Dawno temu, gdy mieszkałem jeszcze w Berlinie, czytałem książkę Herberta Rosendorfera Der Ruinenbaumeister. Zupełnie nie pamiętam już jej treści, a tylko tytuł, który w polskim wydaniu brzmi Budowniczy ruin. My według niektórych też zostaliśmy „budowniczymi ruin” i nie raz słyszeliśmy, że chcemy odbudować (budować) „ruinę”!
Chcieliśmy wierni odtworzyć 200-letni budynek w stanie pierwotnym, zgodnie z dawną sztuką budowlaną i przy użyciu takich samych jak wówczas materiałów. W ciągu prawie dwustu lat istnienia chałupa była jednak kilkukrotnie przebudowywana, była też gruntownie remontowana i „modernizowana” w XX wieku w okresie międzywojennym, musieliśmy więc odtworzyć jej pierwotny stan – m.in. układ pomieszczeń czy „czarną kuchnię”. Długie zimowe wieczory spędziłem na rekonstrukcji planów zniszczonej części wschodniej budynku: pierwotnego układu izb, drzwi i okien. By to zrobić już wcześniej, w trakcie rozbiórki, należało zwracać uwagę na ślady wszystkich zmian i „modernizacji”. W drewnianym budynku zmiany takie są z reguły dość dobrze widoczne: inne są ślady zostawione w drewnie po siekierze czy cieślicy (to narzędzie ciesielskie, używane do obrabiania pni drzew w celu uzyskania płaskich, wydłużonych płaszczyzn), którymi pierwotnie obrabiano belki, inne po ręcznej pile tartacznej, a jeszcze inne po pile łańcuchowej czy tarczowej. Zmieniały się też sposoby łączenia belek i desek (o tym jeszcze napiszę), metody tynkowania ścian, inne były materiały wykończeniowe, a przede wszystkim inna jakość drewna, przekroje i wymiary belek, etc.
Wczesną wiosną, gdy tylko zniknął śnieg i rozmarzła ziemia, mogliśmy wrócić do Warnowa by dokończyć rozbiórkę. Na placu budowy, niczym piramida lub monument sterczał samotnie wielki, szeroki komin zbudowany z dużych, ręcznie formowanych cegieł. W grudniu usiłowaliśmy ten komin rozbierać od góry wraz z demontażem więźby dachowej, ale szło to bardzo opornie (mimo, że cegły były łączone „tylko” gliną), więc zostawiliśmy to na koniec. Ale przyszły mrozy i śniegi, więc komin zamarzł. Wiosną wybraliśmy inny sposób rozbiórki… „przez burzenie”. Z najbardziej osłabionej części podstawy wyciągnęliśmy rząd cegieł, narożnik komina został opasany długimi stalowymi linami, a te zaczepione do ciężarówki obciążonej żwirem (by miała masę i koła nie buksowały, bo akurat spadł lekki śnieg). Po kilku próbach udało się, ciężarówka mocniej szarpnęła, osłabiony wcześniej narożnik został wyrwany, a podcięty wielki komin runął niczym budowla z klocków. Cegły uderzając o ziemię o dziwo nie kruszyły się, więc wszystkie zostały odzyskane i przewiezione do Kadzidłowa.
Po uporaniu się z kominem rozebraliśmy jeszcze fundament (podwaliny były ułożone na bardzo płytkim, półmetrowym, fundamencie z kamieni polnych) oraz dwie niewielkie piwniczki. Na koniec musieliśmy jeszcze tylko – zgodnie z umową, uprzątnąć plac, a miejsce po chałupie przysypaliśmy żwirem (którym była obciążona ciężarówka) i 21 marca otrzymaliśmy pismo informujące, że „Stacja Badawcza PAN w Popielnie odebrała plac rozbiórki […] i z uznaniem ocenia jakość wykonanych prac”!
Rozbiórka w Warnowie, zwiezienie wszystkich materiałów do Kadzidłowa nie zakończyły jednak przygotowań do odbudowy. Budynki z przełomu XVIII i XIX wieku miały inną konstrukcję niż te budowane sto lat później, a drewno używane do budowy inne parametry. Ponieważ więźba dachowa i elementy ze zniszczonej ściany chałupy warnowskiej prawie w całości nadawały się do wymiany, więc sporym wyzwaniem było znalezienie belek o odpowiednio dużych gabarytach i wieku. Dlatego wiosnę 2002 roku poświęciliśmy na szukanie co najmniej stuletniego drewna do wymiany zniszczonych elementów. Trwało to długo, znacznie dłużej niż rozbiórka chałupy w Warnowie. Zrobiłem po okolicy chyba kilka tysięcy kilometrów, objechałem kilkadziesiąt wsi (a przy okazji kupowałem różne „zabytki” – meble i dawne sprzęty wiejskie, bo już mieliśmy kolejne plany… ale o tym wkrótce), i dopiero w lipcu się udało. Najpierw we wsi Łacha (na granicy Mazur i Kurpiowszczyzny) trafiłem na częściowo już rozebraną chałupę, więc ją odkupiliśmy, a jej elementy zostały przewiezione do Kadzidłowa. To był niewielki budynek, więc belki nadawały się jedynie do odtwarzania zniszczonych ścian wewnętrznych. Szukałem więc dalej (z zasady omijałem budynki w dobrym stanie i zamieszkałe) i dopiero jesienią we wsi Cyk za Myszyńcem znalazłem opuszczoną chałupę zbudowaną z belek o odpowiednich parametrach. Gospodarz chciał jej się pozbyć (obok wybudował już dom z białej cegły), więc szybko ustaliliśmy cenę i wróciłem do domu (55 km) po gotówkę i majstra, który potwierdził mój wybór. Budynek wkrótce rozebraliśmy (oczywiście po wcześniejszej inwentaryzacji i numeracji belek) i pod koniec października został w częściach przewieziony wielką ciężarówką do Kadzidłowa.
Belki miały odpowiednią grubość, wiek, stan i wygląd (ważna było stuletnia „patyna”, by wbudowane elementy nie różniły się od oryginalnych), ale nie miały odpowiedniej długość (chata z Cyka była o połowę mniejsza od warnowskiej). Nadal brakowało nam więc podwalin (prawie siedemnastometrowej długości!), belek stropowych (prawie dziewięć metrów długości), murłat i krokwi – czyli tych najdłuższych elementów, więc kupiliśmy i rozebraliśmy jeszcze wielki opuszczony kamienno-murowany budynek folwarczny („oboro-stajnio-stodołę”), w którym ze względu na rozmiary były potężne belki stropowe i krokwie.
Oprócz belek potrzebne były także ładne ciosane kamienie na podmurówkę (z tym nie było problemu), mech do uszczelniania ścian (na szczęście mamy niewielki las, więc z tym też nie było problemu), dobrej jakości glina do tynkowania ścian i komina, dachówki, a przed wszystkim duże XIX-wieczne, ręcznie formowane cegły (znacznie większe niż współczesne), bo tych z rozebranego komina było za mało (na początku XX wieku komin był mocno przebudowany i wybito w nim dodatkowe otwory). Z tym nie było łatwo, ale po wielu poszukiwaniach znalazłem takie cegły w ruinach jakiegoś XIX-wiecznego budynku za Kętrzynem (ponad 60 km od nas). By zaoszczędzić kosztów transportu woziłem je stamtąd przez tydzień naszym VW-busem. Danusia w tym czasie – oprócz prowadzenia oberży, zajmowała się szukaniem odpowiedniej jakości gliny do tynkowania ścian, co się jej udało. Dzięki jej staraniom glinę do Kadzidłowa przywieziono nam z cegielni znajdującej aż za Ełkiem (około 100 km od nas) praktycznie w cenie transportu.
Gdy skompletowaliśmy już niemal wszystkie potrzebne materiały, mogliśmy zaczynać „budować zabytek”. W maju geodeta wytyczył, zgodnie z planem sporządzonym przez architekta, narożniki budynku, a następnie nasi fachowcy wykonali fundamenty. Część naziemną zrobili ze starannie dobranych ciosanych kamieni odzyskanych z rozbiórki. I w czerwcu można było układać podwaliny. Zgodnie z tradycją ciesielską ta czynność połączona jest ze świętowaniem nazywanym „zakładzinami”: na ociosanych belkach ustawia się napitek i zakąskę, a pod belki wkłada się coś na pamiątkę (antycypując: my ułożyliśmy komplet nowiutkich monet od 1 grosza do 5 złotych wybitych w roku budowy, czyli 2002). Tym razem jednak święta nie było, bo fundament, ku naszemu zaskoczeniu, nie pasował do rozmiarów budynku! Choć był wykonany według projektu (nie wystarczyła inwentaryzacja architektoniczna wykonana przed rozbiórką, ani moja dokładna inwentaryzacja rozbiórkowa, zajmująca cały gruby segregator. Zgodnie z prawem budowlanym musieliśmy jeszcze mieć wykonany przez architekta projekt… już istniejącego budynku – sic!) to okazał się o około 30 cm za długi w stosunku do frontu budynku, oraz około 30 cm… za krótki w stosunku do podwalin szczytowych. No i klops. W nowym, murowanym budynku można było to jakoś zaakceptować czy zamaskować, ale nie przy zabytkowym budynku drewnianym! Bo przecież nie da się wydłużyć dwustuletnich belek. Okazało się – potwierdził to jednoznacznie rzeczoznawca sądowy, którego wezwaliśmy – że architekt robiąc plany pomylił się (źle wymierzył podstawę budynku robiąc wcześniej inwentaryzację). Choć była to oczywista wina architekta – który bronił się mówiąc: „A kto buduje według planu ?” – i mieliśmy ekspertyzę biegłego sądowego, nie chcieliśmy tracić czasu na ciągnące się latami procesy o odszkodowanie. Nie było wyjścia. Musieliśmy częściowo wyburzyć to, co dopiero postawiliśmy, i na nowo budować dwa boki fundamentu. „Drugi” fundament miał szerokość niczym w zamku i był brzydszy – bo najładniejsze kamienie zostały wykorzystane do „pierwszego”.
KRZYSZTOF A. WOROBIEC