Pierwszą z rękodzielniczych czynności, jakiej nauczył mnie ojciec, było ostrzenie ołówków. Chodziło pewnie o ołówki do jego prac graficznych czy kreślarskich, a nie dla mnie, bo byłem za mały i tylko ojcu pomagałem – czy przeszkadzałem – w różnych robotach, przy kreśleniach, prasie do odbitek czy przy domowej stolarce. Wcześnie uczył mnie tego, co było ważne dla niego samego, pokazywał ulubione zatrudnienia. Na przykład jak rysować: jak radzić sobie z proporcjami tego, co się przenosi z przestrzeni na papier, jak zobaczyć to wszystko w odpowiednim skrócie, jak się mam przy rysowaniu ustawiać wobec słońca czy lampy, i żeby zaczynać od najdelikatniejszego zarysu rysunku i w ogóle nie używać gumki, podpowiadał, żeby podkładać sobie jakąś kartkę pod potniejącą dłoń, i wreszcie – że klucz wszystkiego tkwi w uważności spojrzenia i zrozumieniu tego, co tak naprawdę widzę, a wcale nie w perfekcji ruchów dłoni, czy w każdym razie zdecydowanie wcale nie wyłącznie w sprawności ręki.
Temperowanie ołówków to szlachetne zajęcie, trochę w tym roboty niby-drwalskiej, trochę niby-górniczej, bo mamy tu i drewno, i wydobyty ze skalnej macicy grafit (co prawda zmielony i przerobiony), którego sztyfcik odsłania się z każdym ruchem ostrza. Nóż czy nożyk musi być doskonale ostry, w razie potrzeby przeciągnięty kilka razy na kamieniu. Dla dobrego wyczucia, jak ostrze wchodzi w drewno, i siły, z jaką trzeba dociskać nóż, popycha się cały czas jego ostrze kciukiem lewej dłoni; ostrzenie grubą – jak najgrubszą czyli niestosowną do golenia – żyletką, oprawną w ramkę z blachy, było czymś niegodnym wielbiciela ołówków. Nie lubiłem ostrzyć ołówków w obłej obsadce (takie były na przykład reklamowe ołówki Banku Angielsko-Polskiego z Radomia, miejsca pracy dziadka; obłe – ocalały, nigdy nie zatemperowane), a tylko te sześciograniaste, bo wtedy wąskie jasne strugi drewna – strugi tak podobne do tych, jakie zostawiają u nasady pni drzew bobry – z „paznokciem” farby, która kryła ołówek, były w zarysie deltoidalne, jakby z dwu trójkątów, jednego bardzo wydłużonego, a drugiego – krótkiego i krępego. Trzeba się było starać, by zaciosy spod ostrza wychodziły wszystkie równe i jak najdłuższe, żeby dostać w efekcie długi stożek drewna, przechodzący niepostrzeżenie w grafitowy szpic.
Ołówki w tych czasach ojcowskich nauk były z reguły żółte (choć bywały i wielobarwne, jakby owinięte w lśniący, „marmurkowy” papier – to były pospolite ołówki szkolne) i często z napisem „cedrus”; napis zostawiałem, oczywiście, na nieostrzonym końcu, by trwał jak najdłużej. Warto wyjaśnić, co „cedrowego” w tych ołówkach, tak licznych, fabrykowanych na całym świecie. One przecież nigdy nie były i nie są oprawiane w wonne drewno cedrowe, to tylko takie marketingowe „zagranie”, nośna nazwa z mocnymi, bo i biblijnymi konotacjami w tle. Słowem „cedr”, podobnie jak – dla innych roślin i w odmiennych sytuacjach – określeniami „winorośl”, „bluszcz”, „jodła” czy „cyprys”, opatruje się przecież często wcale nie prawdziwe cedry, wina, bluszcze; to są tylko takie nazwy-wytrychy, odwołujące się do roślin powszechnie znanych, przynajmniej z nazwy, a stosowane dla roślin z zupełnie innych botanicznych szufladek. W przypadku ołówków owo „cedrowe” drewno, pięknie pachnące i dające się rzezać pod każdym kątem – rzecz tak ważna przy ostrzeniu, to najczęściej drewno jednego z dwu amerykańskich drzew iglastych, jałowca wirginijskiego (red cedar) lub cedrzyńca kalifornijskiego (incense cedar).
W jakie drewno oprawiano grafitowe sztyfty sprawdziłem w Słowniku towaroznawczym, zredagowanym przez Wacława Walewskiego, którego dziewięć tomów wychodziło od 1952; to ostatni u nas taki słownik – z zupełnie innej epoki, przednowoczesny, jakby wyjęty wprost z drukarń czy bibliotek radzieckich, ale wyjątkowo ciekawy, bo przecież pełen informacji z czasów, gdy fabryki miały czerwone ceglane mury i wysokie, dymiące czarnym dymem kominy, i matowe od fabrycznego kurzu okna z wielu prostokątnych szybek, i czasów, gdy jeszcze tak wiele robiło się samemu w domu, gdy po śruby, wkręty, gwoździe, kleje i pokosty jeździło się, gdy kto mieszkał jak my – w lewobrzeżnej Warszawie, „na Bagno”, do żydowskich niegdyś, co mi wyjaśniał ojciec, sklepików przy placu Grzybowskim. Wedle tego słownika ołówki oprawiało się w „drewno pospolite”, na przykład olszę, klon, lipę lub jodłę. A ojciec mówił mi, że w grab. I ten „grab” mnie teraz, po latach, dziwi. Może się jednak tata mylił, bo grabina, choć to drewno pospolite, to jednak samo w sobie pokręcone, twarde, „żylaste” – wiem to dobrze, bo tyle razy rąbałem na szczapy do pieców grabowe kloce (drewno, które trzeba koniecznie rozłupać, dopóki świeże, potem to już się nie da z tym niczego zrobić, zupełnie jak przy orce i bronowaniu niektórych gleb, zwanych „minutowymi”, ciężkich i twardniejących w ziemną skorupę), i chyba bardzo byłoby trudno ostrzyć taki grabowy ołówek? Załóżmy jednak, że te kiepskie krajowe ołówki z lat sześćdziesiątych bywały rzeczywiście oprawne w grab. Dopuszczam to w myślach, mimo wątpliwości, bo na hasło „grab” przychodzą na pamięć miłe myśli – o rzymskiej nazwie tego drzewa, o lasach niskopiennych, o fabryczce ołówków, jaką rodzina Thoreau miała w pierwszej połowie XIX w. w Concord, Massachusetts.
Łacińska nazwa rodzajowa to „carpinus”, z akcentem na „a”, bo to od „carpo, carpĕre”. Ten czasownik, w tym przypadku, z wielu jego znaczeń i odcieni, to – uszczykiwać, zrywać, szarpać, wyłamywać. Nazwa drzewa wzięła się wcale nie od zębatych, „wycinanych” na brzegu liści, jak sądzą i piszą prawie wszyscy, bo przecież ten piłkowany brzeg liści leśnego drzewa nie miał żadnego znaczenia w życiu codziennym, w leśnym czy wiejskim gospodarowaniu, a tam rodziły się nazwy. Wzięła się najpewniej, pisze o tym przekonująco Jost Trier (Holz. Etymologien aus dem Niederwald, 1952), z praktyki lasów niskopiennych, rzymskich „silvae caeduae”, „lasów koszonych”. Taki sposób pozyskiwania drewna, jego najpotrzebniejszych na co dzień sortymentów – drągów i tyczek, a więc przez powtarzane co kilka czy kilkanaście lat przystrzyganie przy samej ziemi odrastających pędów drzewa, dominował przez tysiąclecia (we francuskojęzycznych okolicach alpejskich „cherpe” to nadal nazwa ogłowionego, jak u nas wierzby, grabu). Takie podejście odpowiadało możliwościom ówczesnych narzędzi – były jeszcze na miarę i skalę zarówno człowieka, jak i drzew, ręczne i niewielkie, i pozwalało dobywać drewno bardzo oszczędnie, bo karpa drzewa służyła i służyła, co najmniej przez dziesięciolecia. Istota „silvae caeduae” jest mi z upływem czasu coraz bliższa, bo – wśród rozlicznych możliwości spojrzenia na Naturę i sposobów korzystania z jej zasobu – jest tą, którą cechuje pokora i powściągliwość. Doszedłem do tego dość późno, rozmyślając i przygotowując wykłady i ćwiczenia, i studiując – to już przede wszystkim dla własnej przyjemności – sposoby i dzieje ludzkiego gospodarowania wśród pól, ogrodów i lasów, w czym miałem za przewodników przede wszystkim Jerzego Stempowskiego i Stanisława Vincenza, ale z czasem też i młodszych, Olivera Rackhama, Václava Cílka i Roberta Macfarlane’a.
Wspomnienie ostrzenia przez małego chłopca ołówków przywołuje też myśli o Henryku Dawidzie Thoreau, jego ojciec miał przecież w Concord fabryczkę ołówków i H. D. pracował tam i to przez całe lata, od powrotu z harwardzkich studiów aż po lata pięćdziesiąte XIX w. (w The Journal notatka z 20 listopada 1853: „I was obliged to manufacture a thousand dollars’ worth of pencils”); z czasem zresztą manufaktura działała już pod firmą „J. Thoreau & Son, Concord, MA”. Nie było to jakieś wyrobnictwo czy wymuszony życiem obowiązek – to właśnie H. D., zapalony w swych działaniach, nie tylko przy poletku fasoli nad słynnym stawem, unowocześnił sposób otrzymywania grafitowych sztyftów, mieszając, wzorem fabryk europejskich, zwłaszcza tych najlepszych, angielskich, starty na pył grafit z różnymi objętościami glinki, przez co firma produkować mogła ołówki kilku twardości, bezkonkurencyjne w Stanach i w Kanadzie („works on improving lead quality in pencils; learns from Scottish encyclopedia in Harvard Library to mix graphite with Bavarian clay, designs grinding mill to produce more finely powdered graphite”, Robert F. Sayre, Chronology, w: H. D. Thoreau A Week on the Concord and Merrimack Rivers, Walden, The Main Woods, Cape Cod, wydanie The Library of America, 1985). To twórcze zatrudnienie H. D. w ołówkowej manufakturze jest mało znane, pomijane, a przecież był głęboko związany nie tylko z Naturą, ale i z naturą ludzkiego rękodzieła – przedmiotami, sprzętami, narzędziami.
JAKUB DOLATOWSKI