Z portu w Zakynthos, na wyspie pod tą samą nazwą, wywodzącą się od imienia jednego z synów Dardanosa, mitologicznego króla Arkadii, wyruszamy zgrabnym i zwinnym stateczkiem, a właściwie czymś w rodzaju większej łodzi o szybkim napędzie, przystosowanej do przewożenia całkiem licznych grup pasażerskich. Wody Morza Jońskiego są tego dnia mało przyjazne, rzuca nieco, a członkowie załogi rozdają wśród podróżnych, na życzenie, specjalne papierowe torebki, podobne do tych, jakie są dostępne w samolotach. Siedzimy wewnątrz kabiny, bo wieje tak, że na otwartym pokładzie zostali już tylko niewolnicy Instagrama, Facebooka i Tik-toka, by porobić jakieś atrakcyjne z ich punktu widzenia fotki. Kapitan naszej jednostki przechadza się przy sterze ubrany w rozklapciane łapcie wprost na gołe nogi, pali papierosa za papierosem, niemal pod tablicą, gdzie w kilku językach napisano „palenie wzbronione”, a od czasu do czasu sięga do torebki z bakaliami i przeżuwa flegmatycznie. Łodzią miota coraz bardziej, im bardziej oddalamy się od macierzystej wyspy ku rozleglejszym wodom; widać lekkie zaniepokojenie wśród znacznej części podróżnych, ale kapitana nic zdaje się nie ruszać. Tłumaczę sobie, że nie ma powodów do niepokoju, bo jako typowy szczur lądowy nie wyczuwam morza – w przeciwieństwie do oficerów i całej załogi, czyli ludzi, których praktyki żeglugowe zbudowały tysiące lat doświadczeń ich przodków: wyprawy Argonautów, tułaczka Odysa, operacje desantowe pod Troją, gdy wreszcie Artemida przekierowała wiatr, by okręty Achajów, po złożeniu przez Agamemnona ofiary z Ifigenii, mogły ruszyć z Aulidy ku Ilionowi, by łupić, burzyć i zniewalać; handel i transport morski od dzisiejszej Genui po Adriatyk i dalej, przez Morze Egejskie ku Azji; wielkie bitwy jak ta – chyba najbardziej znana – pod Salaminą, starcie u ujścia Ajgospotamoj czy jatka u przylądka Artemisjon. Spora tradycja i spory dorobek, a jednocześnie, trzeba to przyznać, niezły przecież background profesjonalny. Zatem zawierzam swój los kapitanowi oraz jego ekipie i pomału zapadam w drzemkę.
Przybijamy wreszcie do przystani w Agia Pelagia na południowo-zachodnim wybrzeżu. Zapakowani natychmiast w luksusowy autobus, ujeżdżamy w głąb lądu. Wiozą na zwiedzanie, atrakcje kulinarne i winne, a przewodniczka nieustająco trajkocze przez interkom, choć gdy przejeżdżamy przez Fodele, mieścinę, w której być może – bo bardziej prawdopodobne jest jednak to, że to było inne Fodele, położone niedaleko kreteńskiej Kandii, a więc dzisiejszego Heraklionu – na świat przyszedł Domenikos Theotokopulos, czyli El Greco, nie zająknie się o tym, choćby i mało realnym, domniemaniu ani słowem. Odkryłem El Greca w Toledo jako nastolatek. Rozdziawił mi usta Pogrzebem hrabiego Orgaza z kościoła Santo Tomé. Wpatrywałem się urzeczony w ten tłum „postaci mizernych, okropnych, bez krwi, chudych i pożółkłych, z głowami zagrzebanymi w ogromnych kryzach z plisowanych koronek” – jak pisał w 1870 roku krytyk Benito Pérez, diagnozując artystę jako genialnego, ale i obłąkanego. Potem przeczytałem, że charakterystycznie wydłużone, o cechach eteryczności kształty postaci ludzkich i w ogóle pofalowana nieco rzeczywistość (jakby El Greco był inspiratorem Krzyku Muncha) mogły być efektem poważnej i złożonej wady wzroku malarza, w szczególności zaawansowanego astygmatyzmu. Podobno wśród tłumu żałobników biorących udział w uroczystości pogrzebowej artysta uwiecznił siebie – miałaby go przedstawiać postać, która jako jedyna patrzy z płótna wprost w oczy widzom. Tak zwany Dom El Greca w Toledo jest, jak to często bywa, turystyczną inscenizacją – artysta tam w rzeczywistości nie mieszkał, a obrazy tam wiszące nie są oryginałami. Oryginały znajdziemy natomiast w Muzeum Prado, gdzie spędziłem wiele godzin swojego młodego wtenczas życia, kontemplując mistycyzm sztuki mistrza.
Doczytaliśmy przed wycieczką, że nazwa wyspy wywodzi się najprawdopodobniej od mitycznego syna Hermesa, Kefalosa. Najwyraźniej w tym rejonie Morza Śródziemnego popularna była szkoła toponomastyczna, której wyznawcy lubowali się w nadawaniu ziemiom nazw wedle imion własnych synów. Losy Kefalosa, acz bohatera w mitologii raczej peryferyjnego, były w pewnym wymiarze dość ciekawe, a już z pewnością dramatyczne. Otóż bogini Eos sprowokowała go, by wystawił na próbę wierność swojej żony Prokris (swoją drogą spora nuda musiała doskwierać greckim bogom, że się w ten sposób zabawiali) i, przyjmując postać innego mężczyzny, spróbował ją uwieść. Prokris niestety uległa pokusie zdrady, wskutek czego małżonkowie zarządzili separację na jakiś czas (niemalże jak w Sprawie Kramerów), ale wkrótce potem ostatecznie się pogodzili. I tu zaczyna się prawdziwy tragizm i okrucieństwo, albo może bezwzględność tak charakterystyczna dla antycznych opowieści – Kefalos omyłkowo zabija żonę podczas polowania, biorąc ją za zwierzynę łowną. Dość typowy fail myśliwych, zwłaszcza jak polują podpici. W Polsce na szczęście nie strzelają omyłkowo do ludzi aż tak często, ale już do udomowionych psów biegających po lesie czy innego inwentarza to i owszem, a kary są mniej więcej następujące: umorzenia – 21,7% (!), pozbawienia wolności na okres próby, czyli tzw. wyrok w zawiasach – 45,7%, wreszcie uniewinnienia czy zdumiewająco niskie grzywny. Natomiast Kefalos został za ten czyn skazany przez Areopag na wieczne wygnanie. Syn Hermesa znalazł schronienie w Tebach, gdzie pomógł królowi miasta Amfitrionowi pokonać wojska Taphiusa. W nagrodę za swoje czyny dostał we władanie jedną z wysp zdobytych podczas tej wojny, czyli właśnie Kefalonię. Na monetach odnalezionych na wyspie przez archeologów znajdują się podobizny zarówno Kefalosa, jak i jego nieszczęsnej małżonki. Trochę to melodramatyczne, ale do prawdziwego, łzawego melodramatu na cztery fajery, który się tu odbywał kilka tysięcy lat później za sprawą pewnego filmu, jeszcze dojdziemy.
Ponieważ była to wycieczka zorganizowana, byliśmy zdani na łaskę i niełaskę naszej guidy. Co zaś potrafiła ona wyprawiać, w sensie snucia opowieści, opisuje poniższy wiersz:
Wyspa cudów
Według naszej przewodniczki to niezwykły
ląd Koniki zdziczałe za Wenecjan biegną po
górach Enos by skryć się wśród czarnych
jodeł Zakonnice zaklęte w węże z białym
krzyżykiem na głowie w dzień Zaśnięcia
Maryi Panny rozglądają się za kozami o
złotych zębach Te zaś dziwią się zającom
o zębach srebrnych Szczodra jest natura
Święty Gerasimos (uzdrowiciel wariatów)
zmumifikowany czterysta lat temu widziany
jest jak pociesza poszkodowanych – ofiary
trzęsienia ziemi w 1953 roku
Nasza przewodniczka też jest cudem nie z
tej ziemi Raczej (sądząc po wymowie i kłopotach
z leksyką) gdzieś z mazowieckich zaścianków
Jej wersja odysei umila nam posiłek: „syreny zawodziły
marynarzy, a Charybda zeżarła kilku z nich”
Na szczęście mają tu jeszcze jeden cud
Doskonałe lokalne białe wino
Robola
To prawda, wino robola bardzo nam przypadło do gustu. Winnice położone są wysoko, od 500 do 800 metrów nad poziomem morza, a najbardziej znane to te na zachód od majestatycznej Góry Ainos. Gleba jest tam surowa, kamienista i dość jałowa, co paradoksalnie owocuje winem dość wysokiej, szlachetnej i wytrawnej jakości, ale za cenę dość niewielkich zbiorów. Sommelierzy wymądrzają się, mlaskając głośno podczas degustacji, że wino ma złocisty odcień, a „w nosie”, jak oni to mówią (zazwyczaj z lubością dla swojego głosu), czuć aromaty niedojrzałych i kwaśnych owoców: cytryny, ananasa, brzoskwini, a także zielonego jabłka, w ustach zaś osiada charakterystyczna kwasowość. Porównuje się je często do Assyrtiko, szczepu dającego najwspanialsze grona na Santorini, a podobieństwo ma się opierać na silnej mineralności obu. Robolę na Kefalonię przywieźli najprawdopodobniej Wenecjanie, którzy nazywali je Vino di Sasso, czyli winem z kamienia.
Ale ilekroć jechaliśmy do Grecji, nigdy nie zaniedbywaliśmy wypicia choćby jednej buteleczki retsiny, choć w praktyce na jednej buteleczce się raczej nie kończyło. Wszyscy oczywiście znają retsinę, to żywiczne wino o rodowodzie sięgającym starożytności, gdy amfory zalepiano drzewnym sokiem głównie dla konserwacji napoju (dziś jest to produkt aromatyzowany, najczęściej żywicą sosny alepskiej). W zasadzie jest tak, że ci, co uwielbiają retsinę i ci, co jej nienawidzą dzielą się na dwie mniej więcej równe frakcje, jak, nie przymierzając, w Szwecji stronnictwo zniewolonych i stronnictwo totalnie obrzydzonych Surströmming, czyli kiszonym bałtyckim śledziem wyróżniającym się nieprawdopodobnym smrodem, wydobywającym się z otwieranej puszki. My jesteśmy team retsina, choć staramy się ją pić raczej pod wysokim niebem Grecji. I trzymamy się od lat jednej firmy. Jest to Malamatina winifikująca w Salonikach grona od 1895 roku i zamykająca płynną nostalgię – jak mawiał o napoju Ödön von Horwáth w sztuce Opowieści Hollywoodu Christophera Hamptona – w kapslowanych (tak jest!) półlitrowych buteleczkach. Nie żadne wysublimowane koczkodany retsinne polecane przez snobistycznych znawców, tylko właśnie ten niepozorny produkt, dostępny w zwykłych supermarketach za równowartość niespełna 3 euro jest liderem. I zawsze, pamiętając o tradycji, pijemy retsinę na zimno, wyjątkowo nie w kieliszkach, tylko w charakterystycznych małych szklaneczkach przypominających te do whisky.
Nasza zorganizowana objazdowa wycieczka podążała śladem największych turystycznych atrakcji na wyspie, ale czuć było, że pewne odium wciąż unosi się nad lądem i morzem – pamięć o fatalnym trzęsieniu ziemi w 1953 roku, które zmiotło dawną Kefalonię, jaka tworzyła się i rosła przez wieki, by cywilizacyjnie runąć w zasadzie w jednej chwili, jak Lizbona w 1755 roku czy Skopje w 1963. W następstwie katastrofy wyspę dotknęła fala emigracji i nie ma się co dziwić, że ludzie w strachu uciekali. Dziś zamieszkuje ją mniej więcej 40 tys. osób, czyli tak o 10 tys. mniej niż podwarszawskie Piaseczno, choć jest największą w całym archipelagu Wysp Jońskich i mieści się w pierwszej dziesiątce największych w całej Grecji. Konsekwencja jest też i taka, że nie rozwinął się tu, chwała Bogu, intensywny przemysł turystyczny, nie ma ogromnych hoteli czy resortów dopieszczających leniwych turystów udogodnieniami wyrafinowanych all inclusive. Choć znajdziemy tu piękne, naprawdę zapierające dech w piersiach plaże, to rozwojowi turystyki nie sprzyja też górzysty charakter wyspy oraz niedostępne klifowe nabrzeża, rozciągające się kilometrami. Kefalonia wydała nam się zatem jakby pustawa, opuszczona, trochę taka, hmm…, niegrecka? Albo może jak najbardziej grecka, tylko przypominająca inne spokojne wyspy, którym udało się umknąć z pola widzenia turystycznych radarów, jak może Ikaria, Karpatos, Astipalea, Sikinos…
Program touru jest napięty, więc wiozą nas teraz ciupasem do największej atrakcji Kefalonii, czyli jaskini Melissani, we wnętrzu której kryje się jezioro o ciekawej właściwości – mieszają się w nim słone wody morskie i słodkie gruntowe.Wyjaśnienie tego fenomenu przypomina nieco opis jakiegoś skomplikowanego systemu wodociągowego – słona woda dostaje się do wnętrza przez szczeliny (katavothres) położone po wschodniej stronie wyspy, następnie płynie przez dwa tygodnie wewnątrz lądu, przypominając nieco podziemne rzeki krasowe, gdyby tylko był to zwarty strumień, łącząc się na końcu z wodą gruntową w jeziorach Melissani oraz nieodległym Karavomilos, by ostatecznie znów trafić do morza. I w tej jaskini trzęsienie z 1953 roku uczyniło spustoszenie, ale paradoksalnie wyszło jej to na korzyść, bo runęła wtedy część sklepienia skalnego, otwierając widok z groty na niebo i słońce, jakby zainstalowano tu gigantyczny szyberdach. Słońce niczym wielka lampa rozświetla mroki, a jego promienie nadają wodom frapujący odcień niebieskiego koloru, najbliższego wersji cobalt blue. Za niewielką opłatą można sobie uciąć krótki rejs łodzią, zupełnie niekonieczny, chyba że trafi się akurat na jakiegoś dowcipnego gondoliera opowiadającego smakowite anegdoty i żarty niczym flisacy na tratwach na spływie Dunajcem w Pieninach.
Ponieważ skład naszej wycieczki jest mocno senioralny (choć my sami też nie młodzi), w tym dwie damy poruszające z pomocą chodzików, to zawsze udaje nam się wygospodarować trochę czasu dla siebie, zanim nasza niepowtarzalna przewodniczka nie zbierze wszystkich jak stada baranów i nie zapakuje na pokład pojazdu. Dzięki temu w jednym miejscu zdążamy wypić po filiżance kawy, w innym po buteleczce retsiny, w jeszcze innym złapać coś na ząb.
No ale już ruszamy, a przed nami kolejna jaskinia, jeszcze jedna, która została udostępniona turystom – Drogarati. Ma kształt wielkiej komnaty, pełnej stalaktytów i stalagmitów widocznych po jej bokach oraz suficie. Miejsce jest słynne ze swojej wyjątkowej akustyki, którą wycieczka zachęcona przez przewodniczkę oczywiście natychmiast ochoczo samodzielnie sprawdza, co skutkuje kakofonią atonicznych dźwięków. W zasadzie jest to wielka podziemna sala koncertowa na kilkuset widzów; chwalono się, że śpiewała tu i Maria Callas, i Luciano Pavarotti. Cudo to powstało, jak nas nauczają, ze sto milionów lat temu, ale odsłoniło go ludziom oczywiście trzęsienie ziemi, tyle że nie to złowróżbnie słynne z XX wieku, a inne, pomniejsze, jakieś trzysta lat temu. Tu mieliśmy znów sporo czasu dla siebie, bo do wnętrza prowadzi około stu schodów, więc zanim nasi towarzysze broni z grupy wycieczkowej weszli i wyszli, udało nam się spędzić trochę miłego czasu w lokalnej knajpce położonej w rzucającym cień ogrodzie.
A potem zabrali nas na obiad (na mur beton dogadany z właścicielem knajpy, gdzie wylądowaliśmy) w miasteczku Assos. Bedekery powiadają, że „to jedna z perełek wyspy. Położone w urokliwej zatoczce miasteczko charakteryzuje się pastelowymi kolorami domów, przepiękną turkusową barwą wody oraz nieco senną atmosferą. Mimo że składa się zaledwie z kilku uliczek, miejsce to jest zdecydowanie warte odwiedzenia. W Assos znajdziemy dwie kamieniste plaże oraz nieco urokliwych knajpek i tawern”. Tego typu stylistyka powinna w każdym bardziej doświadczonym wędrowcu natychmiast wzbudzić najwyższą rewolucyjną czujność. I w tym przypadku mechanizm się sprawdza, bo Assos to dość typowa, acz i nienachalna, tourist trap z zawyżonymi cenami, mnóstwem niepotrzebnych i słabej jakości souvenirów dostępnych na lokalnym bazarku i w nieco obskurnych drewnianych kioskach oraz generalnie z taką atmosferą udawania miejsca fajniejszego niż jest. Nie jest to oczywiście kefalońskie wcielenie potiomkinowskiej wioski, ale wrażenie sztuczności i dekoracyjności trudne jest do odegnania. Oczywiście – malowniczość widoków jak najbardziej, urokliwe uliczki i domki – także. Tego Assos nikt nie odbierze.
Na szczęście darowano nam wyprawę na górzysty półwysep, na szczycie którego Wenecjanie zbudowali twierdzę znaną jako Zamek Assos (Κάστρο της Άσσου). Budowlę wzniesiono w XVI wieku, a jej głównym celem było wsparcie istniejącego już od kilku stuleci Zamku Świętego Jerzego, który samodzielnie nie był w stanie obronić wyspy przed ewentualnym tureckim najazdem. Wenecjanie oczywiście pozostawili pieczęć swej obecności, to znaczy płaskorzeźbę lwa św. Marka, umieszczoną nad główną bramą. Nie pojechaliśmy tam, ale bezlitosna przewodniczka nie oszczędziła nam wykładu. Zatem „zamek pełnił funkcję obronną również po przybyciu Brytyjczyków oraz po odzyskaniu przez Greków niepodległości. Po wojnie przekształcono go w więzienie. W jego murach przetrzymywano więźniów greckiej wojny domowej, która toczyła się między 1946 a 1949 rokiem. Konflikt ten jest mało znany w Polsce, a sami Grecy niechętnie do niego wracają. Bratobójcza walka kosztowała ich kraj blisko 70 tys. ofiar. Zamek otoczono długim murem, który przetrwał do naszych czasów w dobrym stanie. Niestety, zabudowa wewnątrz cytadeli została niemalże całkowicie zniszczona w trakcie trzęsień ziemi. Zachował się jednak katolicki kościół, jeden z budynków oficerskich oraz ruiny pozostałych zabudowań”. Amen. Zamek odhaczony.
I w końcu crème de la crème – plaże Kefalonii. Za dwie najpiękniejsze, najwspanialsze i w ogóle och, ach uchodzą Mirtos i Antisamos. Obie, położone w zatokach otoczonych wzniesieniami, wyglądają z góry, z drogi i z punktów widokowych niemal tak niezwykle jak np. Zatoka Wraku na Zakynthos czy Playa de Cofete na Fuerteventurze. I wszystkie cierpią na podobny feler. Zatoka Wraku jest zamknięta od 2022 roku ze względu na osuwiska skalne; na Cofete nie da się kąpać, bo prądy za silne, fale za gwałtowne, a niedaleko głębia tak rozpastna, że podobno mogły na niej, także w zanurzeniu, cumować niemieckie U-Booty podczas II wojny światowej, bo – jak głoszą liczne teorie spiskowe oraz domorosłe legendy – na Fuercie naziści mieli tajną bazę, gdzie eksperymentowali genetycznie i medycznie na dzieciach, a pod koniec wojny zajmowali się przerzucaniem stąd rozmaitych zbrodniarzy do Ameryki Południowej. Teoretycznie na Mirtos i Antisamos da się popływać, ale trochę mrożące krew w żyłach są informacje, że corocznie jest tu kilka ofiar śmiertelnych. Na obu plażach da się też podobno surfować, ale powszechne są ostrzeżenia, że to raczej lokacja dla bardzo doświadczonych zawodników, niczym Praia do Norte w portugalskim Nazaré, choć też nie egzagerujmy, bo na Kefalonii nie zdarzają się 30 metrowe fale, chyba że dotarłoby tam jakieś tsunami, czego oczywiście mieszkańcom wyspy życzyć w żadnym razie nie należy. Zatem plaże bardziej chyba do kąpieli z rodzaju tych słonecznych oraz do doświadczenia estetycznych wrażeń. Ale spokojnie, innych plaż typowo odpoczynkowo-kąpielowych jest na wyspie multum, choć dominują, nie przez wszystkich lubiane, lokacje kamienisto-żwirkowe. Jest jednak jeszcze jedna kwestia z plażami związana.
Na Kefalonii kręcono plenery do filmu Kapitan Corelli, ekranizacji powieści brytyjskiego pisarza Louisa de Bernières’aCaptain Corelli’s Mandolin (Mandolina kapitana Corellego) z roku 1994 i zarówno Mirtos, jak i Antisamos pojawiły się tam z nadzwyczajną intensywnością. Tło opowieści jest dramatyczne, by nie rzec – tragiczne. W czasie II wojny światowej wyspę okupowały głównie wojska włoskie, ale stacjonował tam też garnizon Wehrmachtu. Wojska na wyspie składały się z prawie 12 tys. żołnierzy włoskiej dywizji piechoty Acqui, która przybyła na Kefalonię w maju 1943 roku, oraz z 2 tys. niemieckich żołnierzy i oficerów dwóch batalionów grenedierów. Od 18 czerwca 1943 roku dowódcą dywizji włoskiej był generał Antonio Gandin, weteran i bohater frontu wschodniego, odznaczony nawet niemieckim Krzyżem Żelaznym. Gdy rano 8 września 1943 roku radio podało informację o poddaniu się Italii Aliantom (zawieszenie broni w Cassibile) i zmianie sojuszy, włoskie sztaby w Grecji znalazły się w trudnym położeniu, gdyż oddziały nie otrzymały żadnych rozkazów z Rzymu. Generał Gandin stanął tym samym wobec dylematu – albo poddać podległe mu jednostki Niemcom, którzy nawet tego żądali i zaczęli już odbierać broń włoskiemu garnizonowi, albo stawić opór. Po południu 12 września 1943 roku doszło do spontanicznych i poważnych starć zbrojnych pomiędzy żołnierzami włoskimi i niemieckimi, gdy żołnierze Wehrmachtu rozbroili przemocą dwa oddziały włoskiej artylerii w ich miejscach stacjonowania. We włoskim dowództwie nie było jedności – jedni oficerowie optowali za kapitulacją i pójściem do niewoli, inni za walką. Negocjacje spaliły na panewce, doszło do konfrontacji zbrojnej, a Niemcy sięgnęli po Stukasy, by ostatecznie zmiękczyć opór Włochów, co im się udało. Ostatecznie wyczerpani walkami Włosi, pozbawieni dostaw i amunicji skapitulowali 22 września. Niemcy dokonali wtedy zbrodni wojennej, rozstrzeliwując ponad 5 tys. jeńców wziętych do niewoli, w tym samego generała Gandina, który był zresztą germanofilem. Zbrodni nie dokonało SS ani inne Sonderkommando, tylko regularne jednostki armii, czyli Wehrmachtu. Ktokolwiek zatem broni dziś pamięci czy, nie daj Boże, domniemanego honoru armii lądowej nazistowskich Niemiec, wystawia sobie jak najgorsze świadectwo, bo wszak kefalońska zbrodnia nie była jedyną plamą na mundurze feldgrau.
To tło opowieści powieściowej i filmowej jednocześnie. Drastyczność i okrucieństwo tych wydarzeń jest przybijające; pojawiło się nawet określenie „włoski Katyń”, opisujące mord na jeńcach, którego na wyspie dokonali Niemcy. Ale popatrzmy na streszczenie, choćby początku opowieści literackiej, a w znacznej mierze też filmowej: „Dr Iannis mieszka na greckiej wyspie Kefalonia ze swoją córką Pelagią, która zdobyła wiedzę medyczną dzięki obserwacjom praktyki swojego ojca. Pelagia wdaje się w romans z młodym rybakiem o imieniu Mandras, a zaręczają się tuż przed wybuchem II wojny światowej. Mandras postanawia dołączyć do walki na linii frontu, pozostawiając Pelagię z niepokojem oczekującą na jego listy, które nigdy nie docierają. Tymczasem Carlo Guercio, ukrywający swoją orientację homoseksualista, walczy u boku włoskich sił dokonujących inwazji na Albanię i jest świadkiem tragicznej śmierci ukochanego Francesca. W 1941 roku włoscy i niemieccy żołnierze zostają wysłani na Kefalonię, gdzie są odrzuceni przez miejscową ludność. Pelagia jest zdecydowana ich nienawidzić, zwłaszcza gdy młody kapitan o imieniu Antonio Corelli zostaje u niej zakwaterowany.” Tak, można się łatwo domyślić – to jest ckliwy melodramat i to jeden z tych doprawdy okropnych w swej ckliwości, rzucony wszelako na tak ponure tło wydarzeń, że przez moment można nawet pomyśleć nie o niestosowności całego tego chwytu artystycznego, ale o jego skandaliczności. Nikt nie żąda od melodramatów ani specjalnej logiki, ani tym bardziej wierności faktom historycznym, ale można przecież takie rzeczy tworzyć z pewną klasą. Dziś nikt nie pamięta, że Casablanca jest faktograficzną bzdurą, że dzieje się w parszywych wojennych czasach; wszyscy natomiast pamiętamy kreacje Humphrey’a Bogarta i Ingrid Bergman oraz ponadczasowe teksty, jakie tam padają. „Jaka jest pańska narodowość? Jestem pijakiem”. Cymes!
A więc Pelagia i Corelli zakochają się w sobie bezbrzeżnie, Carlo Guercio ratuje Corellego zasłaniając go własnym ciałem przed kulami plutonu egzekucyjnego, pojawia się okrutna partyzantka komunistyczna oraz dziecko znikąd, które Pelagia adoptuje. Matko Boska! Powikłanie, zapętlenie i przenikanie się wątków oraz trudna do zniesienia cukierkowość wraz z lekko słonawą słodyczą całej tej historii spowodowała, że podczas seansu filmowego zasypiałem dwa razy, by być wybudzanym mocnym uderzeniem łokciem pod żebra. Nie jest to mój rekord – na projekcji Angielskiego pacjenta, kiedy gubiłem się jeszcze bardziej w samej akcji oraz skomplikowanych interakcjach licznych bohaterów, zasnąłem razy trzy. Potem próbowałem, czy może źródło tego filmu, czyli powieść Michaela Ondaatje jest nieco bardziej czytelna i przystępna, ale nie, jednak nie. I nie przekonał mnie Booker dla autora, ani worek (w sumie 9) Oscarów dla filmu. Skoro już mowa o nagrodach, to Penelope Cruz za rolę Pelagii w Kapitanie… otrzymała Złotą Malinę za najgorsze aktorstwo i całkowicie się solidaryzuję z takim werdyktem. Swoją drogą Nicolas Cage za rolę Corellego też powinien dostać jakieś rózgi, ale go tym razem oszczędzono. A konstatacja finalna może być taka, że melodramaty, okraszone malowniczymi krajobrazami, jak fotogeniczne plaże Kefalonii, są zazwyczaj monstrualnymi kiczami w dodatku cynicznie podanymi – jako wyciskacze łez i dostarczyciele egzaltowanych emocji. Niby rzecz absolutnie oczywista, ale zawsze warto mieć w pamięci.
Na koniec zjazd do portu w Argostoli (Αργοστόλι), stolicy wyspy, która zupełnie niczym się nie wyróżnia, może oprócz kamiennego mostu De Bosset z początków XIX wieku, który przerzucono nad zatoką. Jego całkowita długość to 689 metrów, co daje mu zaszczytny tytuł najdłuższej kamiennej przeprawy tego typu na świecie. Ale nikt nie napisał o nim eposu, jak choćby Ivo Adrić o moście na Drinie w Višegradzie, swojej małej ojczyźnie dzieciństwa.
Stoję obok autokaru na górskim parkingu, z którego rozciąga się widok na niedaleką Itakę. Nie jest to duża wyspa i nie wygląda zbyt spektakularnie. Nie wiem, jak wyglądała za czasów Odysa, może inaczej, a może tak samo; nie wiem, jakie były przyczyny przywiązania jednego z najsprytniejszych i najbardziej inteligentnych ludzi czasów mitologicznych do tego skrawka lądu. To nie wyglądy przecież i nie krajobrazy odpowiadają za nasze związki z miejscem, a w każdym razie nie tylko one. Są jeszcze ambicje władzy, uczucia i zakorzenienie; są konkretni ludzie – tak jak Penelopa musiała być niezmiernie istotna dla króla Itaki; jest jeszcze wiele, wiele przyczyn i powodów, a niektóre pozostaną na zawsze niewypowiedziane. Myślę o powieści Nikt Jerzego Andrzejewskiego, a zwłaszcza o jej końcu, gdy Odys umiera z głodu i pragnienia na dryfującym statku, a w ostatnią drogę odprowadza go błazen, który okaże się prawdziwym autorem Odysei. Interpretacja Andrzejewskiego jest opowieścią o niespełnieniu, klęsce i nienasyceniu, które w końcu przegrywają z życiowym zmęczeniem. Wszystkich nas to dotknie w różnych wymiarach i w różnym stopniu; wszyscy umieramy z głodu i pragnienia, nawet jeśli nie o jedzenie i picie idzie, tylko o deficyty serca i ducha. I maskujemy to zabieganiem, pogrążaniem się w – jak to nazwał św. Paweł – „życiu zewnętrznym”, muskamy po powierzchownościach i oddalamy zbyt skomplikowane myśli. Trwamy, a trwając, uciekamy w doczesność.
Odwracam głowę i ruszam do wozu, by zająć swoje miejsce i pojechać dalej. Nie różnię się niczym od innych.
***
Kolejna jaskinia kolejna knajpa kolejna retsina
Nad białym obrusem niespodziewana rozmowa
Czemu tak jest że za grzechy jednych Ich próby Ich
zmagania z bogami zdarza się cierpieć drugim?
Minotaurowi Izaakowi Dzieciom Hioba?
Nieobjęty porządek jeśli jest to porządek
Nierozpoznana nauka jeśli jest to nauka
Nad białym obrusem Nad szklaneczkami
wina unosi się wielki znak zapytania Ale
wszystko co ważne nigdy nie może doczekać
się odpowiedzi Bo już odjeżdża autokar
przed nami piękne wzgórza bajeczne plaże
i przewodniczka delikatnie pogania Tyle
jeszcze do zobaczenia Ach jakie widoki i
na koniec smakowita kolacja
w perspektywie
JAROSŁAW KLEJNOCKI