„Najpierw krajobraz. Nawet nie «pojawia się», po prostu jest”. Przeglądam zapiski z moich wizyt w Mieście. O ile sam opis krajobrazu jest jeszcze bezpieczny, relacja o naszych z nim związkach, odczuciach grozi banałem. Dziennik, esej, do których dziś wracam – wszystko jest tą samą „powolną kołowaniną”, która być może oddala mnie od powagi predelli, zamyka w bezpiecznej niszy estetycznych rozważań; z biegiem czasu utwierdzam się jednak w przekonaniu, że właśnie ta perspektywa przybliża mnie do zrozumienia, a nie usprawiedliwienia wszystkiego, co ukazane zostało na predelli.
W trakcie pierwszej wizyty wydawało mi się, że Urbino przegląda się w lustrze: u prawie każdego wylotu uliczki, tuż przed krawędzią muru otaczającego Miasto, stoi wypukłe zwierciadło ułatwiające wyjazd z wąskich przesmyków. Lustro oczywiście odbija obraz Miasta z zewnątrz, ale równocześnie wpisuje odbicie w krajobraz otaczający Urbino wstęgą falujących wzgórz. „Odbicie” i „rzeczywistość”, „wnętrze” i „zewnętrze” łączą się ze sobą, nie ma żadnego „poza”, jakby horyzont i mury zrosły się w jedną budowlę, przykrytą rzeźbionym plafonem chmur. Wrażenie to pogłębia zachłanność wypukłych zwierciadeł, próbujących objąć swoim zasięgiem, ile się tylko da. Cóż, krajobraz jest i musi być na usługach oczywistości, choć zazwyczaj jest złożony i manieryczny; nie ma tu sprzeczności.
Kiedy po latach wróciłem do Urbino, zmieniła się opowieść, a perspektywa odwróciła. Zacząłem zastanawiać się, dlaczego Uccello, jako chyba jedyny, przedstawia na predelli widok z miejskich murów na krajobraz Marche, tak bardzo przypominający ten współczesny, choć pola uprawne zdziczały. W pierwszych przedstawieniach Urbino z przełomu XIV i XV wieku dominuje Palazzo Ducale, brama wjazdowa, w tle kopuła katedry, tymczasem Uccello nie tyle patrzy na miasto od środka, co „oznacza” je zewnętrzem; choć w krajobrazie tym nie odnajdujemy jakiegoś wyraźnego zamysłu – jak na przykład na sieneńskich freskach Lorenzettiego – jego rozległość uniemożliwia sprowadzenie pejzażu zaledwie do roli tła. Dobitniej nie można było pokazać mieszczanom, że to dzieje się – lub mogłoby się wydarzyć – w ich świecie, ale równocześnie, że hermetyczne Urbino nie jest pępkiem świata. Taki wizerunek mógł namalować tylko ktoś, kto dobrze rozpoznał otoczenie Miasta, a nie tylko spoglądał na markijskie wzgórza z daleka; krajobraz jest syntetyczny, ale ta synteza została „wychodzona”.
Najistotniejsza wydała mi się w tym wszystkim wizja Herlinga-Grudzińskiego, który w swoim niezwykłym opowiadaniu kreśli historię malarza przemierzającego okoliczne wzgórza, coraz dalej i dalej od Urbino, w poszukiwaniu pierwotnej, prawdziwej wersji legendy o sprofanowanej hostii. Wizja to bardzo sentymentalna i nieprawdziwa, bowiem chyba żadna legenda nie posiada pierwszej i najczystszej wersji, jej żywiołem jest zawsze przemiana, która wypiera się swoich źródeł – zresztą w tych stronach opowieści o zbezczeszczeniu hostii nie były jeszcze aż tak żywe i rozpowszechnione, jak sugeruje Herling. W ślad za Uccellem wysyła Martina Heimunzera, okaleczonego przez wojnę „oparzonego człowieka”, który w swoich poszukiwaniach alternatywnej narracji próbuje zrozumieć, jak cud przemienienia i bezmiar okrucieństwa mogą ze sobą sąsiadować. I ja podążyłem tym tropem, szukając jednak czegoś innego: nie argumentu, lecz punktu zbiegu.
Ostatecznie nakreśliłem inną orbitę i zacząłem krążyć wokół miasta, a im więcej myślałem o Uccellu i jego legendzie, tym szersze zataczałem kręgi. Próbowałem odszukać punkt, z którego dawni weduciści mogli powtarzać kanoniczny wizerunek Urbino. Sam nie wiem, w co przekształciły się dalsze poszukiwania… Coraz gęstsze, ciemne chmury zbierały się nad okolicznymi wzgórzami, kiedy włóczyłem się poszukując ścieżek, przesmyków i wzniesień, które doprowadziłyby mnie do źródłowego widoku przez system skromnych, wygrodzonych upraw i niezorganizowanych, ale niezmiernie gęstych zarośli. Wciąż jednak napotykałem tylko siatki, żywopłoty i wykroty. Szybko pogodziłem się z myślą, że nie odnajdę tego magicznego miejsca. Ostatecznie nawet olśniewające widoki, jak ten dobrze mi już znany, od strony książęcego mauzoleum w klasztorze San Bernardino zamiast przybliżać mnie do Miasta – wypychały moją wyobraźnię coraz bardziej w kierunku wzgórz, pól i sadów. Oddalałem się od Urbino, choć czułem jego siłę przyciągania w odsłonach kolejnych miejsc.
Sam nie wiem dlaczego, próbowałem – przyznaję to z zakłopotaniem – powtarzać w mniejszej skali wyimaginowany ruch malarza wokół Miasta. Być może podążałem za złudzeniem, że uda mi się wreszcie osiągnąć ten stopień uogólnienia, jaki odnajdujemy w krajobrazie Marche przedstawionym na predelli, a który powtórzony został w tak klarownej wersji być może tylko w Książce o dworzaninie. Oto wyłania się panorama w części jak ze snu, w części niczym wykuta w kamieniu płaskorzeźba: Na zboczach Apeninów od strony Morza Adriatyckiego, prawie pośrodku Italii, położone jest, jak wszyscy wiedzą, niewielkie miasto Urbino. Mimo że znajduje się za górami, i to nie tak pełnymi uroku, jak te, które może znamy z wielu innych miejsc, cieszy się ono taką łaską niebios, że otacza je okolica wyjątkowo żyzna i obfitująca w plony; jest tam oprócz klimatu, który sprzyja zdrowiu mieszkańców, wielka obfitość wszystkiego, co konieczne, aby żyć godziwie po ludzku.
Próbowałem odtworzyć punkt widzenia malarza, który był równocześnie wewnątrz i na zewnątrz Miasta: jako wyznawca idei, która powołała je dożycia, ale też i wyobcowany przybysz z odległego świata, kronikarz legendy próbujący się od niej oddalić. Pociągała mnie idea zamknięcia wszystkiego w jednym spojrzeniu, przy równoczesnym wycofaniu się w jakąś syntetyczną przestrzeń zaświatów. I chociaż zawsze dystansowałem się od wszelkich „biografii”, „osobowości” i „charakterów”, chciałem spojrzeć na ledwo zarysowane, ciemne wzgórza innymi oczyma. Nawet jeżeli moje wyobrażenie o Uccellu miało powtarzać schematyczny portret autorstwa Vasariego, wierzyłem, że stanie się wehikułem, który odkryje przede mną nową, szeroką perspektywę w tej drobinie świata. Dzisiaj wiem, że wszystkie te „poszukiwania” były wyrazem bezsilności, czymś w zamian, co wynagrodzi mi ciszę Urbino i milczenie malarza. Ostatecznie autor Drugiego przyjścia wyjaśnił wszystko, nakreślił szeroki kontekst i niewiele można już do tego dodać; pragnąłem jednak, aby ta wizja jakoś się uobecniła.
Dotarłem wreszcie – a właściwie powróciłem, dobrze bowiem znałem to miejsce z czasu poprzedniego pobytu – w okolice kampusu uniwersyteckiego, zbudowanego między murami fortecy górującej nad Miastem i „nowym” Urbino, które tworzy sieć bloków i uliczek w niczym nie przypominających Miasta Idealnego. Kampus postawiono chyba w latach 60. lub. 70. Stylem przypomina dobrze znany z Katowic brutalizm – i podobnie jak tam, tak i tu, zapomniany, staje się mechanizmem odmierzającym upływ czasu. Stare żelbetonowe konstrukcje powyginane w łukowate kształty wyglądają – jak na zaplecze uniwersytetu – dziwnie opuszczone, gdzieniegdzie beton zaczyna się kruszyć, gdzieniegdzie mech zdążył już dokładnie otulić zwietrzałe fragmenty. Chwilami całość przypomina niedawno wyburzony budynek Instytutu Śląskiego. Nieczytelna sieć schodów, tarasów, przejść w wielu miejscach naprowadza ku punktom widokowym otwierającym się na coraz wyższe pasma gór.
W nie najlepszym stanie jest znajdujący się obok kościół kapucynów, którego piękna, niska fasada zaopatrzona w niskie, łukowato sklepione arkady, pokryta została rusztowaniami, raczej udającymi remont, o czym świadczyłby również nikogo nie interesujący, nawarstwiający się latami bałagan, plastikowe skrzynki, blaszane beczki i Bóg jeden wie co jeszcze, z trudem zagłuszany przez chwasty na zapleczu świątyni. W pięknym, tak chętnie malowanym przez Federico Barocciego kościele, już kilka lat temu zapadł się dach. I pomyśleć, że jeszcze kiedyś, zanim go zbudowano, na tutejszych łąkach codziennie wieczorem ćwiczyli pod okiem księcia młodzieńcy wychowywani na dworze. Nietrudno jest sobie wyobrazić również samotnego wędrowca, który powolnym krokiem wspina się na wzgórze, przelotnym spojrzeniem obrzuca Miasto, po czym nie zatrzymując się, idzie dalej w kierunku coraz to wyższych wzgórz. Łudziłem się – naprawdę bardzo tego chciałem – że właśnie tutaj odnajdę ten najważniejszy punkt, z którego uda mi się zobaczyć wszystko, nawet jeżeli miałoby to oznaczać tylko Urbino.
I właśnie wtedy, wracając do Miasta z poczuciem głębokiego rozczarowania, u stóp wzniesienia natknąłem się na lekko wyblakłą tablicę informacyjną, na której pośród licznych okolicznych atrakcji wymieniono również Castel Cavallino – parafię niejakiego Fra Carnevale, „znaczącego lokalnego malarza”. Z nazwiskiem tym zetknąłem się już pobieżnie w archiwum miejskim i szczerze mówiąc jego obrazy nie przykuły wówczas mojej uwagi. Jednak samo to, że był proboszczem w odległej zaledwie o kilka kilometrów wiosce, pobudził moją wyobraźnię. Być może to był właśnie punkt, którego szukałem.
MAREK PACUKIEWICZ