fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Ołówki „cedrus”

Pierwszą z rękodzielniczych czynności, jakiej nauczył mnie ojciec, było ostrzenie ołówków. Chodziło pewnie o ołówki do jego prac graficznych czy kreślarskich, a nie dla mnie, bo byłem za mały i tylko ojcu pomagałem – czy przeszkadzałem – w różnych robotach, przy kreśleniach, prasie do odbitek czy przy domowej stolarce. Wcześnie uczył mnie tego, co było ważne dla niego samego, pokazywał ulubione zatrudnienia. Na przykład jak rysować: jak radzić sobie z proporcjami tego, co się przenosi z przestrzeni na papier, jak zobaczyć to wszystko w odpowiednim skrócie, jak się mam przy rysowaniu ustawiać wobec słońca czy lampy, i żeby zaczynać od najdelikatniejszego zarysu rysunku i w ogóle nie używać gumki, podpowiadał, żeby podkładać sobie jakąś kartkę pod potniejącą dłoń, i wreszcie – że klucz wszystkiego tkwi w uważności spojrzenia i zrozumieniu tego, co tak naprawdę widzę, a wcale nie w perfekcji ruchów dłoni, czy w każdym razie zdecydowanie wcale nie wyłącznie w sprawności ręki.

Temperowanie ołówków to szlachetne zajęcie, trochę w tym roboty niby-drwalskiej, trochę niby-górniczej, bo mamy tu i drewno, i wydobyty ze skalnej macicy grafit (co prawda zmielony i przerobiony), którego sztyfcik odsłania się z każdym ruchem ostrza. Nóż czy nożyk musi być doskonale ostry, w razie potrzeby przeciągnięty kilka razy na kamieniu. Dla dobrego wyczucia, jak ostrze wchodzi w drewno, i siły, z jaką trzeba dociskać nóż, popycha się cały czas jego ostrze kciukiem lewej dłoni; ostrzenie grubą – jak najgrubszą czyli niestosowną do golenia – żyletką, oprawną w ramkę z blachy, było czymś niegodnym wielbiciela ołówków. Nie lubiłem ostrzyć ołówków w obłej obsadce (takie były na przykład reklamowe ołówki Banku Angielsko-Polskiego z Radomia, miejsca pracy dziadka; obłe – ocalały, nigdy nie zatemperowane), a tylko te sześciograniaste, bo wtedy wąskie jasne strugi drewna – strugi tak podobne do tych, jakie zostawiają u nasady pni drzew bobry – z „paznokciem” farby, która kryła ołówek, były w zarysie deltoidalne, jakby z dwu trójkątów, jednego bardzo wydłużonego, a drugiego – krótkiego i krępego. Trzeba się było starać, by zaciosy spod ostrza wychodziły wszystkie równe i jak najdłuższe, żeby dostać w efekcie długi stożek drewna, przechodzący niepostrzeżenie w grafitowy szpic.

Ołówki w tych czasach ojcowskich nauk były z reguły żółte (choć bywały i wielobarwne, jakby owinięte w lśniący, „marmurkowy” papier – to były pospolite ołówki szkolne) i często z napisem „cedrus”; napis zostawiałem, oczywiście, na nieostrzonym końcu, by trwał jak najdłużej. Warto wyjaśnić, co „cedrowego” w tych ołówkach, tak licznych, fabrykowanych na całym świecie. One przecież nigdy nie były i nie są oprawiane w wonne drewno cedrowe, to tylko takie marketingowe „zagranie”, nośna nazwa z mocnymi, bo i biblijnymi konotacjami w tle. Słowem „cedr”, podobnie jak – dla innych roślin i w odmiennych sytuacjach – określeniami „winorośl”, „bluszcz”, „jodła” czy „cyprys”, opatruje się przecież często wcale nie prawdziwe cedry, wina, bluszcze; to są tylko takie nazwy-wytrychy, odwołujące się do roślin powszechnie znanych, przynajmniej z nazwy, a stosowane dla roślin z zupełnie innych botanicznych szufladek. W przypadku ołówków owo „cedrowe” drewno, pięknie pachnące i dające się rzezać pod każdym kątem – rzecz tak ważna przy ostrzeniu, to najczęściej drewno jednego z dwu amerykańskich drzew iglastych, jałowca wirginijskiego (red cedar) lub cedrzyńca kalifornijskiego (incense cedar).

W jakie drewno oprawiano grafitowe sztyfty sprawdziłem w Słowniku towaroznawczym, zredagowanym przez Wacława Walewskiego, którego dziewięć tomów wychodziło od 1952; to ostatni u nas taki słownik – z zupełnie innej epoki, przednowoczesny, jakby wyjęty wprost z drukarń czy bibliotek radzieckich, ale wyjątkowo ciekawy, bo przecież pełen informacji z czasów, gdy fabryki miały czerwone ceglane mury i wysokie, dymiące czarnym dymem kominy, i matowe od fabrycznego kurzu okna z wielu prostokątnych szybek, i czasów, gdy jeszcze tak wiele robiło się samemu w domu, gdy po śruby, wkręty, gwoździe, kleje i pokosty jeździło się, gdy kto mieszkał jak my – w lewobrzeżnej Warszawie, „na Bagno”, do żydowskich niegdyś, co mi wyjaśniał ojciec, sklepików przy placu Grzybowskim. Wedle tego słownika ołówki oprawiało się w „drewno pospolite”, na przykład olszę, klon, lipę lub jodłę. A ojciec mówił mi, że w grab. I ten „grab” mnie teraz, po latach, dziwi. Może się jednak tata mylił, bo grabina, choć to drewno pospolite, to jednak samo w sobie pokręcone, twarde, „żylaste” – wiem to dobrze, bo tyle razy rąbałem na szczapy do pieców grabowe kloce (drewno, które trzeba koniecznie rozłupać, dopóki świeże, potem to już się nie da z tym niczego zrobić, zupełnie jak przy orce i bronowaniu niektórych gleb, zwanych „minutowymi”, ciężkich i twardniejących w ziemną skorupę), i chyba bardzo byłoby trudno ostrzyć taki grabowy ołówek? Załóżmy jednak, że te kiepskie krajowe ołówki z lat sześćdziesiątych bywały rzeczywiście oprawne w grab. Dopuszczam to w myślach, mimo wątpliwości, bo na hasło „grab” przychodzą na pamięć miłe myśli – o rzymskiej nazwie tego drzewa, o lasach niskopiennych, o fabryczce ołówków, jaką rodzina Thoreau miała w pierwszej połowie XIX w. w Concord, Massachusetts.

Łacińska nazwa rodzajowa to „carpinus”, z akcentem na „a”, bo to od „carpo, carpĕre”. Ten czasownik, w tym przypadku, z wielu jego znaczeń i odcieni, to – uszczykiwać, zrywać, szarpać, wyłamywać. Nazwa drzewa wzięła się wcale nie od zębatych, „wycinanych” na brzegu liści, jak sądzą i piszą prawie wszyscy, bo przecież ten piłkowany brzeg liści leśnego drzewa nie miał żadnego znaczenia w życiu codziennym, w leśnym czy wiejskim gospodarowaniu, a tam rodziły się nazwy. Wzięła się najpewniej, pisze o tym przekonująco Jost Trier (Holz. Etymologien aus dem Niederwald, 1952), z praktyki lasów niskopiennych, rzymskich „silvae caeduae”, „lasów koszonych”. Taki sposób pozyskiwania drewna, jego najpotrzebniejszych na co dzień sortymentów – drągów i tyczek, a więc przez powtarzane co kilka czy kilkanaście lat przystrzyganie przy samej ziemi odrastających pędów drzewa, dominował przez tysiąclecia (we francuskojęzycznych okolicach alpejskich „cherpe” to nadal nazwa ogłowionego, jak u nas wierzby, grabu). Takie podejście odpowiadało możliwościom ówczesnych narzędzi – były jeszcze na miarę i skalę zarówno człowieka, jak i drzew, ręczne i niewielkie, i pozwalało dobywać drewno bardzo oszczędnie, bo karpa drzewa służyła i służyła, co najmniej przez dziesięciolecia. Istota „silvae caeduae” jest mi z upływem czasu coraz bliższa, bo – wśród rozlicznych możliwości spojrzenia na Naturę i sposobów korzystania z jej zasobu – jest tą, którą cechuje pokora i powściągliwość. Doszedłem do tego dość późno, rozmyślając i przygotowując wykłady i ćwiczenia, i studiując – to już przede wszystkim dla własnej przyjemności – sposoby i dzieje ludzkiego gospodarowania wśród pól, ogrodów i lasów, w czym miałem za przewodników przede wszystkim Jerzego Stempowskiego i Stanisława Vincenza, ale z czasem też i młodszych, Olivera Rackhama, Václava Cílka i Roberta Macfarlane’a.

Wspomnienie ostrzenia przez małego chłopca ołówków przywołuje też myśli o Henryku Dawidzie Thoreau, jego ojciec miał przecież w Concord fabryczkę ołówków i H. D. pracował tam i to przez całe lata, od powrotu z harwardzkich studiów aż po lata pięćdziesiąte XIX w. (w The Journal notatka z 20 listopada 1853: „I was obliged to manufacture a thousand dollars’ worth of pencils”); z czasem zresztą manufaktura działała już pod firmą „J. Thoreau & Son, Concord, MA”. Nie było to jakieś wyrobnictwo czy wymuszony życiem obowiązek – to właśnie H. D., zapalony w swych działaniach, nie tylko przy poletku fasoli nad słynnym stawem, unowocześnił sposób otrzymywania grafitowych sztyftów, mieszając, wzorem fabryk europejskich, zwłaszcza tych najlepszych, angielskich, starty na pył grafit z różnymi objętościami glinki, przez co firma produkować mogła ołówki kilku twardości, bezkonkurencyjne w Stanach i w Kanadzie („works on improving lead quality in pencils; learns from Scottish encyclopedia in Harvard Library to mix graphite with Bavarian clay, designs grinding mill to produce more finely powdered graphite”, Robert F. Sayre, Chronology, w: H. D. Thoreau A Week on the Concord and Merrimack Rivers, Walden, The Main Woods, Cape Cod, wydanie The Library of America, 1985). To twórcze zatrudnienie H. D. w ołówkowej manufakturze jest mało znane, pomijane, a przecież był głęboko związany nie tylko z Naturą, ale i z naturą ludzkiego rękodzieła – przedmiotami, sprzętami, narzędziami.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Cookie settings
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Cookie settings
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Cookies set by Google for logged in users.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

There is no cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

There is no cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Cookie settings