„Za opłotkami albo przy zaniedbanych drogach naszych wsi wyrasta często krzewiasta roślina, którą lud ze względu na leniwie zwisające, cierniste gałązki nazywa w wielu okolicach nygusem, natomiast książki przyrodnicze dają jej pięknie brzmiącą nazwę licyna albo kolcowój. Jest to krzew z widzenia przynajmniej znany każdemu, ktokolwiek był na wsi. Krzew ten tworzy gęste zarośla, ma lancetowate listki i drobne fioletowe kwiatki, a owocuje w postaci wydłużonych czerwonych jagódek. Co prawda kwiatków i jagódek nie ma na nim wiele, skutkiem czego kwitnienie i owocowanie słabo są widoczne. Takie to zarośla licyny są najmilszym miejscem pobytu wróbli. Przez cały rok wróble gromadzą się tutaj stadami, wygrzewają w słońcu i czyszczą piórka. Dopóki jest spokojnie i bezpiecznie, siedzą na wyższych gałązkach i ćwierkają wesoło, ale skoro pojawi się jaki drapieżnik, zwłaszcza ich śmiertelny wróg krogulec, natychmiast milkną i jak kulki spadają niżej, kryjąc się wśród najgęściej poplątanych ciernistych gałązek. Ani jeden wróbel nie ufa sile swych skrzydełek, lecz wszystkie jak myszki wciskają się w gąszcz i z bijącym sercem czekają tak długo, aż minie niebezpieczeństwo” (Jan Sokołowski, Wróbel, cytuję z wydania z 1957). Objaśnienia słowa „nygus”, ale w odniesieniu nie do próżniaka i wałkonia, ale właśnie – krzewu, bywają też inne; Jerzy Szulczewski, przyrodnik i etnograf, rodem z tych samych stron co Sokołowski, widział to inaczej i w tekście o roślinności południowych okolic Poznania pisał w 1963, że na jego rodzinnych Kujawach, ale i w Wielkopolsce, długimi gałązkami licyny wypędzano w wielkanocny poniedziałek lenistwo, czyli właśnie „nygusa”. Jak jest, nie wiem, no ale „nygus”, jako nazwa rośliny, to intrygujące i prosi się o dalsze poszukiwania, jak zresztą proszą i inne nazwy tego krzewu.
Karol Linneusz dał licynie płotowej łacińską nazwę Lycium barbarum, sięgnąwszy do rzymskiego lycium medicamentum, określenia leku z jakichś roślin kolczastych, pokrytych „wilczymi” cierniami – greckie „lýkos” to wilk. Dla K. L. była więc licyna przede wszystkim – epitet miał w stworzonym przez niego systemie nazw roślin oddawać cechę o zasadniczym znaczeniu – rośliną ludów nam nieznanych, obcych, nietutejszych, bo i szybko wędrowała coraz to dalej na zachód, wzięta do upraw dla swych ciernistych gałęzi aż w dalekiej Azji. Przed Linneuszem pisywano też o niej rhamnus peregrinus – szakłak wędrujący, czyli włóczykij i wagabunda (samo rhamnus, szakłak, było słowem na najróżniejsze „ciernie”, nie tylko dla rośliny, którą określamy tak współcześnie). Licyna była rzeczywiście „barbarzyńska”, trafiła bowiem do nas nie z zachodu, w ogrodniczym „potopie” XVIII i XIX wieku, jako towar firm angielskich, francuskich, holenderskie czy niemieckich, a od drugiej strony, przez Ukrainę; poza nią tą drogą przyszła jeszcze tylko, z Pontu i Wołynia, azalia o ciężkim, duszącym zapachu żółtych kwiatów.
W nowych okolicach była z wyglądu zupełnie obca, nieznana miejscowym, niczego rodzimego nie przypominała, ale wszędzie potrafiła się w mig „zaczepić”, zakotwiczyć na byle spłachetku ziemi i potem była już „nie do zdarcia”, nie do wyplenienia – taki krzew opłotków i zagumiennych dróg, przedmieść, śmietnisk i pogorzelisk, przydroży i miedz, manowców i wertepów, czyli miejsc podejrzanych, kiepskich i trefnych, gdzie sadowiła się incognito. Zwłaszcza na Ukrainie była i jest wszechobecna, sadzono ją po to, by – sama obca, roślinny „gastarbeiter” – kolącymi, mocnymi i splątanymi gałązkami broniła obejść, ogrodów i pastwisk przed innymi obcymi – zbędnymi i niechcianymi zwierzętami i ludźmi. Trafiała więc na graniczne wały ziemne i na mury, stąd ukraińskie „czortowy plit”, „pletuch”, „płotnik”, „popłocina” czy „żiwoplit”. W tej właśnie roli – stróża, wspominał licynę, wśród innych kolących „bodiaków”, Józef I. Kraszewski (Wspomnienia z Odessy, Jedysanu i Budżaku, 1845).
Że jest przybyszem, rośliną obcą, która pojawiła się nie tak dawno, widać po wielości nazw, jakimi ją obdarzano, różnorodnych i często efemerycznych; spośród nich ukraińskie znam ze Słownika botanicznego łacińsko-małoruskiego Stefana Makowieckiego (wydany w międzywojniu, ale zestawiany w Kijowie na przełomie 1917 i 1918, w dramatycznych okolicznościach, pomyślmy! – „gdy bolszewicy dzień i noc ostrzeliwali miasto”) i ze współczesnego słownika ukraińskich roślin, pracy lwowianina, Jurija Kobiwa. Licyna płotowa to była, wybieram tylko niektóre określenia, barbara, bukszdorn czyli koziróg albo kozłowe ciernie, cicholas, ciernik, ciernie jerozolimskie (pewnie eufemizm w miejsce „cierni żydowskich”?), darmoros, dereza, jaśnik, kolorośl, nikokol.
Gdy widzę szarawą gęstwinę cienkich, łukowatych jej gałęzi, uśmiecham się w duszy, a to dlatego, że od razu pojawia się w pamięci kilka tekstów miłych mi autorów. Pierwszy przypomniałem na wstępie; nikt u nas nie pisał o ptakach swobodniej, prościej i serdeczniej niż Jan Sokołowski, jego obrazek licyny, poza tym, że dokładny, ujmuje prostotą i delikatnością, choćby tymi kulkami wróbli o strwożonych sercach. No i jeszcze słowo „lud”, którego już teraz, a przecież od druku broszurki minęło zaledwie kilkadziesiąt lat, nikt by tak nie użył. Sokołowski pisał tak zawsze, już przed wojną w Ptakach ziem polskich, a po wojnie także w lżejszego kalibru tekstach, na przykład w kilkunastu „ptasich” zeszycikach dla dzieci, takich właśnie jak Wróbel.
Kolejne dwie, po Wróblu, już „poważne”, książki, które od razu wywołują z mojej pamięci krzak licyny, napisali rdzennie i w duszy głęboko „ukrainni” – Stanisław Stempowski i Jarosław Iwaszkiewicz. Pamiętniki S. S., to jedna z moich częściej ponawianych lektur, zwłaszcza pierwsze rozdziały, z obrazami wiejskiego życia na Podolu, w Hucie Czernielowieckiej i Szebutyńcach; żadna inna z książek nie ma chyba na marginesach tylu notatek ołówkiem, tylu znaków zapytania czy słów wypisanych na boku – odłożonych tam na później, do poszukiwań w słownikach, leksykonach i gdzie tam jeszcze, bo dystans, jaki różni między sobą kilka ostatnich pokoleń zatarł znaczenie tak wielu przedmiotów, czynności i słów. Ile u S. S. choćby – ciemników, „papuziego” koloru kamizelek, rynewek, umbrelek, przymoczek z wody różanej, wierzchowin stawów, cytwaru, szarabanów, posochów; wszystko to tkwiło za dzieciństwa i młodości S. S. w zwykłej codzienności, a wspominane przecież w Pamiętnikach przez człowieka, który, gdy umierał, to ja miałem się tuż-tuż urodzić; nasze czasy są tak bliskie, a słowa, wśród których żyliśmy, już tak odmienne. Stempowski w opisie domu na krawędzi urwiska opadającego ku Smotryczowi, w którym w latach szkolnych mieszkał na stancji w Kamieńcu Podolskim, budynku od strony płaskowyżu miasta parterowego, ale od strony jaru rzeki aż czteropiętrowego, bo taka to tam stromizna, kreśli „osypiska porośnięte licjum i dzikimi krzewami, strome nie do przejścia”, a z innego miejsca, ale też z urwisk nadrzecznych, znad brzegu Dniestru pod wioską Bakota, wspomina „od wsi pod górę […] wygodną ścieżkę obsadzoną licjum”. Drugie zapamiętane przez mnie wspomnienie licyny z Podola – u Iwaszkiewicza, który wspominając w Ogrodach Kalnik, pisze, że „dach ich domu wynurzał się z tych zarośli licjum i berberysu, z zarośli i burzanów”.
Bez względu na to, jak u nas i trochę dalej na wschód zwali lub zwą ten krzew, nazwy w takiej chwili nie mają żadnego znaczenia, bo gdy zza węgła domu, zza płotu czy drzewa w sadzie wypada jak błysk – krogulec, to wszędzie wróble ze łomocącymi sercami zapadają w głąb, ku ziemi, kryjąc się przed tymi jakże długimi nogami, palcami i szponami krogulca, w nadziei, że gmatwanina gałązek wystarczy, by ocalić życie.
JAKUB DOLATOWSKI