Rzadko się zdarza, by jakiś kraj tak bardzo podlegał stereotypizacji jak Włochy, czy to, kiedy literatura popularna przedstawia je jako miejsce, gdzie kocha się jedzenie, wino i piłkę nożną, czy to, kiedy wyrafinowana eseistyka widzi w nich piękne kulisy teatralne, wśród których krążą duchy wielkich zmarłych (samych zresztą cudzoziemców). Tendencja taka nasila się nadzwyczajnie w przypadku Neapolu z jego malowniczością, biedą, pogodą ducha mieszkańców. Od Goethego do Jamesa, od Malapartego do Máraiego to wciąż ten sam tłum wypełnia neapolitańskie uliczki, żywiołowy, ubogi, udzielający przybyszowi nieocenionej lekcji życia. Kultura masowa dorzuca zaś jeszcze camorrę i Maradonę, pizzę i piosenki w dialekcie…
A co na to neapolitańczyk? W ciągu swojego długiego życia (dziewięćdziesięciodziewięcioletni pisarz zmarł w tym roku), Raffaele La Capria stał się prawdziwym klasykiem, który z namysłu nad neapolitańskością uczynił główny wątek swojej twórczości, czy to powieściowej, czy eseistycznej. W Polsce ukazała się tylko jedna jego książka, autobiograficzna powieść Śmiertelnie ranny (PIW 1964, tłum. Jerzy Popiel), więc można uznać, że jest praktycznie nieznany, chociaż na poznanie z pewnością zasługuje. Eseje La Caprii, zebrane w tomie Napoli (Mondadori 2009), uderzają bogactwem odniesień, połączeniem perspektywy autobiograficznej – kogoś, kto opuścił Neapol w 1950 roku, lecz czyje doświadczenie życiowe pozostało zakorzenione w dzieciństwie i młodości spędzonych nad morzem, w świetlistym kręgu śródziemnomorskim – z historyczną i antropologiczną. Neapol to dla pisarza również wielka tradycja filozoficzna Vica i Crocego, przeszłość potężnej niegdyś metropolii, której rozwój, podobnie jak zdarzyło się to Wenecji, Aleksandrii, Palermo, został w pewnym momencie zablokowany, a nowoczesność zepchnęła ją na peryferie historii, lecz także wymiar mitu, ponadnarodowej cywilizacji Śródziemnomorza zamieszkałego przez bogów. To tam doświadczenie autobiograficzne i doświadczenie miasta splatają się w jedno, a ich idealnym wyrazem jest formuła „pięknego dnia”, prymarny obraz na dnie pamięci, tkwiący tam niczym zatopiony statek. „Piękny dzień” to nie tylko ciąg zmysłowych doznań – kąpiele w morzu, wyprawy na Capri i Ischię, łowienie ryb, smaki i zapachy – lecz i niezmienny punkt odniesienia, miara wszystkiego, nietzscheańskie Wielkie Południe zawieszające czas.
Wierność pamięci, która pozostaje zakorzeniona w przestrzeni dzieciństwa, pamięć-domatorka, jak powiadał Proust, nie ma nic wspólnego z ciasnym i wykluczającym pojęciem małej ojczyzny, nie żywi się lękiem przed światem, lecz wyposaża w świadomość tego, czym się jest. Co innego, powiada La Capria, jest być neapolitańczykiem, a co innego „robić za neapolitańczyka”, z całym nieznośnym sztafażem póz, zachowań, resentymentów, jaki znamy z niektórych filmów i pospiesznych świadectw turystów.
Na odwieczne pytanie Monteskiusza, zadawane w opisywanych przez niego paryskich salonach: „Jak można być Persem?” – a pod Persa podstawić można dowolną identyfikację, aby tylko peryferyjną i nienadążającą za nowoczesnością – La Capria odpowiada w następujący sposób: „Czy prawdą jest, jak utrzymuje mój przyjaciel, że można kochać gorąco jakieś miejsca, nie przemieniając ich w topos naszej egzystencji? Niewykluczone, że ma rację, lecz przecież każdy człowiek mający poczucie własnej tożsamości, jakże mógłby się obyć, nie mówię bez miejsca, lecz bez tego, co miejsce to wywołało w jego duszy i zmysłach, jakże mógłby się obyć bez owego prymarnego obrazu, spoczywającego nieruchomo na dnie świadomości niczym nie wiedzieć kiedy zatopiony statek? Gdyby ów człowiek miałby być tego wszystkiego pozbawiony, czułby się jak Peter Schlemihl bez własnego cienia; opowieść Chamissa mówi właśnie o czymś takim”.
JOANNA UGNIEWSKA