Na początku wyjaśnię, jak trafiliśmy do ukrytej w Puszczy Piskiej wioski, liczącej zaledwie trzy domostwa i… dwie osoby mieszkające na stałe.
Wszystko zaczęło się w 1989 roku od kupna gazety we Wrocławiu. Nie zdążyłem jej przeczytać więc zabrałem do Berlina, wówczas jeszcze Zachodniego, gdzie mieszkałem z żoną Danusią. Tam, w mieszkaniu w dzielnicy Charlottenburg – należącej do brytyjskiej strefy okupacyjnej (podział na strefy okupacyjne był wtedy bardzo dobrze widoczny, a najbardziej wyróżniała się strefa radziecka, odgrodzona od pozostałych słynnym murem) -przeglądając gazetę zabraną z Polski natrafiłem na artykuł o mazurskim Popielnie i stacji Polskiej Akademii Nauk, o hodowanych tam jeleniach, o eksperymentach z porożami i problemach finansowych. Przeczytałem i… zapomniałem. Jednak ta lektura wydała po czasie nieoczekiwany plon.
Kilka miesięcy później, w słoneczny majowy dzień, siedzieliśmy z Danusią i naszymi przyjaciółmi Romkiem i Andrzejem (znaliśmy się ze studiów we Wrocławiu) w ogródku przy Stuttgarter Platz przy piwie pszenicznym. Romek opowiadał, że na jakieś imprezie poznał Koreańczyków, którzy wypytywali go czy w Polsce, gdzie – jak słyszeli – jest dużo lasów, a w nich dużo jeleni, można kupić młode poroża, takie pokryte jeszcze skórą, czyli scypułem. Wypytywali, bo chcieli je kupić, ponieważ w Azji preparaty z poroży, wzmagające wszelkie siły witalne, przede wszystkim u mężczyzn, mają wysoką cenę.
To wtedy, zasiane podczas czytania gazety ziarenko wykiełkowało: opowiedziałem popijającemu piwo towarzystwu o Popielnie, jeleniach i naukowcach eksperymentujących z przeszczepami poroży. Postanowiliśmy jechać na Mazury – to się po niemiecku nazywa Schnapsidee, po polsku może to być choćby: „wariacki pomysł”.
W pierwszych dniach czerwca 1990 roku znaleźliśmy się we troje (Danusia, Romek i ja) w Puszczy Piskiej i położonym – jak nam się wtedy zdawało – na końcu świata Popielnie. Tam spotkaliśmy profesora Jaczewskiego, ten pojechał z nami do Kosewa Górnego, do stacji hodowli jeleni, gdzie poznaliśmy dr. Andrzeja Krzywińskiego, który planował utworzenie w Kadzidłowie pierwszego w Polsce prywatnego parku dzikich zwierząt. No i wówczas trafiliśmy do ukrytego w puszczy, maleńkiego Kadzidłowa.
Ten nasz pierwszy wyjazd na Mazury zakończył się finansowym sukcesem, bo dobrze sprzedaliśmy zakupione poroża i zaowocował jeszcze bardziej szalonym pomysłem założenia… fermy jeleni. Kupiliśmy ich prawie czterdzieści (żywych zwierząt!), do tego trzy kilometry specjalnej siatki oraz setki słupków dębowych, i w maju 1991 roku powstała w Kadzidłowie duża zagroda, a w niej chyba pierwsza w Polsce prywatna ferma jeleni. Nasza. Dość szybko okazało się jednak, że hodowcami jeleni z pewnością nie będziemy, straciliśmy zwierzęta (część z nich wybrała wolność i wróciła do lasu, część pozostała w Kosewie, reszta w parku dzikich zwierząt). No i z interesu nic nie wyszło.
Nim to jednak nastąpiło kilka razy w roku przyjeżdżaliśmy na Mazury, do Kadzidłowa. Zawsze poza sezonem więc mocno dokuczał nam brak miejsc noclegowych. Któregoś razu na jednym z trzech domów w Kadzidłowie zobaczyliśmy napis: „Na sprzedaż”. I także tym razem długo się nie zastanawialiśmy. Jesienią 1992 roku (dokładnie 14 września 1992 roku, a więc 30 lat temu!) zostaliśmy właścicielami zapuszczonego siedliska w Kadzidłowie. Hektara ziemi – a raczej ugoru z dwoma rachitycznymi drzewami, niewielkiego murowanego domku – w stanie zbliżającym się ku ruinie, rozpadającej się obórki, jakiejś okopconej ziemianki (później dowiedzieliśmy się, że to była „czarna bajnia” – tradycyjna ruska łaźnia parowa, bez komina) oraz wielkiej, walącej się już pieczarkarni przypominającej wygrzebany w ziemi wielki schron. I taki był nasz mazurski początek…
Z tej pierwszej podróży do Puszczy Piskiej w 1990 roku utkwiły mi w pamięci: bezkresna knieja, labirynt leśnych dróg, duża liczba drewnianych chałup, ale także brak sklepów, restauracji i hoteli. Zapamiętałem biało-niebieską, drewnianą cerkiew w Wojnowie i klasztor na końcu tej wsi oraz malowniczy, niewielki cmentarz w Kadzidłowie, otoczony niskim, omszałym płotem ze sztachet, z kilkoma równie omszałymi krzyżami w typie prawosławnym. Nie znałem wtedy historii Mazur, niewiele wiedziałem o starowiercach, a raskolnicy kojarzyli mi się głównie z nazwiskiem głównego bohatera powieści Dostojewskiego. W tamtym czasie w księgarniach niewiele było publikacji regionalnych (niewiele można było też znaleźć w okolicznych bibliotekach). Ponieważ mieszkałem wówczas w Berlinie, a tam przy Potsdamer Straße mieści się wielka Staatsbibliothek zu Berlin, ze wspaniałymi zbiorami i świetnie wyposażoną czytelnią, więc to tam czytałem o Mazurach, o starowiercach vel filiponach, którzy zakładali na Mazurach swoją „kolonię”. Tam też „odkrywałem” historię Kadzidłowa…
KRZYSZTOF A. WOROBIEC