Najpierw jedzie się tam szukać Grecji klasycznej. Człowiek chce zobaczyć Akropol i przenieść się w czasie do V wieku p.n.e. Pokrętła wehikułu czasu ustawia precyzyjnie – interesują go Ateny Sokratesa, Sofoklesa i Peryklesa. Później jednak – trochę w lekturze, trochę na miejscu – natrafia na ślady kultur wcześniejszych: minojskiej i mykeńskiej. Przez jakiś czas wydają mu się ciekawsze niż Grecja klasyczna: może nie tyle ciekawsze, co jakoś prawdziwsze. Wtedy opuszcza się Ateny i kieruje na Peloponez i na Kretę. Jeszcze później przychodzi fascynacja Rzymem. Wtedy Saloniki – tak rozczarowujące w okresie fascynacji Grecją klasyczną – okazują się miastem wspaniałym i pełnym zlekceważonych wcześniej skarbów. Pozostają nim również, gdy przychodzi fascynacja Bizancjum. Jeszcze później człowiek uświadamia sobie, że lecąc Ryanairem do Aten, leci nie tylko do starożytnej Grecji, do starożytnego Rzymu i do Cesarstwa Biznatyjskiego, ale również i do Imperium Osmańskiego. Przy kolejnej wizycie pomija więc Muzeum Archeologiczne (odwiedzone już za pierwszym razem), pomija Muzeum Sztuki Cykladzkiej (widziane za drugim razem), pomija Muzeum Sztuki Bizantyjskiej (trzecia wizyta), by pędzić prosto do wspaniałego Muzeum Sztuki Islamskiej. Potem jedzie na północ, podziwiać meczety Janiny i przede wszystkim domy o wyraźnie osmańskim kształcie: w Salonikach pracowicie zacieranym, w Tracji i Epirze raczej eksponowanym.
A potem zwraca się uwagę na te ponure zamczyska – sprawiające wrażenie kawałków nie od kompletu – znaczące wzgórza Peloponezu: i o tym już trzeba doczytać, bo nie kojarzy już człowiek tych wszystkich placówek weneckich, tych twierdz frankijskich, a zwłaszcza tych efemerycznych państewek, które pojawiały się na chwilę na mapie, by zaraz zniknąć, a po których niekiedy zostały zupełnie wyraźne materialne ślady. O ile kiedyś kultury mykeńska i minojska wydały się prawdziwsze od pocztówkowo sformatowanego wizerunku kultury klasycznej, o tyle teraz najprawdziwsze zdają się właśnie te efemerydy. Ich los jest jakoś najbliższy losu człowieczego po prostu.
O tym wszystkim myśli się docierając do Arty. Nie jest łatwo do niej dotrzeć z południa (o wiele łatwiej z północy, z Janiny). My jednak jedziemy z południa: z nieodległego Nafpaktos, do którego dotarliśmy dzień wcześniej, by poszukać tam uciętej ręki Cervantesa, bo poza jakimiś weneckimi drobiazgami właściwie nie ma tam nic od oglądania. Jest zamek: tysięczny wenecki zamek. Postanawiamy rano jechać dalej. Dworzec autobusowy jest ładny kilometr za miastem. Trzeba tam pójść. W internecie nic nie ma. Pani w hotelu nic nie wie. Idziemy w upale wzdłuż szosy. Nie podchodzimy. Na dworcu okazuje się, że bezpośrednich połączeń autobusowych nie ma. Można jechać do Andirio i próbować złapać na moście jakiś autobus jadący z Patras, a może lepiej z Aten (autobusy z Aten przejeżdżające tuż obok Patras często się w nim wcale nie zatrzymują, chociaż jest to wielkie miasto, trzecie co do wielkości w całej Grecji). Nie urzeka mnie ta wizja stania na moście w porannym upale i machania na autobusy, pod warunkiem, że się odpowiednio szybko odcyfruje napis w greckim alfabecie. Przystanku pod samym mostem nie ma, ale pani na dworcu w Nafpaktos zapewnia mnie, że on się tam na moje machanie zatrzyma. Wierzę jej, greccy kierowcy to nie są faceci ze Szwagropola: zatrzymaliby się. Pytam o rozkład. Ona go nie ma. Mają w Atenach. Pani radzi tam zadzwonić. To znaczy zadzwonić do Aten. Przez chwilę wyobrażam sobie, że dzwonię do Warszawy, aby zapytać o połączenia z Konina do Kutna. Pani zapisuje mi numer telefonu na karteczce. Nikomu jakoś nie przychodzi do głowy, że to ona mogłaby zadzwonić.
Ostatecznie decydujemy się spróbować jechać przez Patras. Czyli, aby dotrzeć Arty, leżącej na północ od Nafpaktos, na początek jedziemy na południe. Najpierw mostem (lokalny cud techniki) Andirio – Rio. A jeśli z Patras będzie autobus, to chwilę później będziemy jechać mostem Rio – Andirio, czyli tym samym, ale w drugą stronę. Typowa grecka trasa. Autobus do Janiny jest. Zatrzymuje się w Arcie. Na dworcu w Patras dwie osoby pracują w kasach biletowych, a kolejne dwie siedzą przy telefonach i prowadzą jakieś rozmowy. Mają więcej pracy niż ci w kasach. Czyli faktycznie się dzwoni. Ktoś komuś gdzieś mówi: proszę zadzwonić na dworzec w Patras. I ten ktoś dzwoni. Jeszcze żaden racjonalizator nie wpadł na to, aby umieścić te rozkłady w internecie i tych wszystkich telefonistów pozwalniać. Tak jak nikt nie wpadł na to, że kierowca może sprzedawać bilety i dlatego w każdym greckim autobusie jest bileter na etacie. Słusznie. We dwóch jadą. Pogadać można. Nie jak w Szwagropolu. Czasami najwyraźniej brakuje tych bileterów i wtedy autobus zajeżdża na parking, gdzie czeka się na autobus z przeciwnego kierunku, a kiedy ten autobus nadjeżdża, to wysiada z niego bileter i się do nas przesiada. Zgrabnie zsynchronizowanie. Czasem jakieś pół godzinki czekania w środku niczego. Kawę się pije. Z lodem, z plastikowych kubeczków, z plastikową słomką. Czeka się. Czekanie: podstawowe doświadczenie każdego pobytu w Grecji. Zjawisko gdzie indziej pracowicie eliminowane, tutaj może nawet jakoś celebrowane.
Docieramy wreszcie do Arty. Wysiada się przy szosie pod miastem. To jest częsty motyw w Grecji, że dworzec jest na jakichś ponurych peryferiach – tak jest w dużych miastach jak Saloniki czy Ateny, ale również i w małych, nieraz właściwie za miastem, co miewa swój urok, bo wtedy się do takiego miasteczka wkracza piechotą i widzi się tabliczkę z jego nazwą, co zresztą bywa główną – bo jedyną – atrakcją. Z dworca na peryferiach idziemy w upale pod górkę, potem schodzimy ostro (czyli niepotrzebnie szliśmy pod górkę), robimy wielkie koło, niby bez sensu, ale może i z sensem, bo dość dokładnie zwiedzamy Artę dzisiejszą. Później będziemy już zwiedzać tylko tę niedzisiejszą. Bo ta niedzisiejsza jest o wiele ciekawsza. Arta przypomina nieco Rawennę. Mało atrakcyjne miasto współczesne (w porównaniu z wieloma innymi w tym regionie), ale właściwie na każdym rogu jakiś niesamowity zabytek. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Przez chwilę była tu jedna ze stolic tego świata. A potem już jej nie było. I właściwie żadna z kolejnych epok nie odcisnęła na Arcie (tak jak na Rawennie) wyraźnego piętna. Właśnie dlatego to tę epokę wyraźnie tu widać, to do niej można próbować się przenieść.
Arta była stolicą Despotatu Epiru niemal przez cały czas jego istnienia. Czyli dość długo. Albo niedługo – zależy, jak patrzeć. Ważnym miastem (i przez chwilę stolicą) Despotatu Epiru była też nieodległa Janina, ale ona pozostała ważnym miastem za Osmanów, była później stolicą Alego Paszy, tam się zwiedza zupełnie inne rzeczy, nie żaden Despotat. Arta później nigdy nie miała już szczególnego znaczenia. Tak jak nie miała go wcześniej – starożytna Ambrakia najwyżej mignie niekiedy w jakimś nawiasie czy przypisie, a do dziś został po niej tylko nieciekawy mur. Niemal wszystkie najważniejsze atrakcje dzisiejszej Arty pochodzą więc właśnie z tego okresu, o którym po powrocie do domu będę musiał oczywiście doczytać, bo na razie kojarzę tylko tyle, że Despotat Epiru był jednym z państewek, które wykwitły po pierwszym upadku Konstantynopola (czyli po czwartej krucjacie, czyli po 1204). Skończyło się ono wraz z ostatecznym podbojem osmańskim, może padło jak Saloniki trochę przed, a może jak Mistra trochę po drugim upadku Konstantynopola (1453). Potem doczytam w domu, że obie hipotezy są prawdziwe. Janina i Arta padają przed Konstantynopolem, ale ostatnie placówki Despotatu Epiru padają po Konstantynopolu. Doczytam też, że w dwóch i pół stuleciach historii Despotatu Epiru jest dwadzieścia lat przerwy, kiedy to państewko epirskie zostaje podbite przez odrodzone Bizancjum. Potem doczytam też, że niewiele brakowało, aby to właśnie Despotat Epiru odzyskał Konstantynopol. Zdecydowała jedna bitwa. Bizantyjczycy walczyli w niej z Bizantyjczykami o to, kto przegna Łacinników z Konstantynopola i przywróci Cesarstwo Bizantyjskie. Wygrali Bizantyjczycy. Ale ci z Nicei. Nie ci z Arty. Nie ci „nasi”.
Zaczynamy od zamku. Problem z zamkami jest taki, że wszystkie wyglądają tak samo. Zamek to jest budowla, która nie ma żadnego innego oblicza poza utylitarnym. Trochę tak, jakby ktoś za pięćset lat zwiedzał nasze lotniska. Widziałeś jedno – widziałeś wszystkie. Zamek jest z końca XIII wieku, czyli zbudował go któryś despota. Przez niemal sto lat despoci Epiru musieli mieszkać w jakiejś mniej oszałamiającej siedzibie. A kiedy już go ukończono, to w zasadzie niebawem zaczął się kończyć i sam Despotat. Na zamku mamy do wyboru: albo błąkać się po dziedzińcu w pełnym słońcu, albo obejrzeć wystawę w piwnicznych komnatach. Wybieramy piwniczny chłodek. Sama wystawa poświęcona jest skarbom sztuki bizantyjskiej odkrywanym w okolicznych kościołach. Wynotowujemy sobie z niej kilka miejsc w samej Arcie. Niedaleko. Dotrzemy do wszystkich. Na sam zamek też jeszcze wrócimy. Wstęp wolny. A atrakcje Arty wyczerpią się do wieczora.
Najpiękniejszy jest chyba kościółek Agios Vasilios. Maleńki, wciśnięty między współczesne domy, oczywiście zamknięty. Zdobieniami po bokach i samą lokalizacją przypomina nieco salonickiego Pantalejmona. Za kolejnymi rogami – kolejne kościoły. Raczej poukrywane niż wyeksponowane. Zapomni się je niestety, bo w głowie zostanie raczej tylko Parigoritissa – największa, choć wcale nie najładniejsza. Zostawiamy ją sobie na koniec. Najpierw wspomniany starożytny murek. Przez jakiś czas swoją siedzibę miał tu niejaki Pyrrus (ten, który przegrywał, wygrywając). Został po nim krawężnik w cieniu późniejszych murów bizantyjskich. Po drodze jeszcze miniaturowy starożytny teatr – faktycznie maleńki, z trudem dałoby się tu pomieścić przedszkolne jasełka. Z nielicznych zachowanych kamyczków trudno oszacować czy to jest budowla grecka czy już rzymska, sprzed Pyrrusa, czy po Pyrrusie. Obok stoją jakieś ławeczki, musi to być miejsce spotkań artiańskiej młodzieży, jeśli jest tu w ogóle jakaś młodzież. Jest jeszcze most. To jest zdaje się uważane za główną tutejszą atrakcję, bo wszyscy, z którymi rozmawiamy, pytają nas czy widzieliśmy most. Miasto jest wybitnie mało turystyczne. Nikogo tu nie ma. W tawernie, w której jemy (briam roku), nikt nie mówi ani słowa po angielsku. Wołają faceta z pobliskiego sklepu obuwniczego. Ten mówi po angielsku. Poleca briam. Pyta, czy widzieliśmy już most.
Most jest pod miastem, ale nie z tej strony, co dworzec, więc nie będzie się go dało zaliczyć, gdy będziemy jutro wyjeżdżać. Bo chyba już jutro, co? To jest miasto wybitnie jednodniowe. Sam most wymyka się rozumieniu. Nie potrafię go zlokalizować w żadnej epoce. Wygląda na osmański. Najpewniej zaś jest to most wieloetapowy, łatany, palimpsestowy. Pewnie to jest most wielokrotnie rekonstruowany i może dlatego tak nierówny, tak pokraczny, tak bardzo amatorski. Pocieszeni głównie tym, że będziemy mogli już odpowiadać twierdząco na pytanie o to, czy widzieliśmy most, wracamy do centrum. Czas na Parigoritissę. Właściwie główny zabytek Arty. Główny zabytek Despotatu Epiru. Budowla przedziwna. Niepodobna do niczego. Na pewno nie do kościoła. Już bardziej przypomina kamienicę. Klockowaty. W wieczornym słońcu jakoś urzekający. Wchodzimy do środka. W dużej mierze zrujnowany. Wyrwane kondygnacje. Tam wyżej coś musiało być. Z samego sufitu spogląda na nas zupełnie dobrze zachowany Pantokrator. Lustruje swoje ruiny, panuje nad swymi włościami. Pantokrator – jak sama nazwa wskazuje – musi panować nad wszystkim, wszystko ogarniać wzrokiem. Ogarnia. Tyle tylko, że w Arcie to „wszystko” jest dość skromnego rozmiaru. A zarazem rozmiaru całkowicie wystarczającego. Miasto w ludzkiej skali. Pantokrator w ludzkiej skali. Tyle Arty. Stajemy przed kościołem. Tam jest plac, tam most, tam na zamek. To może na zamek raz jeszcze. I wzdłuż muru. Tyle Arty. Co myślisz? – pytamy się nawzajem.
Co ja myślę? Myślę, że tu jeszcze wrócę. Chociaż nie bardzo wiem po co. Myślę o Despotacie Epiru, który z punktu widzenia podręczników historii jest czymś efemerycznym, ale przecież żyjący w nim ludzie nie znali innego życia, innego państwa, innej epoki. Nawet jeśli liczyć tylko ten pierwszy Despotat – jakieś sto trzydzieści lat – to przecież istnieli ludzie, których całe życie w tym Despotacie upłynęło. Ich własne, ich rodziców i ich dzieci. Jak dodać oba Despotaty – jakieś dwieście pięćdziesiąt lat – to właściwie przekraczamy już miarę zasięgu ludzkiej pamięci. Dwustupięćdziesięcioletnie państewko wielu ludziom musiało wydawać się wieczne i odwieczne. Myślę o skali ludzkiego życia, z którą tak bardzo rozmijają się nieraz książki historyczne. Bardzo lubię fragmenty, w których skala człowieka i skala dziejów tak wyraźnie się rozchodzą. „Nastąpiło kilka dekad chaosu”. „Ład przywrócono po osiemdziesięciu latach”. „Działania wojenne trwały przez całe stulecie i dobrą część następnego”. „Efemeryczne państewko utrzymało się przez dwa i pół stulecia”. Myślę sobie, że te kilka dekad chaosu to jest nieraz całe życie ludzkie. Myślę, że Arta to jest miejsce, które przywraca odpowiednią perspektywę. Wrócę tu. Pójdę znów na ten most. Zlezę na dół. Z dołu jeszcze sobie na tę łataninę spojrzę.
MACIEJ MIŁKOWSKI