12 maja 1943 roku w Londynie popełnił samobójstwo Szmul Zygielbojm, działacz Bundu i żydowskich związków zawodowych, od 1942 roku członek Rady Narodowej RP na wychodźstwie. Żądał od świata reakcji na Zagładę, pomocy ginącym. „Wszystkich nas ten człowiek męczy” – powiedział o nim Mikołajczyk. W najnowszym (2022 nr 18) tomie czasopisma „Zagłada Żydów” Michał Trębacz zamieścił wstrząsający materiał dotyczący dramatycznej rozmowy Zygielbojma z Janem Karskim grudnia 1942 roku. Trzeba go przeczytać, trzeba o tej rozmowie pamiętać, jak o linijce z Campo di Fiori: „Język ich stał się nam obcy”, i w bardziej znanym wariancie: „Język nasz stał się im obcy”.
Pamięci Szmula Zygielbojma poświęcił Władysław Broniewski wiersz Żydom polskim, opublikowany po raz pierwszy w Jerozolimie („W Drodze”, 16 czerwca 1943, nr 6). Dziesięć dni później (27 czerwca 1943, nr 26) w „Robotniku Polskim” w Nowym Jorku ukazał się wiersz Michała Grama, dwukrotnie później przedrukowany[1]. Nie wiem nic o jego autorze.
Piotr Mitzner
MICHAŁ GRAM
Na śmierć Szmula Zygielbojma
Jest taka krótka chwila, jedyna minuta,
W śmierci marmurze ryta ostrym życia dłutem,
Kiedy myśl jeszcze jasna, a już światu obca
Spod dna mózgu ostatnim wyrywa się krzykiem,
By dopaść, by ogarnąć, by wchłonąć palącą
Prawdę i wiecznym być już tej prawdy pomnikiem.
Taką to właśnie chwilą z londyńskiej ulicy,
Z domu, który Ci przecież nigdy nie był domem,
Spadłeś na dumne bruki hiobowej stolicy.
Prosto w twarz Ci spojrzały czarne, niewidome
Oczy strzaskanych okien; kwadraty płyt szarych
Dudniły twardym echem śmierć niosących kroków;
W martwej ciszy martwego słuchałeś wyroku
Tego, co waży szale win naszych i kary.
A w miejscu, gdzie Nalewki i Gęsia skrwawiona
Przecinają się wzajem, jak krzyża ramiona,
Z czarni pustką zionącej, niby łza spod powiek,
Wysunął się bezgłośnie jasny, cichy Człowiek.
Obcy był. W białej dłoni trzymał kij żebraka.
Próbował się uśmiechnąć. Lecz nie mógł. Zapłakał.
………………………………………………………………………………
Dziś, gdy piszę te strofy, gdy zamykam rymem
Ból, którego świadomość objąć już nie zdoła,
Gdy miast do krwi gryźć palce, ja słowa rozgryzam
I słów pięknych błękitnym osłaniam się dymem,
Tam na Śliskiej, na Siennej, na Grzybowskim Placu,
Nalewkach, Franciszkańskiej, Żelaznej i Lesznie,
Bracia moi, wśród dymu palących się domów,
Wśród swędu ciał człowieczych, skwierczących uciesznie,
Walczą – już się nie modlą – lecz resztką rozpaczy
Biją w oprawców karki i milczenie świata.
Jeśli zwęglone ghetto ma być jeszcze jedną
Synów naszych i wnuków bezpłodną legendą,
Jeśli krzyk, co na ustach zsiniałych zamiera,
Wrócić ma ckliwym echem cymbałów Jankiela,
Śpiewnym słowem pokory Żydka – arendarza,
Żydóweczki – karczmarki, czy Żydka – pachciarza,
Jeśli tym, co od Września aż po Dzień Dzisiejszy
Padają w cieniu krzyża – bez krzyża na piersi,
Nowy jakiś antychryst głosem uroczystym
Wyznaczy w dziejów kartach miejsca nieparzyste[2],
Jeśli posmak trucizny, co nocą zabrała
Krew z krwi naszej i ciało z rozdartego ciała,
Nie przyda nam pokory, prawdy nie nauczy,
Gdy będziemy bezpieczni i we własnym domu –
– To niech się ta trucizna stokrotnie nam wróci
Z chlebem dnia powszedniego. Tak, Boże, dopomóż.
[1] „W Drodze” 1943 nr 9; Żydzi polscy w służbie Rzeczypospolitej. Oprac. A. K. Kunert, Warszawa 2002, t. II, s. 261-262.
[2] Aluzja do getta ławkowego, wprowadzonego na polskich uczelniach w latach trzydziestych [P. M.].