fbpx
HOME
Jan Zieliński

Spod powieki (B)

Sobota, 14 września

Z eseju Tomasza Różyckiego o Adamie Zagajewskim w „Wolnej Sobocie” wyłuskuję mądry cytat o cytowaniu: „Jak pisał poeta Wallace Stevens: «Cytaty mają szczególne znaczenie ze względu na to, że notujemy wyłącznie własne słowa, niezależnie od tego, kim jest ten, kto je napisał. To ‘kim jest ten’ to sam cytujący, ale pod inną postacią, w innej epoce, w innych okolicznościach» (list do Elsie Violi Kachel z 7 stycznia 1909 r.)”.

Różycki wziął ten cytat (w przekładzie Elżbiety Jogały) z Autoportretu czytelnika Marcela Cohena, gdzie figuruje on prominentnie na samym początku książki. Cohen wykorzystał pierwodruk owego fragmentu, zacytowany z rękopisu przez Miltona J. Batesa, znów na samym początku książki: „[Q]uotations have a special interest, since one is not apt to quote what is not one’s own words, whoever may have written them. The ‘whoever’ is the quoter in another guise, in another age, under other circumstances” [1]. Biografka poety, Joan Richardson, próbowała rozjaśnić kontekst tej wypowiedzi, ale napisała tylko: „Kończąc list poprosił ją o przysłanie mu pieśni ludowej – greckiej, jak się wydaje – którą zacytowała w swoim ostatnim liście. Dodał komentarz, który ujawnia, jak bardzo był świadom roli cytatów, zapełniających strony jego notesów […]” [2].

Całość zachowanej korespondencji poety do jego żony / narzeczonej Violi Kachel ukazała się dopiero w roku 2006 [3]. Dotarłem szybko do tego listu dzięki uprzejmości amerykańskich bibliotekarek (podziękowania ślę na ręce Izabeli Barry), więc mogę zacytować kontekst „cytatu o cytowaniu”. Przed: „Przyślij mi tę ludową pieśń, która Ci się spodobała. Sam nie znam tej książki, ale mam jej fragmenty w innych wydaniach. Prawie wszystko, co greckie, jest piękne, na tym możesz polegać. A poza tym cytaty […]”. I po: „Teraz będziesz się bała cytować! Z tego, że wysłałem Ci dziś wieczorem krótki list nie trzeba wyciągać wniosku, że tak powinienem zawsze robić. Porównajmy listy do mistycznych latarni z dolnymi światłami w mrocznych ogrodach Japończyków, mających prowadzić duchy. Zobaczysz, że się do tego nadają. A kiedy się spotkamy przy drugim, w tym nowym ogrodzie, pozwól mi oddać Ci dwa pocałunki, któreś mi dzisiaj wysłała”.

Nie znamy odpowiedzi narzeczonej. Ale lubię sobie wyobrażać, że Wallace Stevens liczył na to, iż jej wybór padnie na grecką piosenkę ludową, znaną pod tytułem Wszystkie dobre rzeczy są trzy: „Twój pierwszy pocałunek o mało nie wtrącił mnie do grobu, / Twój drugi pocałunek przywrócił mnie do życia, / Ale jeśli dasz mi trzeci pocałunek, nie będę żałował nawet śmierci” [4].

*

Muzeum a sacrum. Jack Lohmann, syn rodziców przybyłych do Anglii z Polski, b. dyrektor Museum of London, wspomina w „PlusieMinusie”: „Kiedyś, dawno temu, zauważyłem na ekspozycji w warszawskim Muzeum Narodowym tabot z Etiopii, czyli replikę Arki z dziesięcioma przykazaniami. Kiedy powiedziałem, że nie wolno go pokazywać, bo tylko księża mogą na niego patrzeć, został od razu zdjęty z ekspozycji”. Pytanie tylko, czy od tego czasu tkwi w jakiejś skrzyni w czeluściach magazynów, czy został może zwrócony prawosławnemu kościołowi Etiopii w celach liturgicznych?

Środa, 18 września

Dziś w Warszawie, Maria ma lunch z Anne Appelbaum z okazji polskiego wydania jej książki o współczesnych dyktatorach (agencja Graal załatwiała kwestie praw autorskich). AA właśnie przyjechała do Warszawy z Kijowa; jest wyraźnie zaskoczona, że na ulicach w ogóle nie czuje się atmosfery zagrożenia wojennego, już nie mówiąc o panice. To chyba dobrze?

A ja korzystam z okazji i wyprawiam się do BUW-u; wracam usatysfakcjonowany.

Sobota, 21 września

Przyjemny dzień milanowski z Godzicami. Najpierw wystawa z okazji stulecia miejscowych zakładów jedwabniczych (podobały mi się akwarele Beaty Nehring, córki i siostrzenicy założycieli fabryki, rodzeństwa Witaczków), potem w willi „Ewusin” bałkański gjuwecz i świeżo upieczony jabłecznik, wreszcie na skwerze przy ulicy Warszawskiej recital Joanny Dark, która śpiewała piosenki z tekstami Osieckiej, Przybory i Marka Dutkiewicza przy akompaniamencie niezłego combo jazzowego. Bonus: przelatujące raz po raz nad zaimprowizowaną estradą stada kawek i pojedyncze wrony. Przypominały mi oglądaną przed wyjściem z domu okładkę Ignacego Witza do Ziarna gorczycznego Ewy Szelburg-Zarembiny z roku 1947.

Niedziela, 22 września

„New York Times” informuje o zamiarze utworzenia na terenie Tirany nowego państewka, najmniejszego na świecie. Premier Albanii Edi Rama oznajmił, że w celu promowania idei tolerancji religijnej zamierza nadać suwerenność siedzibie bractwa bektaszytów w tym mieście. Suwerenne Państwo Zakonu Bektaszytów, o powierzchni 11 hektarów, ma mieć własną administrację, paszporty i granice. Bektaszyci są sufitami; większość muzułmanów ma ich za mistyków, a nawet heretyków. Nie przestrzegają szariatu. Ich duchowy przywódca, Baba Mondi, powiada: „Bóg niczego nie zabrania – po to dał nam rozum”. I zapowiada, że wszystkie decyzje będzie podejmował, kierując się miłością i dobrotliwością. Powodzenia.

Bektaszyci powstali w XIII wieku i dochowali się w ciągu stuleci wielu wybitnych poetów wśród kleru i laików. O roli poezji w szerzeniu mistycznych idei bektaszyzmu pisze Baba Rexheb w trzeciej części książki, która ukazała się po angielsku pt. Islamic Mysticism and the Bekhtashi Path (Chicago, Babagân Books, 2016). Podkreśla on, że wiersze te, stosunkowo proste, oparte na licznych powtórzeniach, miały szansę dotrzeć do szerokich kręgów wyznawców dzięki swej „melodyjnej słodyczy”.

*

W „NZZ am Sonntag” ilustrowany reportaż z pewnej nienazwanej wioski w kantonie zuryskim, gdzie w podziemnym magazynie w temperaturze minus 1960 C spoczywa jeden mózg i kilka ciał osób, które wybrały ten sposób dalszego bytowania w nadziei na to, że rozwój nauki pozwoli na przedłużenie ich ziemskiej egzystencji. Miejsce wybrano starannie, jako „wolne od ryzyka trzęsienia ziemi bądź powodzi, stabilne politycznie, nieodległe od lotniska”.

Dr Emil Kendziorra, założyciel firmy Tomorrow Bio, pracował jako onkolog, ale, rozczarowany zbyt powolnym postępem medycyny w tej dziedzinie, zajął się badaniami nad długowiecznością. W końcu zabrał się za stronę praktyczną. Sam wyznaje: „Nie jestem pewien, że to będzie funkcjonować! Ale gdybym miał jutro umierać na raka, wolę się poddać kriokonserwacji, niż kremacji”.

Tomorrow Bio liczy obecnie prawie siedmiuset (jeszcze żywych) klientów, którzy też nie są absolutnie pewni skuteczności kriokonserwacji i stawiają sobie rozmaite pytania, na przykład: „Co się stanie, jeśli mój praprapraprawnuk będzie nagle starszy ode mnie? Co z odziedziczonym po mnie majątkiem, kiedy znów się obudzę? Czy państwo uzna, że jestem Christianem Tschidererem? I wreszcie: Czy będę w ogóle wiedział, że już kiedyś żyłem? A jeśli nie, to czy będę tym samym człowiekiem?”.

Klienci Tomorrow Bio otrzymują małe pudełka, w których przechowane będą, zgodnie z ich dyspozycją, drobne przedmioty, jak zdjęcia najbliższych czy ostatni iPhone. Tschiderer prosi, żeby mu tam włożyć także jeden z jego ulubionych szwajcarskich zegarków. Na wieczne tykanie.

Czwartek, 26 września

Nasz listonosz (skądinąd znany fan AC/DC) jest na dłuższym zwolnieniu lekarskim. Niby ktoś go zastępuje, ale w skrzynce na listy zamieszkał pająk.

*

Dziś (pogodowo) pierwszy dzień jesieni: niebo, na którym wczoraj królowały obłoki jak z obrazów Magritte’a, ponure i szare. Pojechaliśmy do Podkowy. Wróciwszy, znalazłem na ścieżce w ogrodzie przerzucony przez kuriera nad furtką pakiet. W środku: Załamanie pogody, pięknie przez PIW wydane (okładka Piotra Kieżuna ze staroświeckim zegarem z miniaturowym portretem mężczyzny w stroju holenderskim) wiersze Anny Janko z całego półwiecza, od roku 1973. Ciekawie pomyślany układ: tom zawiera utwory z kolejno wydawanych tomików, w oryginalnej kolejności, ale podzielone na grupy (Wiersze przedwczesne, Wiersze dwudziestoletnie, Wiek męski…, Wiersze na koniec świata, Wiersze z miłości) i uzupełnione o teksty poetyckie, wyjęte z książek prozatorskich Janko oraz o drukowane niedawno w „Odrze” przejmujące utwory (Wiersze, których nie chciałam napisać), odnoszące się do umierania i śmierci męża, poety Macieja Cisło.

Spod powieki patrząc, wiele w tych wierszach, zwłaszcza wczesnych (czy, jak dziś chce autorka, „przedwczesnych”) oczu, tęczówek, spojrzeń w lustra i w szyby. W wierszu Koniec „skrzepy powiek / uciskają przecięte źrenice”, w innym (Ślepa) „Ślepa uczy się / spuszczać wstydliwie oczy / zbiera je rozedrgane pod powiekami”. W późniejszym wierszu Pożegnanie w Galerii Fricka, napisanym bodaj przed Panią i jej służącą Vermeera (o której pisałem w tym dzienniku 29 kwietnia 2023 roku): „złotosukienna szeptała wiersz Rilkego / w oparach tej brunatnej sauny / wśród oczu strzykających wciąż / jedną zabalsamowaną iskrą”. Nawiasem mówiąc, wiersz ten, dedykowany „A. Z.”, warto czytać razem z esejem Zagajewskiego Flamenco z tomu Solidarność i samotność i z jego wierszem Bezdomny Nowy Jork [5].

A później jest jeszcze wiersz Ciągle chodzi o życie (II) („– ja! – spojrzenie bez cienia powieki / wysłane znikąd do twojego oka”). I Zrośnięte nogi syreny („kolejny wieczór sypie się na głowę / na twarz malowaną na zmrużone oko / to oko cedzi wiadomy krajobraz / i mamle go złą powieką”). W wierszu Sonet tęsknota „wbija paznokcie w oczy”. Są dwa wiersze zatytułowane Oczy. Jest Miłość jak świetlisty cudzoziemiec z frazą „Czysty w księżycu niesie ścinki białe”. I są dwa wiersze (Po pieśni i Wieczność jest jak pora roku) z tym samym zakończeniem, a w nim frazą „W mydlinach światła oko wchodzi w oko”. Gdzie indziej czytamy groźne wyznanie: „Widziałam źrenicę nicości i ona widziała mnie” (Biała koszula). Z kolei w Zmianie panuje zimno: „Moja łza twardnieje pod twoją powieką”. Cieplej w długiej frazie wiersza Świt wypija światło z lamp: „Jeśli za zamkniętym powiekami jeszcze raz zamknąć oczy nawet kamienie ożyją”. W erotyku Po miłości szczęśliwej: „Całując miałeś oczy całkiem przezroczyste […]”. „Kobiece piersi” z wiersza pod takim tytułem są porównane do oczu, jak one „patrzą”, „[z]ezują czasem rozbieżnie”, „popatrują niżej”, „[m]rużą się, nużą się łatwo”, jak oczy. Zamykam ten przegląd wierszem Rzęsa:

 

Znalazłam twoją rzęsę

pomiędzy kartkami książki

którą czytałeś dziesięć lat temu

w tej samej chwili poczułam

jak twoje spojrzenie przenika mnie do dna

tam gdzie zastygły niegdyś

jak ofiary katastrofy

Tęsknota i czułość

*

Ładne wystąpienie Meryl Streep w nowojorskiej siedzibie ONZ. Sytuację kobiet w Afganistanie porównała do sytuacji trzech zwierząt: kocicy, która może w Kabulu siedzieć na ganku i wygrzewać się w słońcu, a potem pogonić wiewiórkę do parku; wiewiórki, która może przebywać w parku; ptaka, który może swobodnie śpiewać, podczas gdy wszystkiego tego talibowie zabraniają afgańskim kobietom. Rzecznik talibów odparł oburzony, że oni nigdy nie porównaliby kobiety do kota.

*

Matejkowski Stańczyk trafił na okładkę najnowszej płyty Lady Gagi, Harlequin. Z tej okazji Muzeum Narodowe w Warszawie opublikowało wczoraj zabawny komunikat:

SZOK: MYŚLELIŚMY, ŻE JEDZIE DO LUWRU, A TYMCZASEM POJAWIŁ SIĘ NA PŁYCIE LADY GAGI

Nasz ukochany „Stańczyk” wkrótce opuści gmach Muzeum i wyruszy w podróż do Paryża, gdzie będzie eksponowany na wystawie „Figures of the fool” w Luwrze. Czujni fani Jana Matejki zauważyli, że gwiazda muzealnych zbiorów pojawiła się na okładce płyty „Harlequin” niejakiej Lady Gagi. Album towarzyszy zbliżającej się premierze filmu Joker: „Folie à Deux”. My oczywiście wiemy, że Joker jest tylko jeden!

Nie jest to zresztą debiut Stańczyka w popkulturze – przypomnijmy, że wystąpił również w serialu „Co robimy w ukryciu” jako przewodniczący Wampirzej Rady, Paduk Obłąkany. „Stańczyk” powróci do nas w lutym. Tymczasem zapraszamy od piątku na wystawę „Józef Chełmoński”!

Piątek, 27 września

Przez ostatnie parę dni, na przemian z pracą nad grantem i z pisaniem dzisiejszej laudacji, czytałem z zapartym tchem sześćsetstronicową książkę historyka Andrzeja Brzezieckiego Zmierzyć arszynem. Marek Karp i Ośrodek Studiów Wschodnich. Zbierając sumiennie materiały autor zwrócił się i do mnie, ale mogłem mu tylko odpowiedzieć, że o Marku wiele nie mam do powiedzenia prócz pozytywnej aury, jaką roztaczał, i serdeczności, z jaką się do mnie na zebraniach pisma „Res Publica” odnosił. Że pamiętam jego miękki głos, taki właśnie jak nazwisko odmieniane z „i”. Potem w 1991 wyjechałem do Szwajcarii i już go chyba nie widziałem, z bólem przyjąłem wiadomość o tragicznym zderzeniu z jakąś ciężarówką na białoruskich numerach.

Marek Karp był zagadką i zagadką było jego „dziecko”, dzieło jego życia: OSW, państwowa i państwowotwórcza instytucja działająca niezależnie i jakby na prywatnych zasadach; ośrodek analityczny, który służył (i służy nadal) różnym organom władzy w Polsce, ale też w szerokim świecie (jego wnikliwe opracowania były wykorzystywane w różnych momentach najnowszej historii i przez NATO i przez amerykańską administrację), a który funkcjonował, przynajmniej w pierwszym, heroicznym okresie, jak samodzielny okręt, żeglujący po wschodnich terenach, po wodach, na które mało kto się zapuszczał. Termin „biały wywiad” jest tu zbyt blady, OSW to była barwna przygoda, której patronowali profesor Swianiewicz (przed wojną filar podobnej placówki w Wilnie), Lawrence of Arabia i Ksawery Pruszyński. Wszyscy trzej często pojawiają się na kartach książki Brzezieckiego (choć w przypadku Pruszyńskiego nie została wspomniana nasuwająca się, zastanawiająca, paralela tajemniczej śmierci wskutek zderzenia z ciężarówką).

Dobrą próbką stylu autora jest fragment o windzie w siedzibie OSW przy ul. Koszykowej 6a:

„Choć jej kabina została wymieniona, na co Ośrodek się złożył z innymi lokatorami, to cały mechanizm pozostał stary i winda jeździła dalej niespiesznie, zyskując miano najwolniejszej windy w Warszawie, ale też dając analitykom czas do pogłębionej refleksji nad całym obszarem poradzieckim i przyległościami” [6].

W trakcie lektury, pewnej północy, natrafiłem na fragment, odnoszący się do roli, jaką w swoim czasie odgrywała „Res Publica”. Marcinowi Królowi już go posłać nie mogę, ale z przyjemnością posłałem szefowi działu kulturalnego pisma, który odpisał natychmiast: „Those were the days (yes they were)” i, podejrzewam, z emocji nie mógł spać do rana.

Andrzej Brzeziecki nie rozwiązuje do końca zagadki życia i śmierci Marka Karpia ani fenomenu Ośrodka Studiów Wschodnich. Ale daje kapitalny, psychotechniczny opis mechanizmu funkcjonowania nieprzeciętnej osobowości, jaką Karp niewątpliwie był, w warunkach radykalnych przemian ustrojowych Polski lat dziewięćdziesiątych. Chapeau bas.

*

W drodze do Warszawy zwracam uwagę na oryginalną nazwę apteki w Raszynie: „Da Signum”. To część łacińskiej formuły farmakologicznej: „misce, da signum”, czyli „wymieszaj i oznacz”.  W literaturze polskiej wykorzystał ją dziewiętnastowieczny pisarz Ludwik Pietrusiński, wychowany we Lwowie, a studiujący w Wiedniu, w swoich Podróżach, przejażdżkach i przechadzkach po Europie. W trzecim tomie opisuje on żart, na jaki pozwolił sobie pewien polski medyk, kiedy w wiedeńskiej restauracji przy Plankengasse galicyjska młodzież świętowała Wigilię i ubolewała, gdy w karcie nie znaleziono kutii. Zawołał kelnera, zażądał pióra i atramentu i sporządził receptę:

 

Recipe tritici vulgaris…

Papaveri…

Melis…

Misce, da signum: zum bewussten Gebrauch [7].

 

Posłuszny aptekarz utarł ziarna pszenicy z makiem i z miodem i opatrzył słój kutii etykietą „Stosować z umiarem”. Polska Wigilia była uratowana.

Wolę tę anegdotę niż sposób, w jaki pewien niemiecki aptekarz objaśniał ciekawskiemu pacjentowi, co znaczy na jego recepcie skrót M. D. S. (oczywiście od Misce, da signum): „Musst Doch Sterben”, czyli „Jednak musisz umrzeć”.

*

W Pałacu Rzeczypospolitej oglądamy (na ile się da) wystawę na temat Miłosza. Ktoś powiedział, że jest to doznanie, jak lektura subtelnego eseju. Z pewnością, gdyby nie warunki lektury. Wszystkie te świetnie dobrane eksponaty, niekiedy fascynujące (jak przestrzelony odłamkiem egzemplarz Trzech zim, znaleziony w ruinach warszawskiej kamienicy, w której mieszkał Miłosz), znajdują się na wysokości kolan zwiedzających. Rozmawiam o tym potem przez chwilę z dyrektorem Biblioteki, który tłumaczy, że to międzynarodowe standardy umożliwiania dostępu dzieciom w wózkach i osobom niepełnosprawnym na wózkach inwalidzkich. Pytanie, jaki jest stosunek liczbowy tych dwóch grup do całości zwiedzających (pomijam już kwestię, co dziecko w wózku wyniesie z takiej wystawy). Niewygodnie o tym pisać, bo podniosą się głosy, że chcę wykluczać. Nie chcę nikogo wykluczać, wskazuję tylko na proporcje. Chodząc po tej wystawie – sam czułem się wykluczony. Mam nadzieję, że muzealnicy znajdą jakiś inny sposób na udostępnianie wystaw wszystkim bez konieczności przemieszczania się w karykaturalnej pozycji dziobiących żabę bocianów. Może chociaż podwójne podpisy, jedne nisko, drugie wyżej?

Z całego mnóstwa perełek, pokazanych na wystawie, chciałem tu wkleić dwa późne utwory Miłosza. Pierwszy miał się nazywać Późna starość, bądź Starość; brzmi jednak znajomo, w domu sprawdzam i widzę, że przecież ukazał się jako Wiek nowy [8]. Przypomina późne wiersze Staffa, ale wprowadza rekwizyt pół wieku późniejszy: komputer („Wspomagają mnie powiększone litery komputera, / Którego doczekałem, co już jest zaletą”).

Wklejam zatem tylko bodaj ostatni tekst, napisany drżącą ręką Miłosza, jakby w przeczuciu (?) piekła: „siedzieliśmy / po uszy / w palącej się / smole / wywieszając ozory / spragnione / choć kropli wody”. Mocny akcent.

*

Wręczenie nagrody Kościelskich zgromadziło ponad sto osób. Był ambasador Szwajcarii, prezes Fundacji Kościelskich, burmistrz Miłosławia z liczną delegacją (łącznie z księdzem). Gwiazdą wieczoru była laureatka, przesympatyczna Aleksandra Tarnowska, zawsze uśmiechnięta, pogodna i bezpretensjonalna. Druk laudacji zaproponował mi redaktor naczelny „Wyspy”, Piotr Dobrołęcki. Jej tytuł: Głos w niebo.

Niedziela, 29 września

Próbowaliśmy obejrzeć Wieczór kawalerski, wiedząc, że to marny film, nastawialiśmy się na mimowolną parodię Tarantino, ale nic nie pomogło, po 20 minutach trzeba było szukać czegoś innego. I nagle niespodzianka: polski film, całkiem dobry, wielowarstwowy i wcale nie jednoznaczny: Doppelgänger. Sobowtór Jana Holoubka. Podobałby się Marii Janion jako spełnienie jednego z fantazmatów romantycznego paradygmatu w schyłkowym okresie przed zmianą systemu.

Poniedziałek, 30 września

Nie, nie jest to bynajmniej bohater mojej bajki, obecny premier Izraela, ale podobało mi się jego dzisiejsze przemówienie, skierowane nie tyle do obywateli państwa irańskiego, co do Persów. Nie mam pojęcia, na ile realistyczna jest zapowiedź rychłego kresu obecnego reżimu w Teheranie, ale przyjemnie było posłuchać takich zdań, jak: „Z każdą upływającą chwilą reżim prowadzi was, szlachetny narodzie perski, coraz bliżej ku przepaści”; „Kiedy Iran będzie w końcu wolny, a ta chwila nadejdzie dużo szybciej, niż wielu ludzi przypuszcza, wszystko się zmieni. Nasze oba starożytne narody, naród żydowski i naród perski, nareszcie zawrą pokój”. Czekałem jeszcze na przypomnienie tego, że w starożytności tzw. niewola babilońska Żydów zakończyła się, kiedy król perski Cyrus wkroczył do Babilonu, a następnie pozwolił im wrócić do Jerozolimy i odbudować świątynię.

*

Karol, mój młodszy syn, w wieku lat czterdziestu dojrzał do przeczytania mojej ulubionej powieści (Malte Rilkego). Czyta po niemiecku i w tym języku przysłał mi swój komentarz.

„Ja, co tak często szukam sensu życia, mojego życia, i zawsze mam przeczucie, że jest tu, całkiem blisko, a jednak nie do znalezienia, czytam prozę Rilkego i myślę sobie: on tam właśnie jest, ten sens życia! Mojego życia! Czytać tę prozę, wchłaniać to dzieło w moją duszę. Kto wie, czy w ogóle ktoś jeszcze tę książkę czyta? Czy świat nie staje się lepszy, kiedy ktoś czyta tę książkę? Myślę, że tak. Ale świat nie musi się od tego stać lepszy. Wystarczy, jeśli w ten sposób poszerzy się odrobinę moja dusza” [9].

*

Skończyłem kolejny odcinek Chronometru dla „Załącznika Kulturoznawczego”, tym razem poświęcony mało znanej a ciekawej powieści Marii Tyszkiewiczówny z roku 1902, zatytułowanej Spójnik i zawierającej (obok motywów zegarowych) interesujący opis pierwszego w Wilnie fonografu.

Wtorek, 1 października

Pisałem już kiedyś w tym dzienniku o zielnikach Róży Luksemburg. Podnosi ten temat Weronika Kostyrko w artykule w „Wyborczej”, który ma być wizytówką jej zapowiadanej na listopad biografii polskiej rewolucjonistki. Okazuje się, że przechowywane w warszawskim archiwum zielniki były przeszukiwane przez dyrektora berlińskiego Instytutu Medycyny Sądowej w poszukiwaniu włosa Róży Luksemburg, który pozwoliłby na ewentualną identyfikację zwłok topielicy, odnalezionych w piwnicach berlińskiej kliniki (grób Róży jest pusty). Włosa nie znaleziono. Równie zagmatwana jest sprawa początków – domu, w Zamościu, w którym urodziła się przyszła działaczka. Przez pół wieku tablica, informująca o tym fakcie, wisiała na kamienicy przy Szerokiej 37, skuto ją „w nocy z 12 na 13 marca 2018 roku na polecenie ówczesnego wojewody lubelskiego Przemysława Czarnka”. Ale z ksiąg wieczystych wynika, że naprawdę Róża Luksemburg urodziła się w skromniejszej kamienicy pod murami miasta, przy Ogrodowej 45 (dziś Kościuszki 7a). Ogrodowa – dobra nazwa dla miłośniczki kwiatów i ptaków.

*

A na pole koło naszego stawu zawędrował łoś…

Środa, 2 października

Pracowałem dziś trochę w BUWie. A przedtem, na skwerze przy Dobrej, oryginalne graffiti.

Uliczna cenzura zamazała słowo RELIGIA. Ciekawe: w pewnych warunkach staje się ono bardziej drażniące od nazw narkotyków?

Czwartek, 3 października

Dziś wielki dzień: po 26 latach starań (od wybudowania domu w Opypach) Marii udało się wreszcie sfinalizować sprawę przyłączenia do sieci gazowej. Tylko dziś wymagało to zgrania dwóch ekip (jednej, która odłączyła butlę i przyłączyła nową instalację do budynku i drugiej, która uruchomiła licznik) i dwóch indywidualnych gazowników (jednego, który wymienił dysze w piecu, drugiego, który zrobił to samo w kuchence), ale wszystko udało się zsynchronizować i przerwa w użytkowaniu gazu była praktycznie niezauważalna. Ledwie zdążyliśmy między ekipami a instalatorami podjechać do podkowiańskiej „Werandy” na placki ziemniaczane z łososiem.

Piątek, 4 października

W „Wyborczej” kuriozalny artykuł o jednym z tegorocznych finalistów NIKE. Pomijam już naciągane porównania do Witkacego – ale jak można bez komentarza, wręcz w aprobatywnym tonie, opisywać proceder owego literata, polegający na wyprzedawaniu od lat skandalizujących fragmentów autobiografii w zamkniętych grupach w serwisach społecznościowych, żeby w ten sposób uniknąć procesów o zniesławienie, jakie groziłyby w przypadku druku tych tekstów? Żenujące.

Niedziela, 6 października

W radiowej Dwójce dynamiczna audycja Małgorzaty Szymankiewicz, nagrana w dużej mierze na uroczystości wręczenia tegorocznej nagrody Kościelskich [10].

W fabule nagrodzonej powieści pewną rolę odgrywa figura św. Jana Nepomucena we wsi Tuklęcz. Tegoroczna powódź zwróciła uwagę na osobę tego czeskiego świętego, który zginął, nie chcąc zdradzić władcy tajemnicy spowiedzi. Jest on bardzo popularny na Dolnym Śląsku, gdzie często zdobi (i chroni) mosty. Obecna powódź oszczędziła figury w Kłodzku (koniec XIV wieku) i w Bardzie Śląskim (most szesnastowieczny), ale w Lądku Zdroju (most z roku 1565) święty spłynął z nurtem żywiołu [11].

*

W warszawskim Muzeum Narodowym duża wystawa Józefa Chełmońskiego. Wiele obrazów dobrze znanych, na swój sposób opatrzonych. Ale chyba równie wiele rzadziej pokazywanych i reprodukowanych. Prześliczne maleńkie pejzaże, trochę przypominające Stanisławskiego. Cudne pejzaże wodne, malutkie i większe (Stóg na Pińszczyźnie). I znakomite studia najpiękniejszego zwierzęcia, jakim jest koń. Konie ustawione w pary i trójki, jak portrety seryjne. Ozdobione fantazyjnymi uprzężami. Konie uchwycone w grymasie, jak ta para, odsłaniająca obolałe, zapienione dziąsła, którą chciałoby się wysłać do końskiego dentysty. A przede wszystkim konie pochwycone w pędzie, zatrzymane w migawkowym ujęciu, kiedy nie tyle boimy się, że nas za chwilę stratują, co lękamy się o malarza, jak sobie poradzi, jak zdąży zwinąć sztalugi i uskoczyć przed opętanym żywiołem. To jest tak, jakby Szał uniesień Podkowińskiego ujęty był nie z boku, tylko od frontu. Skądinąd Powrót z balu (Sanna) Chełmońskiego z roku 1879 może być odbierany jako zapowiedź o 15 lat późniejszego obrazu Podkowińskiego.

Gdybym miał szukać sygnatury artysty, plastycznego znaku, który potwierdza jego mistrzostwo, wskazałbym właśnie na zatrzymane w locie zwierzęta: nie tylko konie, często ptaki, jak kurka wodna, głuszec, słonka czy skowronek, a czasem niepokojąca para: pies myśliwski rozbryzgujący wodę i spadający w nią ptak. Jest taki motyw w historii sztuki od czasów renesansu, podejmowany dość rzadko przez malarzy i rzeźbiarzy, bo wymagający niezwykłej biegłości technicznej i siły wyobraźni: skok Marka Kurcjusza w otchłań. Chełmoński w wielu swych obrazach przedstawia takich herosów, ale najczęściej nie w postaci jeźdźca na koniu, tylko samego zwierzęcia: konia, psa, ptaka. Jakby chciał nam pokazać: to potrafię. Zatrzymać pęd.

A warszawska wystawa kończy się salą, w której zebrano obrazy, głównie z późniejszego okresu, pokazujące duchową stronę natury, jej aspekt mistyczny. To dobre zwieńczenie imponującego popisu technicznej wirtuozerii.

*

Wieczorem finał NIKE. Kibicuję Marzannie Kielar, której Wilki są nowym rozdziałem w jej bardzo wyrównanej, trzymającej wyśrubowany poziom poezji: otwarciem na głos krzywdy, zaklęty w ziemi, roślinach i ludzkiej pamięci.

Z finalistką. Fot. Maria Strarz-Zielińska

Zwyciężyła Urszula Kozioł, za tom Raptularz.

Po wręczeniu nagrody posadzono sędziwą poetkę na tzw. ściance, zadając pytania, których nie słuchała. Powstał osobliwy monolog, w którym strzępy wspomnień mieszały się chyba ze snami, a może przeczuciami. Wyjmuję z niego jeden fragmencik, o sztuce pisania: „My, poeci, znamy ten sposób, że ktoś zamienia nas w kopistę; nam się wydaje, że ktoś mi dyktuje, słowo po słowie…”.

Wtorek, 8 października

W „The New York Review of Books” (z datą 17 października) artykuł, omawiający wystawę w badeńsko-wirtemberskim muzeum archeologicznym w Konstancji, prezentującą dorobek kulturalny istniejącego od 1300 lat opactwa na wyspie Reichenau. Ponieważ jednak wystawa trwa tylko do 20 października, a ten odcinek dziennika ma się ukazać w sieci zaledwie dzień wcześniej, poprzestanę na zacytowaniu pierwszego zdania tekstu: „Reichenau jest wyspą mniejszą od Manhattanu”. Nie wpadłbym, przyznaję, na taki początek, na taki sposób oswojenia 1300 lat historii i wiary dla czytelników w kraju, który dopiero za dwa lata będzie obchodził ćwierć tysiąclecia niepodległości. Skoro czas jest w tym wypadku nieporównywalny, pozostaje porównywanie przestrzeni.

Środa, 9 października

Dzień pełen emocji. Wymyśliłem dwa tematy i robocze tytuły referatów: Zwischen Prag und Paris. Rilke in Breslau na przyszłoroczną wrześniową konferencję Rilke-Gesellschaft w Pradze i Góry i rzeki. Stempowski a europejski dział wód, albo może: Rzeki oraz granie łańcuchów górskich u Jerzego Stempowskiego – jako granice do przekraczania na również przyszłoroczne październikowe seminarium w Krakowie.

Czwartek, 10 października

W piśmie „Antiquity” artykuł zespołu uczonych różnych specjalności, pracujących pod kierunkiem Gina Caspariego z berneńskiego Instytutu Nauk Archeologicznych, na temat kurhanu scytyjskiego na terenie autonomicznej republiki Tuwy w południowej części Syberii (na pograniczu z Mongolią).

Sięgnąłem po ten artykuł z kilku powodów – dla Herodota, który sugestywne opisał zwyczaje funeralne Scytów, osobliwą paradę wypchanych koni i „widmowych” jeźdźców; ze względu na realia słynnego Rapsodu Norwida („Rwie się sokół i koń twój podrywa stopę jak tancerz”; „Włócznią twego rumaka zeprzem, jak starą ostrogą…”); dalej: myśląc o przewijającym się przez polską literaturę (choćby u Zygmunta Haupta) motyw scytyjskiej księżniczki z kurhanu w Ryżanówce; wreszcie przez pamięć genialnego fizyka Richarda Feynmana, który jako dziecko fascynował się trójkątnymi i rombowymi znaczkami państwa Tuwa z motywem jeźdźców i jako dorosły stał się propagatorem kultury tuwańskiej w świecie.

Obecnie zbadano dokładnie kurhan Tunnug 1 z IX wieku p.n.e. i znaleziono w nim, oprócz szczątków władcy, pozostałości co najmniej jednego jeszcze ciała (zapewne zabitej ku jego czci małżonki) oraz resztki 18 szkieletów końskich. Ta liczba nie zaskoczyła uczonych – w kurhanie Arżan 1 znaleziono już wcześniej szczątki co najmniej 160 złożonych w ofierze koni, w większości dziesięcioletnich i starszych. Wśród wydobytych obecnie ozdób z brązu jest motyw głowy ptaka drapieżnego („Rwie się sokół”…), znany też z późniejszych znalezisk. Konkluzja: zbadanie kurhanu Tunnug 1 przesuwa ku początkom pierwszego tysiąclecia p.n.e. istnienie scytyjskich zwyczajów pogrzebowych i pokazuje rozmaite powiązania kultury „panstepowej”, zgodne z geograficznie rozproszonymi świadectwami pisanymi i z ustaleniami archeologicznymi.

Poniedziałek, 14 października

The Ballad of Emmett Till Dylana (której melodia dziwnie przypomina House of the Rising Sun) opowiada o chłopcu z Chicago, który przyjechał na Południe i stał się tam ofiarą linczu. Dylan śpiewa, że nie może znieść w gazecie widoku zdjęcia, na którym dwaj bracia, oskarżeni o lincz, wychodzą uśmiechnięci z budynku sądu, uwolnieni przez ławę przysięgłych, na której zasiadali współuczestnicy tej zbrodni.

Wright Thompson zbadał dokładnie tamten lincz z roku 1955 i opisał w książce The Barn: The Secret History of a Murder in Mississippi, która się właśnie ukazała. A w październikowym numerze „The Atlantic” w krótkim eseju opisuje wizytę w archiwum, która dobrze świadczy o zakresie jego projektu. Pisze mianowicie, jak poleciał do Sewilli, żeby tam obejrzeć pewną starą mapę. Dlaczego? O delcie Mississippi napisano wiele książek i Thompson jest przekonany, że je wszystkie przeczytał. Wydawało mu się jednak, że widzi odgrywające swe role marionetki, ale nie dostrzega poruszających je sznurków. Zaczął zatem kolekcjonować mapy – chciał zbadać stosunki własności, przepływ pieniędzy, zmiany układu sił. I wreszcie dojrzał do obejrzenia pierwszej mapy tych terenów, pochodzącej z roku 1544. Wyobrażał sobie, czego dozna, oglądając tę mapę, „z białymi plamami, niczym głośne wezwania do handlu i do broni, skierowane do ludzi i sił, które rzucą się na tereny, jakie w przyszłości zostaną nazwane Mississippi”. Zobaczył prostokątną kartkę, szeroką na dwa długopisy, wysoką na półtora. Z rysunkiem, którego atrament ma dziś kolor miedziany. Dolną część kartki wypełnia pusta przestrzeń Zatoki Meksykańskiej. Po prawej Floryda, przy jej zachodnim wybrzeżu trzy małe kółka podpisane: Tortugas. Dalej na zachód zatoka, dwie rzeki, znów zatoka. Dalej jeszcze kilka rzek, o których autor mapy zapewne słyszał, ale które chyba nigdy nie istniały. Wreszcie dziewiąta rzeka, opisana jako Río del Espíritu Santo, co do której większość badaczy jest zgodna, że lokalne plemiona nazywały ją Mississippi. „Cała przyszłość tkwi tam, na tej karcie, jeszcze nie napisana, ale już przesądzona”.

Tę przyszłość Thompson starał się opisać w książce. Tu opisuje, co miał w Sewilli przed oczyma: „Mapę starannie naprawiono w miejscu środkowego złożenia. Została wodnista plama na Zatoce i plama atramentowa w Luizjanie. Ta mapa, z delikatnymi miedzianymi liniami, jest po prostu piękna”.

I niech tak zostanie. A jeśli komuś za daleko jechać do Sewilli, mapę można obejrzeć na portalu hiszpańskich archiwów PARES.

https://pares.mcu.es/ParesBusquedas20/catalogo/show/20807

*

Wielki smutek, wręcz wściekłość, a przede wszystkim żal, to moja reakcja na doniesienia prasowe o skandalu, a nawet kilku, wokół Muzeum Polskiego w Rapperswilu, hotelu „Schwanen” i Instytutu Pileckiego.

Wtorek, 15 października

W „NZZ” reportaż o Zurychu jako mieście cudzoziemców, którzy żyją tu przeważnie wśród swoich, wśród rodaków. Już w tytule pojawia się „Anna z Polski” i cytat z jej wypowiedzi: „Żyje się w bańce mydlanej. Czasem bywa to niepokojące”.

Trochę statystyki: co trzeci człowiek w wieku 26-35 lat jest cudzoziemskim pracownikiem kontraktowym. W ciągu ostatnich 10 lat ilość osób anglojęzycznych wzrosła w tym mieście z 9 do 14 procent.

Urzędnik magistratu zajmujący się integracją cudzoziemców wskazuje inicjatywy integracyjne i wymienia przedsiębiorstwa, które organizują dla swych pracowników kursy języka niemieckiego. Zarazem jednak obawia się, że może się powtórzyć sytuacja gastarbeiterów z krajów południowej Europy – wielu z tych starszych, z pierwszego pokolenia, pozostało w Szwajcarii, ale, nie nauczywszy się języka, wiodą żywot cudzoziemskich emerytów, ludzi wyobcowanych.

Owa Anna, pracująca w branży farmaceutycznej, opowiada w reportażu, że kiedy ktoś pracuje w Zurychu w międzynarodowej firmie, małe ma szanse na kontakt ze Szwajcarami. Dlatego tak trudno się tu zadomowić. Ale jeśli już ktoś się ze Szwajcarami zaprzyjaźni, to jest to przyjaźń na całe życie. Jeśli już.

*

CNN informuje o kolejnym znalezisku dawnych grobów, tym razem w ruinach jordańskiego miasta Petra (do którego Melville w Kopiście Bartlebym, przypomnę, porównywał Wall Street w niedzielę). Otóż pod Skarbcem (Al-Chazna) dokopano się do grobu sprzed dwóch tysięcy lat, zawierających 12 ludzkich szkieletów i liczne przedmioty. Szef amerykańskiej ekspedycji archeologicznej Pierce Paul Creasman zawiadomił ekipę programu Discovery Channel („Expedition Unknown”), która nakręciła wejście badaczy do nienaruszonego dotąd grobowca. Największą niespodzianką był szkielet, trzymający ceramiczne naczynie o kształcie, przypominającym domniemane wizerunki Świętego Graala. Potwierdziła się zatem intuicja twórców filmu Indiana Jones and the Last Crusade (1989), kręconego właśnie tutaj, w Petrze. Ja zaś wspominam o tych zbieżnościach jako małżonek założycielki i pani prezes Agencji Literackiej Graal.

JAN ZIELIŃSKI

[1] Sur plusieurs beaux sujets. Wallace Stevens’ Commonplace Book. Ed. and introduced by Milton J. Bates, Stanford, Stanford University Press, 1989, s. 1.

[2] Joan Richardson, Wallace Stevens: The Early Years 1879-1923. Sag Harbor, Beech Tree Books, 1986, s. 315.

[3] The Contemplated Spouse: The Letters of Wallace Stevens To Elsie. Ed. by J. Donald Blount, Columbia, SC, University of South Carolina Press, 2006.

[4] Wallace Stevens mógł tę piosenkę znać z książki duńskiego romanisty Kristoffera Nyropa, wydanej w przekładzie Williama Fredericka Harveya (The Kiss and its History, London, Sands & Company, 1902, cytat ze s. 41)

[5] Esej i wiersz Zagajewskiego zestawił Adam Dziadek w szkicu „Trzeci sens” – Vermeer Zagajewskiego (w książce Obrazy i wiersze, Katowice 2004), nie wspominając wszakże o wierszu Anny Janko.

[6] Andrzej Brzeziecki, Zmierzyć arszynem. Marek Karp i Ośrodek Studiów Wschodnich. Kraków – Warszawa 2024, Ośrodek Studiów Wschodnich, Znak Horyzont, s. 362.

[7] Ludwik Pietrusiński, Podróżach, przejażdżkach i przechadzkach po Europie, Tom III, Warszawa 1845 s. 294.

[8] Por.: Czesław Miłosz, Jasności promieniste i inne wiersze. „Zeszyty Literackie” 2005 nr 5 s. 112.

[9] Przekład autoryzowany.

[10] https://www.polskieradio.pl/8/2382/Artykul/3431982,wyroznienie-ktore-staje-sie-wyzwaniem-aleksandra-tarnowska-laureatka-nagrody-koscielskich

[11] Pisze o tym Beata Maciejewska w magazynie „Ale Historia”.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek