała przez stulecia i być może weszła już w erę zmierzchu: Ameryka w europejskiej wyobraźni długo reprezentowała szansę drugiego początku, zmazania starego długu i rozpoczęcia od nowa – tak było dla niezliczonych pokoleń emigrantów. Ale na tej planecie nie ma już obszarów do ucieczki, do rozpoczynania od zera. Do przyswojenia tej prawdy – i jej licznych rozgałęzień – potrzeba dorosłych, by tak rzec „dorosłych” dorosłych – a nie wiecznych dzieci uganiających się za radykalnymi rozwiązaniami.
EWA BIEŃKOWSKA