Podróż, dobrowolna czy przymusowa, to przepustka do wolności – nawet jeśli w istocie trwa bez końca, a obietnica, jaką składa, spełnia się w postaci przesuwającego się nieustannie horyzontu.
Powinienem tłumaczyć teraz kolejną z Owidiuszowych opowieści – tę o Likaonie – ale tego nie robię. Mam jednak dobre usprawiedliwienie: od kilkunastu dni jestem „na walizkach” i nie mam przy sobie moich Loebów.
Route 66, znana również jako „Mother Road” lub „Main Street of America”, została otwarta w 1926 roku, więc prawie sto lat temu, i stała się szybko jedną z ikon i wielkich mitów USA. Przebiegając przez osiem stanów, licząc niespełna dwa i pół tysiąca mil, połączyła Chicago z Kalifornią. Podczas Wielkiego Kryzysu wiele rodzin podróżowało nią w poszukiwaniu lepszego życia, co w Gronach gniewu pokazał fenomenalnie Steinbeck. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych stała się symbolem wolności, ściągając podróżników, beatników i hippisów. Każdy prawie film drogi, który przeszedł do historii kinematografii, rozgrywa się właśnie tu. Choć z użytku drogę wycofano w 1985 roku i zastąpiono ją siecią autostrad, to wciąż wiele odcinków (tzw. Old Rte 66) można przejechać, zatrzymując się w historycznych dinerach na typowo amerykański lunch i kawę z dolewką.
Dla kogoś, kto dorastał w Polsce lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Ameryka jest i pozostanie mitem. Jestem tu nie po to, by poznać ją taką, jaka jest naprawdę, ale by utwierdzić się w swoich o niej wyobrażeniach.
Zgodnie z najlepszą ze znanych mi definicji, mit to coś, co nigdy się nie zdarzyło, ale co wydarza się wiecznie. Nie wiemy, które z opowieści o Route 66 są prawdziwe i nie bardzo nas to interesuje; chcemy tylko jednego – wciąż na nowo urzeczywistniać tę przygodę: widzieć te krajobrazy, słyszeć te przeboje, przeżywać to wszystko wspólnie z tymi, którzy byli tu przed nami… Czy robili coś wyjątkowego? Niekoniecznie. Ale czyż nasza wyobraźnia nie jest od tego, by zwykłość przemieniać w niezwykłość, a codzienność w niecodzienność? W mit?
Owidiusz zrozumiał to lepiej i wcześniej niż inni. Jego Metamorfozy to nie tylko popis erudycji i językowej maestrii, ale też zwierciadło duszy. Każda przypowieść, każdy mit, z których utkał swoje opus magnum, to w istocie powtórzenie i przetworzenie czegoś, co u samego zarania nie było niczym wyjątkowym; stało się czymś właśnie takim dopiero za sprawą poezji.
Stał się mitem także sam Owidiusz. A nawet – wraz z opowieścią o własnym wygnaniu z Rzymu przez zagniewanego nań cesarza – sam siebie zmitologizował. Nigdy się nie dowiemy, jakie życie los ofiarował poecie nad Morzem Czarnym, czy z Tomi udał się gdzieś dalej, ani – właściwie – czy w ogóle tam wylądował. Ale nie ma to przecież najmniejszego znaczenia!
Czym jest życie, jeśli nie plątaniną mitów?
JACEK HAJDUK