Wrocław raz! – zamówiłam bilet lotniczy ze znacznym wyprzedzeniem, gnana niedającą się zdusić potrzebą. Zelektryzowana wiadomością, że 14 sierpnia wystąpi tam w monodramie pod tytułem The Infernal Comedy John Malkovich, czym prędzej zarezerwowałam bilety w Narodowym Forum Muzyki, imponującej sali koncertowej, cieszącej od kilku lat uszy melomanów. Jak na taką fetę nie były drogie, ale biorąc pod uwagę koszty przelotu, taksówek i biesiad w restauracjach oraz w winnicy Jaworek (gorąco polecam), poszło niemało kasy.
14 sierpnia. Dzień śmierci Miłosza. Nigdy nie odwiedziłam jego grobowca na Skałce, chcąc zachować w pamięci żywego człowieka i nie prosić się u dyżurnego paulina o wpuszczenie do krypty. W życiu pośmiertnym powinien mu towarzyszyć klekot bocianów zbierających się o tej porze na sejmikach w celu ustalenia trasy lotu do ciepłych krajów. I klangor żurawi prężących skrzydła na mokradłach, głośno omawiających, który z nich ustawi się w szpicy. Powinien mu szumieć krzepki dąb – drzewo, z którym tak silnie się utożsamiał. Tymczasem leży w kamiennej niewoli, głuchy na muzykę natury.
Toteż Malkovich we Wrocławiu w 18. rocznicę śmierci poety wydawał mi się godną alternatywą. Zresztą nie lubię ceremoniałów związanych ze śmiercią. To tak, jakby składać hołd tej największej w dziejach terrorystce. Na dodatek miasto wypiękniało od mego ostatniego pobytu. Nad Odrę na wszelki wypadek nie zajechałam, choć Ostrów Tumski ciągle ujawnia nowe arterfakty ze średniowiecza. Odrestaurowane kamienice i nowe gmachy błyszczą zdobnymi tynkami w żarliwym słońcu, które za nic ma liście drzew. Bezlitośnie je przepala, zamieniając w suche strąki.
Lubię czesać wzrokiem tłum zmierzający na koncert do filharmonii. Z jakiegoś powodu zamiłowanie do muzyki idzie w parze ze stylowym ubiorem, niebanalną urodą młodych kobiet, rzeźbiarskimi głowami dojrzałych mężczyzn. Zdarzają się też oryginały. Wypatrzyłam w foyer NFM faceta w średnim wieku w szortach i gumiakach po kolana, jakby właśnie wrócił z nieudanego ze względów oczywistych połowu ryb. Dominowała jednak czerń w wydaniu mini i maxi. Sala była wypełniona po brzegi.
Na estradzie rozsiadła się barokowa orkiestra w składzie polsko-austriackim pod batutą Martina Haselböcka. Gdy wybrzmiała uwertura, z prawej kulisy wysunął się On – w białym lnianym garniturze i czarnej koszuli. Powitał podekscytowaną publiczność paroma zdaniami wypowiedzianymi z silnym akcentem niemieckim. Zdjął marynarkę, człapiącym krokiem dotarł do stolika z laptopem. Już nie był Johnem Malkovichem, lecz Jackiem Unterwegerem, austriackim seryjnym mordercą, postacią niestety autentyczną, skazanym na dożywocie za morderstwo osiemnastolatki. Ten typ spod ciemnej gwiazdy (owoc chwilowego związku wiejskiej dziewczyny z amerykańskim żołnierzem) i sprawny uwodziciel przyswoił sobie w więzieniu sztukę pisania tekstów o tematyce kryminalnej, obficie korzystając z własnych doświadczeń. Za dobre sprawowanie wyszedł po piętnastu latach odsiadki, także dzięki wstawiennictwu siedmiuset intelektualistów uwiedzionych jego piórem i stał się wziętym pisarzem. Szybko wrócił do swego ulubionego procederu. Pisał niewątpliwie z autopsji, co przypomina inną głośną sprawę z Wrocławia, gdy pewien autor opisał w powieści popełnioną przez siebie zbrodnię i w końcu wylądował za kratami. Mordercy, zwłaszcza seryjni, lubią sobie zatrzymać jakąś pamiątkę po swoich ofiarach. Niektórzy idą dalej i chlubią się swoimi zbrodniami w napisanych przez siebie książkach. Podejrzana to literatura.
Kobiety, które Unterweger dusił ich stanikami, reprezentowały na scenie dwie wybitnej urody śpiewaczki, wykonując arie z oper Mozarta, Haydna, Vivaldiego, sopranistki Chen Reiss z Izraela i Susanne Langbein z Austrii. Zastanawiało mnie, dlaczego reżyser oraz autor sztuki Michael Sturminger z podtytułem Confessions of a serial killer wybrali właśnie taką muzykę towarzyszącą cynicznej spowiedzi potwora. Przyszło mi do głowy, że bardziej pasowałyby tu szorstkie songi Brechta / Weilla, ale szybko pojęłam, że to zderzenie harmonijnego baroku z ohydą postępków polega na prawie kontrastu. Śpiewaczki uosabiały piękno i kruchość ofiar. Malkovich jako Unterweger pokazał na scenie, jak się to robi. Nieszczęsne sopranistki lądowały na podłodze w jego śmiertelnym uścisku.
Malkovich, którego pamiętna rola wicehrabiego de Valmont w Niebezpiecznych związkach, adaptacji skandalizującej powieści Pierre’a Choderlosa de Laclos wydanej kilka lat przed wybuchem Rewolucji Francuskiej, tym razem wcielił się na scenie w człowieka z dołów społecznych, który awansował w hierarchii dzięki morderstwom. Stał się sławny, i o to mu chodziło. Dziwaczna jest nasza zbiorowa fascynacja zbrodnią. Wystarczy wymienić niezliczone seriale i filmy, w których krew tryska z ekranu, a giwera stała się nachalnym rekwizytem. Dochodzi nawet do mimowolnego zabójstwa na planie filmowym, gdy aktor zamiast z atrapy mierzy naładowanym rewolwerem i kładzie trupem operatorkę. Któż nie ogląda bezsenną nocą wyspecjalizowanych kanałów z paradokumentami o zbrodniach.
Popularność kryminałów sprawiła, że mamy już nowe pokolenie polskich autorów zajmujących się wyłącznie tą tematyką. Joe Alex poszedł do lamusa. Ba, istnieją nawet nagrody literackie w tej dziedzinie. Czytelników pochłania taka lektura bez reszty, choć rozwiązanie zagadki „kto zabił?” na ogół rozczarowuje, bo jest skutkiem celowego kluczenia i mylenia tropów przez piszącego. Co tak wciąga w morderstwie na stronicach książek? Tu rozstrzał jest ogromny – od Hamleta, Otella, Makbeta do podrzędnego pocketbooka, porzuconego po przeczytaniu w wagonie. Wyznaję to z poczuciem winy, bo we wczesnej młodości szlifowałam angielski na powieściach Agathy Christie i w ten sposób moje słownictwo wzbogaciło się o czasowniki w rodzaju udusić, zasztyletować, zastrzelić, utopić. A i teraz niekiedy rzucam okiem na serial Poirot z niezrównanym Davidem Suchetem i wysmakowanymi wnętrzami. Jakby było mało zła w świecie obecnego w każdym przekazie newsowym.
Ostatnio raczę się przy śniadaniu kryminałem autorstwa Michała Witkowskiego pod tytułem Tango. Rzecz dzieje się na początku lat trzydziestych w mieście N*** na kresach, nieopodal pól naftowych i dotyczy pościgu za seryjnym mordercą ofiar ze środowiska homoseksualnego. Autor głośnego Lubiewa obficie cytuje teksty szlagierów, owych tytułowych tang. Bez wątpienia sięgnął do ówczesnej prasy, by odtworzyć klimat epoki. I to mu się udaje. A jednak karcę się w duchu za tę lekturę, podobnie jak za powieści wrocławianina Marka Krajewskiego. Ta fizjologia naśladująca Emila Zolę, ten natrętny naturalizm, ten opis nędznych knajp z nieodzownym czkaniem i sikaniem. Po prostu Criminale tango.
Ale cóż – Unterweger ustami Malkovicha mówi wprost, jak osiągnął ciemną sławę: wydawcy wyrywali sobie jego maszynopisy opartych na nagich faktach powieści kryminalnych, wietrząc w nich świetny interes.
PS. Miłosz nie napisał wprawdzie kryminału, jak to uczynił tuż przed wojną Gombrowicz, drukując go w odcinkach w jednej z gazet, ale wspomina, że zaczytywał się w jego niedokończonych Opętanych.
RENATA GORCZYŃSKA