Polski Paryż lat osiemdziesiątych, miejsce mojego pobytu przez sześć lat, przeniósł się w zaświaty albo w najlepszym razie repatriował do kraju. Ponieważ zbliżają się Zaduszki, powinnam na różnych cmentarzach odszukać dawnych przyjaciół. Na warszawskich Powązkach spoczywają niemal ramię w ramię Zbigniew Herbert i Jan Lebenstein. Żegnałam ich obu.
Trzeba jednak trafu, że pod koniec października najbliżej mi będzie do polskiej nekropolii w Montmorency, bo księża pallotyni zaprosili mnie do udziału w paryskim wieczorze pamięci Olgi Scherer, (piątek, 20 października, godzina 19.30, rue Sourcouf) Pamiętam, jak blisko czterdzieści lat temu w dzień zaduszny pojechaliśmy tam liczną grupą. Były kwiaty, znicze, ale przede wszystkim aktorskie recytacje fragmentów dzieł pochowanych tam twórców-emigrantów. Towarzyszyłam wtedy Oli Watowej. Kiedy zatrzymaliśmy się nad grobem Aleksandra Wata, Wojciech Pszoniak odczytał jeden z jego wierszy śródziemnomorskich. To chyba najlepszy sposób uczczenia poetów i pisarzy. Trzeba nie tylko o nich myśleć, ale i na głos przypominać ich dzieło.
W Montmorency pochowana jest też Olga Scherer. Choć nie tak znana, jak jej sławni koledzy, była ważnym filarem polskiego Paryża. Profesor literatur porównawczych na Université Paris 8, autorka kilku powieści oraz sporej liczby opowiadań, eseistka, tłumaczka i działaczka na rzecz ruchów wolnościowych w Polsce, zasługuje na naszą wdzięczną pamięć.
Biografia Olgi mogłaby się stać kanwą filmu czy serialu, który zaczynałby się tak: piętnastoletnia panienka z dobrego krakowskiego domu wyjeżdża latem 1939 roku na wakacje z matką i boną do Francji, gdzie mieszkają jej ciotki. Chwilę później jej ojciec, inżynier chemik i zamożny przedsiębiorca, uczestnik wojny 1920 roku, zostaje powołany na ćwiczenia do Brygady Strzelców Podhalańskich w Nowym Sączu. Olga już nigdy nie zobaczy ojca, który ginie w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach.
Na wieść o wybuchu wojny jej matka pragnie wrócić do Krakowa, zostawiając jedynaczkę pod opieką krewnych w Vichy. Szczęściem wysłała paszporty do przedłużenia w konsulacie polskim w Paryżu i nie może zrealizować skrajnie ryzykownego planu. Odtąd zaczyna się ich emigracyjna tułaczka.
Olga, która z matką znalazła się w Nicei, i tam chodziła do liceum, niechętnie wspominała tamte czasy naznaczone biedą i ciągłym poczuciem niebezpieczeństwa. W Wikipedii hasło „Olga Scherer” zaczyna się od informacji „pochodzenia żydowskiego”. Ona sama nigdy jednak nie wspominała o swoich korzeniach. Nie opowiadała, że jej przodek był posłem na Sejm Wielki. Definiowała się przede wszystkim jako Polka, krakowianka. Ten fakt świadczy jedynie, że i z Francji mógł ją spotkać transport do obozu zagłady.
W wyjeździe za ocean pomógł matce i córce pewien wysoki rangą oficer amerykański stacjonujący w Marsylii, odpowiedzialny między innymi za przydział wiz uchodźczych. Olga – bardzo dyskretna z natury – napomknęła w wywiadzie ze mną, że się w nim podkochiwała pierwszą cielęcą miłością, a on nie zwracał uwagi na rozkwitającą dziewczęcość. Kiedy go zobaczyła już po wojnie, nie mogła pojąć swojego zauroczenia. Widziała w nim bohatera z kart powieści Hemingwaya, gdy tymczasem zobaczyła przeciętnego człowieka.
W 1942 roku obie uciekły przez Pireneje do Hiszpanii, podobnie jak wielu innych uchodźców polskich – Tuwimowie, Lechoń, pół redakcji „Wiadomości Literackich”. I jak oni, wylądowały w Portugalii na cały rok, czekając na wizy amerykańskie. Olga wspominała mi, że w Lizbonie było jej jak u Pana Boga za piecem, ale o zostaniu na stałe nie było mowy, bo Salazar nie życzył sobie imigrantów.
Gdy wreszcie dopłynęły do Stanów, zamieszkały w Nowym Jorku. Tam Olga podjęła studia na renomowanej uczelni – Columbia University, na wydziale slawistyki. Jednym z jej profesorów był Manfred Kridl, wilnianin, dawny wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego. W jego kole naukowym pod kryptonimem STO udzielał się w czasie studiów Czesław Miłosz. Olga doktoryzowała się u Kridla, pisząc dysertację poświęconą noweli polskiej. Przetłumaczyła później na angielski jego podręcznik akademicki historii literatury polskiej.
Była nie tylko wybitnie uzdolnioną, ale i śliczną młodą kobietą. Wcześnie wyszła – jedyny raz zresztą – za mąż za mężczyznę nazwiskiem Virsky, który jako nastoletni uciekinier uratował się z pożogi wojennej przygarnięty przez wojsko sowieckie. Został synem pułku i był kształcony na szpiega. Korzystając z nadarzającej się okazji zaraz po wojnie przeszedł na stronę aliantów i ogłosił książkę o swoich doświadczeniach. Po ślubie Olga używała przez kilka lat podwójnego nazwiska, Scherer-Virsky, ale ten związek szybko się rozpadł. Jej mąż, już w służbie wywiadu amerykańskiego – jak mi opowiadała – miał za zadanie sprawdzić żonę Stanisława Mikołajczyka, w latach 1943-44 – przypomnę – premiera rządu RP na Uchodźstwie, który przy aktywnej pomocy Anglików i Amerykanów wsławił się brawurową ucieczką z Polski na statku wyruszającym z Gdyni 20 października 1947 roku. Żona Mikołajczyka, imieniem Cecylia, z ich synem została po wojnie w Londynie i stamtąd dotarła do USA. Kilka lat później zmarła. Olga nie mogła zrozumieć, jak mi relacjonowała, dlaczego jej świeżo poślubiony mąż wyruszył z Mikolajczykową samochodem przez całe Stany. I zażądała rozwodu. Pozostała jednak z Virsky’m w przyjaźni. Poznałam go kiedyś u niej w mieszkaniu, gdy odwiedził Francję z drugą żoną. Był dystyngowanym starszym panem.
Natomiast kariera naukowa doktor Scherer przebiegała pomyślnie. Olga wykładała na swojej alma mater, potem w Yale, następnie na uniwersytecie stanowym w Bloomington w stanie Indiana, słynącym z imponującego zbioru rękopisów oraz doskonale prowadzonej polonistyki. Znajomość wielu języków spowodowała naturalną koleją rzeczy wybór komparatystyki. Jako studentka Columbii chodziła na seminaria Romana Jakobsona, genialnego teoretyka literatury, współtwórcy strukturalizmu. Później do tego grona ulubionych badaczy dołożyła Bachtina, Lacana i innych semiotyków. Jej prace naukowe były nadzwyczaj erudycyjne, więc dla przeciętnego zjadacza literatury trudne w odbiorze, bo eliminowały wszelkie odniesienia biograficzne. I tu akurat Olga poczuła się w swoim żywiole, bo biografistyki nie znosiła, również w odniesieniu do własnej osoby. Jej praca doktorska o noweli została wydana w USA i do dziś służy studentom wydziałów filologicznych.
W 1957 roku otrzymała stypendium naukowe we Francji i w końcu tam osiadła. Być może podjęła tę decyzję wiedziona uczuciem do zjawiskowego malarza Jana Lebensteina, laureata Grand Prix de Paris na I Biennale Młodych w 1959 roku; odtąd zamieszkał tam na stałe, na jakiś czas razem z Olgą.
Pech chciał, że będąc jego muzą (potrafię bez trudu rozpoznać jej odkształcone podobizny na jego płótnach), Olga była zarazem nadopiekuńcza. Już nie pamiętam, który z przyjaciół opowiadał mi, że aby zapanować nad zwyczajami malarza o zdecydowanie cygańskiej naturze, wmówiła mu ciężką chorobę i wsadziła na wózek inwalidzki, którym gotowa była go wozić. Tego było już zbyt wiele, nastąpiło rozstanie. Lebenstein związał się z nową przyjaciółką, znaną w polskim środowisku. Olga nawet po latach wyrażała się o niej „moja wrogini”. Oboje mieszkali w swoim sąsiedztwie w dzielnicy Le Marais, często spotykali się na wernisażach i innych fetach, trzymając się od siebie z daleka. Kilkakrotnie jednak, jak mi się zwierzyła Olga, Jaś – nocny ptak – wpadał do niej niezapowiedziany. I niezupełnie trzeźwy. Oboje zdawali sobie sprawę, że przegrali pasjonujący związek.
Koniec lat pięćdziesiątych był znamienny w życiu polskiego Paryża. W czasie Odwilży do Miasta Świateł przybywali licznie literaci i artyści zza Żelaznej Kurtyny, która na krótko uchyliła swoje zardzewiałe fałdy. Olga opowiadała mi, że ich punktem zbornymi był wtedy bar Old Navy przy bulwarze Saint-Germain; dziś po nim nie został kamień na kamieniu. Pojawiał się tam Herbert, Wierzyński, Miłosz i cały tłum przyjezdnych z Polski, tocząc ożywione dyskusje. Atmosferę tamtego miejsca Olga utrwaliła w nieco satyrycznym ujęciu w swojej powieści W czas morowy.
Bo prócz pracy naukowo-dydaktycznej coraz bardziej wgryzała się w uprawianie literatury. Systematycznie pisywała eseje i opowiadania drukowane w amerykańskich „Tematach”, w londyńskich „Wiadomościach” i paryskiej „Kulturze”. W roku przeprowadzki do Francji napisała krótką powieść o psie, Spot Luck, będącą jej debiutem w prozie fabularnej. W sekrecie przed nią zilustrował ją Lebenstein, już po ich rozstaniu. W ilustrowanej wersji książeczka ukazała się nakładem Czytelnika w 2001 roku. Wcale się nie dziwię wyborowi takiego tematu – Olga kochała psy obsesyjną miłością, począwszy od złotego spaniela w dzieciństwie. Kiedy ją poznałam, swoje piękne mieszkanie z ogromnym tarasem na trzecim piętrze dzieliła z dwiema dalmatynkami, matką i córką, Damą i Laszką. Ponieważ psice wszędzie zostawiały sierść, Olga ubierała się stosownie do ich umaszczenia, żeby setki kłaczków były jak najmniej widoczne. Głównie w cienkie tweedy o splocie sól-pieprz, jak mawiała. I tej rasie pozostała wierna. Jej ostatnia dalmatynka miała na imię Gratka. Przeżyła swoją panią i znalazła dom u przyjaciela Olgi, Wojtka, choć o mały figiel nie wylądowała u mnie.
Gdy zastanawiam się nad epitetem, który w miarę trafnie oddałby naturę Olgi Scherer, chyba wybrałabym słowo stworzone przez Tadeusza Kotarbińskiego: „spolegliwa”. Na niej rzeczywiście można było polegać. Prócz pisania, które przychodziło jej z celowym wysiłkiem – brudnopisy pisane ołówkiem, z gumką na podorędziu, potem kilka czystopisów i dopiero na koniec żmudne przepisywanie na maszynie, i to nawet w dobie pecetów – Olga nawiązała żywy kontakt z Centre du Dialogue i jego twórcą, księdzem Józefem Sadzikiem, który często pojawiał się w jej wspomnieniach. Tę współpracę i głęboką przyjaźń przerwała nagła śmierć Sadzika latem 1980 roku. Za jego namową przetłumaczyła na polski sześć dzieł myślicieli chrześcijańskich, wydanych w Editions du Dialogue w latach 1967-1971. Współpracowała z innym bliskim sobie człowiekiem – Konstantym Jeleńskim przy tłumaczeniach współczesnej poezji polskiej. Prócz tomu opowiadań napisała jeszcze jedną powieść pod tytułem Lepszości, do dziś niewydaną. Wysłała ją do oceny Miłoszowi i dlatego jej rękopis znalazł się w archiwum poety przekazanym przez jego syna Bibliotece Narodowej w Warszawie.
Pracowita Olga wchodziła w skład Zarządu Funduszu Pomocy Niezależnej Literaturze i Nauce Polskiej. Pełniła tam funkcję sekretarza, co oznaczało mnóstwo papierkowej roboty i szczegółowe rozliczenia finansowe. O jej wkładzie w prace Funduszu pisał Miłosz z uznaniem w jednej z „Biesiad Literackich”.
Poznałam Olgę pod koniec czerwca 1981 roku, gdy szłam w jego towarzystwie rue de la Perle w dzielnicy Le Marais. Pogrążeni w rozmowie, dosłownie wpadliśmy na nią. Ujrzałam przed sobą zgrabną i szykowną kobietę o kształtnej głowie, krótkiej szpakowatej fryzurze i wyrazistych czarnych oczach. Bez chwili wahania Olga zaciągnęła nas do swojego lokum nieopodal. Rozmowom przy winie nie było końca. Tak się zaprzyjaźniłyśmy. Gdy trzy lata później zamieszkałam na długo w Paryżu, dwukrotnie spędziłyśmy wakacje z naszymi czworonogami. Za pierwszym razem pojechałyśmy aż do Rocamadour, miasteczka leżącego na półce skalnej w Owernii, słynnego z posążku Czarnej Madonny, ale i wykwintnej kuchni. Kilka lat później wybrałyśmy się na odpoczynek w dolinie Loary z nieco innym zestawem psów, które ostro tam rozrabiały.
Ilekroć przyjeżdżałam do Paryża w latach 90., byłam jej częstym gościem. Któregoś razu dowiedziałam się, że zdiagnozowano u niej raka piersi. Operację i chemię Olga przyjęła z godnością, a nawet ze specyficznym dla niej czarnym humorem. I to ja ją zawiadomiłam telefonicznie o niespodziewanej śmierci Janka Lebensteina pod koniec maja 1999 roku w krakowskim szpitalu. Postanowiła przyjechać na pogrzeb. Z lotniska przywiozłam ją do siebie. Choroba odcisnęła na niej swoje piętno. Olga zmalała, skurczyła się w sobie. Tylko jej oczy jeszcze mocniej płonęły czarnym blaskiem.
I wtedy, na Cmentarzu Powązkowskim, widziałyśmy się po raz ostatni. Przerzuty okazały się bezlitosne. Pod czułą opieką przyjaciela Olga zmarła 26 listopada 2001 roku.
RENATA GORCZYŃSKA