Przyzywam Cię,
bądź ze mną w swej
czułej tajemnicy.
Nie ukrywaj się
za szeregiem znaków
domagających się wiary.
Zmartwychwstałeś,
a odkupiony świat
jest Twoim dziełem.
Bez Ciebie w ogóle
nie mógłbym istnieć,
ani kochać, ani nawet
wpadać w pułapki grzechu.
Dlatego zdruzgotałeś śmierć,
dlatego grób jest pusty,
dlatego moje serce płonie.
Wielu ludzi ulega swego rodzaju paschalnej pokusie. Polega ona na tym, że ich zdaniem pusty grób sam przez się stanowi dowód zmartwychwstania, jak gdyby to, że Jezus ukazywał się po swoim zmartwychwstaniu, unieważnia sam akt wiary. Gdyby tak było, musielibyśmy przyjąć, że zmartwychwstanie podlega w pełni prawom zmysłów i historii, a Chrystus wyszedł z mogiły w obecności wiwatujących tłumów, trzymając chorągiew zwycięstwa nad śmiercią. Wówczas jednak mielibyśmy do czynienia zaledwie z mityczną cudownością. Co sądzić o wierze w zmarłego Boga, który by się odegrał na ludzkości, olśniewając i zmuszając ją do uległości, i nieustannie odnosił nad nią najróżniejsze zwycięstwa. Taki Bóg były Bogiem wykreowanym przez ziemskie marzenia, podszyte folklorem pogańskim. Powiadam więc jasno: zmartwychwstanie nie może być bajkowym wydarzeniem, widomym i pewnym dla naszych oczu, lecz musi pozostawać szeregiem znaków domagających się głębokiej wiary. To zarazem fakt historyczny i przedmiot ufności. Dziejowe jest świadectwo apostołów, którzy stwierdzili, że widzieli Zbawiciela żywego już po śmierci krzyżowej.
Co tam się wówczas stało? W kręgu najbliższych Chrystusa zdołano ustalić tylko dwie sprawy: istnienie pustego grobu i coś, czego nie sposób określić jako ukazanie się Zmartwychwstałego, lecz pojawienie się kogoś, kto stanął przed nimi i w którym nie dostrzegli jeszcze żywego Jezusa. Jeśliby Go natychmiast rozpoznali, natychmiast doszliby do wniosku, że mają do czynienia z przypadkiem ożywienia ciała zmarłego człowieka. Jakże wyobrazić sobie apostołów krzyczących: „Oj, więc wyszedłeś z grobu”. Umarłeś, a stoisz przed nami”. Wypada natomiast zasugerować, że stwierdzili oni najpierw czyjąś obecność, dla Magdaleny był to ogrodnik, dla pielgrzymów z Emaus – podróżny… i dopiero potem, w akcie wiary, ujrzeli w tym kimś tego, z którym wspólnie przeżyli trzy lata i którego byli uczniami. I w tym momencie nastąpiła rzecz niesłychanie ważna. On mianowicie zwrócił ich myśli ku przyszłości, powierzył ważne zadanie: mają – poddając się prowadzeniu Ducha Świętego – budować Kościół i rozszerzać Jego granice. Bo rozkwit i rozrastanie się wspólnoty eklezjalnej to o wiele większe i wyższe objawienie się Jezusa zmartwychwstałego aniżeli Jego epifanie.
Nie było łatwo dawniej, nie jest łatwo dzisiaj przyjmować wskazany fakt, ponieważ trzeba sporej pracy ducha, stałego czuwania, by mógł nastać Boży pokój, okupiony zresztą wieloma przeciwnościami. Musimy być religijnie aktywni tu i teraz, nie zaś wpatrywać się w jakąś utopijną przyszłość. Należy z miłości uczynić oręż jedności z Bogiem i z ludźmi. Tam, gdzie jej nie było, niebiańska miłość oddała siebie, siebie zasiała i z obumarłego ziarna zrodziła się miłość zbawcza. Jako że Mistrz z Nazaretu naprawdę umarł na krzyżu i został pogrzebany. Stał się bowiem człowiekiem, solidarny zarówno z żyjącymi, jak i z umarłymi. Zstąpił też do piekieł. Dotknął samego dna rozdarcia i nieszczęścia, jakie niesie śmierć, by w ten sposób zanieść owoce krzyża w otchłań zabójczego zagubienia i lamentu oraz ukazać chwałę zmartwychwstania.
Nie potrafimy pojąć, co to w istocie znaczy? Niektórzy przypuszczają, że niebo powinno się rozumieć na podobieństwo ziemskiego istnienia, ale pozbawionego zła, słabości czy niszczenia. Chcieliby w wieczności być blisko tych, których ukochali, móc okazywać im szczere uczucia i serdeczność. A do tego potrzebne jest ciało – to ono stanowi środek porozumiewania się. Także i z tej racji, my chrześcijanie wierzymy w „zmartwychwstanie ciała”. Jakie będzie to nowe ciało? Nikt do końca nie zgłębi owej tajemnicy, jednak św. Paweł przybliża nam ją: „zasiewa się zniszczalne – powstaje zaś niezniszczalne; sieje się niechwalebne – powstaje chwalebne; sieje się słabe – powstaje mocne; zasiewa się ciało zmysłowe – powstaje ciało duchowe. Jeżeli jest ciało zmysłowe, powstanie też ciało duchowe. Nie było jednak wpierw tego, co duchowe, ale to, co ziemskie; duchowe było potem” (1 Kor 15,42-44,46). W takim razie chcąc uzyskać życie wieczne, powinniśmy najpierw zadbać o właściwe rozumienie i należyte traktowanie własnej cielesności – ona wszakże wiedzie do Boga, stanowiąc charakterystyczny teren zbawienia.
Nikt ze współczesnych nie wie, jak wyglądał Chrystus, jakie miał rysy twarzy, jak się poruszał i mówił. W fizycznym aspekcie przedstawia się Jego ciało raz jako ciało zmęczone, zanurzone w trudach kruchego bytowania, cierpiące i bolesne, innym razem jako „piękne”, „w glorii”. Na pewno ziemskie piękno jest niczym w porównaniu z pięknem Chrystusa, który przyobleczony po zmartwychwstaniu w „ciało duchowe” przyćmi swoim blaskiem wszechświat. Naturalnie Zmartwychwstały „nie ma ciała podobnego nam”, ale my otrzymamy takie samo – przemienione – ciało, gdy pożegnamy się z ziemską przygodnością i powstaniemy z martwych. Dlatego dzieło wcielenia i odkupienia spełnia się w „każdym ludzkim ciele”. A ono odzyska utraconą w raju niewinność i nagość, przy czym owa nagość nie będzie już przesłaniać sobą miłości, gdyż stanie się „przezroczysta”, nie zatrzymująca na sobie spojrzenia i spełniająca się w szczęściu nie własnym, lecz skierowanych w stronę kogoś drugiego. Ciało „odrodzone w niebie” zwiąże się najściślej, choć nieabsolutnie, z ciałem Chrystusa. Świadczą o tym symbole użyte do opisu Jego „drogocenności”: purpura – najpiękniejsza i najwytworniejsza barwa, uznana za symbol Boga, Jego piękna i godności, mirra – znak zbawczej śmierci Chrystusa, przez którą pojednał ludzi z Ojcem, kadzidło – symbol uwielbienia Boga, dążenia wzwyż, uduchowienia, modlitwy, kamień – oznaczający między innymi niepodważalność, trwałość, niezmienność oraz samego Chrystusa, który stał się kamieniem węgielnym pod ludzkie zmartwychwstanie i zbawienie.
By jednak było to możliwe, muszą zostać spełnione dwa zasadnicze warunki; po pierwsze, nie powinniśmy bezproblemowo rozgrzeszać się ze zła, które rozrasta się w nas jak rozłożyste drzewo. Brak świadomości grzechu, samozadowolenie ze swoich możliwości – to groźna duchowa pułapka; a po drugie, mamy uwierzyć, że to właśnie Jezus dysponuje mocą wyzwalania z grzechów i przyjmowania do grona swoich najbliższych. Przytaczam za Andrzejem Kijowskim pouczające świadectwo świętego Augustyna. Do rangi symbolu urosły nie tylko łzy jego matki Moniki, by syn wreszcie opamiętał się i wszedł na chrześcijańską ścieżkę życia, ale również łzy przyszłego autora Wyznań wylewane nad samym sobą, kiedy pisał, że „nie podoba mu się” to i tamto, z tego, co kiedyś relacjonował; przyznawał, że utrwalił wiele płochych deklaracji, mało poważnych wyznań, że często nie był zbyt rozważny.
Ale pewnego dnia przebywając w ogrodzie, nie mógł powstrzymać się od łez, prosząc Boga o rozstrzygające ocalenie. I wtedy usłyszał głos chłopca bądź dziewczynki: „Weź to, czytaj! Weź to, czytaj! (TOLLE LEGE, TOLLE LEGE)”. Szybko otarł łzy i otworzył Biblię na chybił trafił. Kiedy przeczytał, że nie w ucztach i pijaństwie, nie w rozpuście, zwadzie i zazdrości, lecz w Chrystusie otrzymujemy zbawienne szczęście, ogarnęła go nieznana rzewliwość i pewność: oto jestem już po stronie Boga, zdobyłem przewagę nad swoim „libido”, wygrałem. Umysłowość, serce i ciało Augustyna stały się dogłębnie chrześcijańskie. Heroizm jego nawrócenia, blisko spokrewnionego z powołaniem nie polegał na żadnym ryzyku, ale na konfrontacji z rozumem, dla którego wiara jest „głupstwem”. Wybierając prawdę Ewangelii i rzeczywistość Kościoła, Augustyn optował za pokojem, do którego tęskniło jego serce, ale przed którym wzdragał się rozum, i od którego odstręczała go jego własna kultura umysłowa. Chciał wiedzieć, co się z nim dzieje, zwłaszcza w dramatycznych momentach życia, gdy się przemienia, nawraca. Toteż starał się mówić nie tyle o sobie, bo to zawsze ustawia blisko pychy, ile raczej zwracał się do Boga, by Mu powiedzieć, jak został przez Niego obdarzony talentami, uratowany i skierowany ku Dobru.
To nieprzemijający przykład również i dla naszych dzisiejszych bojów, nawróceń, wciąż od nowa wybuchających religijnych sporów albo umacniającej się w szybkim tempie konfesyjnej obojętności. Próbujmy zatem wydobywać z gruzów, którymi sami się murujemy. Oddychajmy miłością i nadzieją nadchodzącego, jakby to określił Czesław Miłosz, na kocich łapkach imponującego zmartwychwstania świata i wszelkiego stworzenia.
Wasilków, 29 marca 2024
ks. JAN SOCHOŃ