Sierpień nie jest dla mnie miesiącem łaskawym.
Wydawało się, że Wojtek odszedł lekko. Jak zawsze był wewnątrz swojej codzienności, między pracą w domu a kontaktami z przyjaciółmi, czy w postaci spotkań, czy przez telefon. Ktoś blisko związany zadzwonił parę razy bez powodzenia. I następnego dnia. Nie ma odpowiedzi. Trzeba więc było do niego pójść. Jak spętana paraliżem, słuchałam relacji. Spokojny sen, głowa zakopana w poduszkach. Błogosławieństwo nocy. A we mnie było przerażenie i niezgoda. I od razu wewnętrzy nakaz: jak najszybciej wziąć to pod uwagę: zaczyna się inna epoka. Aby za bardzo nie cierpieć, należy od razu zacząć się przyzwyczajać.
Przypominam sobie, jak w Warszawie urządzaliśmy sobie żarciki i mówiłam rozbawiona, że nie wiadomo kto z nas pierwszy odejdzie i wtedy drugi będzie miał okazję napisać odpowiedni tekst. Jeśli ja zostanę, to już ciebie urządzę – więc uważaj! Myśl o całkowitej bezbronności tego, kogo się tak urządza, przyszła mi do głowy o wiele później. Byliśmy bardzo młodzi i pamiętam tamtą warszawską urodę Wojtka. Co myśleliśmy o naszej przyszłości? Snułam dotyczące go domysły, był tam Paryż, Włochy, Nowy Jork. Życie europejskiego intelektualisty. Jak to było możliwe? Nie istniały żadne perspektywy w warunkach, które nas wtedy ograniczały. Ale nie potrafiłam widzieć go inaczej. Był już po pierwszych podróżach, po pierwszych zawiązywanych tam przyjaźniach. Lecz oczywiście schwytany przez rzeczywistość Polski lat siedemdziesiątych. Co do mnie, pamiętam, że czułam się wtedy jak roztańczona opowieściami o niezwykłych przygodach wewnętrznych mojej przyjaciółki z dalekiego kontynentu. Mówiłam: „Cóż u mnie, będzie jeszcze jedna książka, i jeszcze, i może jeszcze… I tak do końca… Co za nuda!”.
On zdumiał się, nie było dla niego przygód znakomitszych, bardziej podniecających. Więc czego ja takiego chcę? Oczywiście nie wiedziałam. Moja przyjaciółka została buddystką. Przecież nie chciałam dla siebie czegoś podobnego…
Spieraliśmy się o dwie sentencje, bardzo mu bliskie. Tak dalece, że ustawiał siebie w ich cieniu czy też w ich świetle; lubił do nich wracać w rozmowach o swoich planach. Dotyczyły dwóch postaci, które zawsze były ważne, w postaci książek zawieruszonych w pokoju. Ale też odrywały się od nich, stanowiąc samodzielną lekcję życia. Goethe i Nietzsche. Pozytywny i negatywny wzór? To przesadne uproszczenie, zwłaszcza gdy dotyczy tego drugiego: miał dla jego osoby, dla jego losu uczucie bliskie czułości. Wybór jest zrozumiały, nawet gdy drażni podejrzeniem o dumę. Takie figury w historii są po to, żeby służyły do orientacji, by pozwalały rozumieć siebie. Odpowiadałam, że równie dobrze potrafią one zamrozić egzystencję w jakimś znanym wzorcu i pozostać odcięte od wszystkiego, co nie odpowiada tradycyjnej formie. Drażniła mnie egzaltowana sentencja Goethego, w której Wojtek dostrzegał istotę osobowego rozwoju: „Giń i stań się!”. Wizja egzystencji w ciągłym przepadaniu i rodzeniu się na nowo, pod pretekstem, że pojawienie się nowego zawsze pozostaje wyzwaniem, nie pasowała do charakteru Wojtka. Wychodzenie z ograniczeń, rozszerzanie się osobowości budzi wyobrażenie kół rozchodzących się po wodzie – i bardziej pasowało do procesów refleksyjnych. Patos metafor wrzuca w podejrzaną egzaltację, której nie odpowiada puls naszego istnienia. Zwłaszcza u Wojtka wierność wydaje mi się decydującą cechą jego świata wewnętrznego. Sentencja Nietzschego umieszczona jako podtytuł książki, która dla niego była szczególnie ważna: Ecce Homo. Jak się staje tym, kim się jest odpowiada mocnemu odczuciu celowości w budowaniu siebie, świadomej konsekwencji kolejnych kroków. Odsunięcie od siebie idei absurdu i przypadkowości, co już stanowiło polemikę z myślą współczesną. Jeszcze raz zakłada wierność względem siebie, względem własnych źródeł – tak jak przez dziesięciolecia, od młodości był wierny dziwnej postaci chorego, zbrukanego przez następne pokolenia poety-filozofa.
Po serii wydarzeń, które wstrząsnęły społeczeństwem i rozproszyły nas po świecie, po jakimś czasie odnalazłam się w tym samym mieście co on z poczuciem naturalności – inaczej być nie mogło, to by oznaczało jakieś nieporozumienie ze strony losu. Do pewnego momentu w Paryżu byliśmy sobie nawet bliżsi niż w Warszawie, z prostego powodu, że krąg wokół nas znacznie się skurczył. Samotność Wojtka zastanawiała mnie, zwłaszcza, że jej realności nie były mi blisko znane. Od początku bardzo dbał o odgradzanie różnych znajomości, różnych kontaktów. Często różni jego przyjaciele nie wiedzieli o sobie nawzajem. Dyskrecja w podawaniu nazwisk ze środowisk, których nie znałam, wydawała mi się niemal nerwicowa, jak gdyby coś mu groziło, gdyby te nazwiska skojarzyć, połączyć… Odruch chronienia siebie, przywieziony z Polski?
Ale miałam swoje powtórzenia, spotkania popołudniowe jak kiedyś na Szucha, na Narbutta, żartobliwy rytuał herbaty. Czasem na operze, na koncercie. Wojtek coraz bardziej zbliżał się do muzyki. Prawie szczęście. Czy to była moja wygrana z czasem? Czas unieruchomiony? Ale w lepszej wersji, w najpiękniejszym mieście świata. Pretensje do Polski. Jak mogłam żyć w takim zwariowanym kraju. Takiemu krajowi, myślałam sobie, nie miałam osobiście nic do zaproponowania. Zresztą, byłam na to za słaba. Niech borykają się silniejsi. Może później, gdy uspokoją się widma, które chodzą po tej ziemi… Ale chwile paryskiej błogości, jak zwykle bywa, miały granice. Przyszło jego cierpienie, szereg śmierci, najpierw Krzysia… Brata, Matki. Moje cierpienie przy strasznej chorobie męża.
Nie uczestniczyłam w tworzeniu kolejnych numerów „Zeszytów Literackich”, najpierw daleka w Awinionie, potem zajęta moim romansem z Francją. Basia Toruńczyk czasem dzwoniła z pytaniami o ocenę, o sugestie co do ulubionych autorów. Wojtek był bliższy, również Adam Zagajewski ze spacerami ułożonymi jak kompozycje muzyczne. Były lata, dziesięciolecia, zwyczajne i niezwyczajne. Książki Wojtka przyjmowałam z przejęciem. Jak moje książki, nawet gdy nie wszystkimi się zachwycałam, nie wszystkie rozumiałam. Były w każdym razie pracą o jaką również mi chodziło. Zdawało mi się, że znajdowałam tam odpryski naszych rozmów, że obok języka dla wszystkich zawierały mowę czytelną dla mnie, pisaną atramentem sympatycznym pomiędzy wierszami. Może Wojtek czekał, że zareaguję właśnie na to osobiste pismo? Ale jak je czytać? Nie polegało ani na potwierdzeniu, ani na zaprzeczeniu rozwijanej treści, układało się jakby skosem, wedle reguł emocji i żartu wypracowanych na Narbutta i na Szucha. Była jeszcze dodatkowa magia na okładkach wydawnictwa Zeszytów. Były aluzją do spraw i entuzjazmów całego naszego grona. Dzisiaj wiem, że o jego książkach za mało z nim rozmawiałam; to go bolało, skarżył się wspólnej przyjaciółce. I do dziś nie zdaję sobie w pełni sprawy, dlaczego tak było. Sprawa miała szerszy zakres, była bardziej niepokojąca: żywił przekonanie, że jego książki nie są czytane. Czy choćby przez paru przyjaciół, kilku nieznanych wielbicieli z prowincji. I to jeszcze pytanie. Nawet nie przez tych, w których chciałby widzieć towarzyszy drogi, intelektualistów z jego pokolenia i środowiska, dawnych kolegów, którzy zostali liczącymi się naukowcami. Żadnych recenzji. Żyjemy w czasach, gdy łatwiej jest pisać własne książki niż czytać cudze. A o swoich wiedział, że są po prostu ważne. Nie z tych czy innych względów, lecz ponieważ są istotne. Nie błyskotliwe – poważne. Mówią o rzeczach życiowo najpoważniejszych, dla jednostek, dla zbiorowości.
*
Przypuszczam, że czytelnicy dostrzegali, że w jego pisaniu jest jakiś element… – pedagogiczny? misyjny? To było pisanie o sobie i dla siebie – przede wszystkim; w jakim miejscu się znajduje i jaki horyzont roztacza się wokół niego; rozejrzeć po własnym życiu. Ale nastawione na innych, w przeświadczeniu, że on dochodził do czegoś, co stanowi nie tylko jego prywatną sprawę, ale dotyczy innych, nawet jeśli niektórzy jeszcze o tym nie wiedzą. To wyraziste nastawienie, poczucie „książek dla wszystkich” zacierało się z czasem, nigdy całkowicie. Zwykły czytelnik, odwiedzający empiki i tym podobne hale dla rzeczy do kultury, biorąc książkę z półki, otwierając, zaglądając do środka, mógł zaznać rozczarowania: uznać temat za zbyt ezoteryczny, a książkę za egocentryczną. Książka o przyjemnościach kogoś kto podróżuje, odwiedza uprzywilejowane miejsca i zapisuje wrażenia w rozbudowanym, obróconym na wiele stron świata dzienniku… Rzeczywiście, chęć sprawienia sobie przyjemności stawała się coraz bardziej samodzielna, wyeksponowana; pisało mu się swobodniej. Wiedział, że jego upodobania malarskie, literackie są rodzajem wyrafinowania, owocem sublimacji, dla której trzeba długiej zaprawy oka i umysłu. Że stoi za nimi znajomość kontekstu historycznego – w kraju, w którym nigdy dłużej nie mieszkał, Anglii, atmosfera kulturalna ujawniała się w anegdocie pełnej smaku.
Opinia o elitarności jest dwuznaczna, często zamyka horyzonty odbioru. Należało się jej wystrzegać. Nie mówiąc już o skomplikowanych stosunkach między demokracją i elitarnością, zauważę, że otaczające nas w młodości społeczeństwo „ludowe” rzeczywiście było przyuczone do odruchowej niechęci do twórczości elitarnej. A mówię o tym dlatego, że jego pierwsze ważne teksty były, jak gdyby niemożliwą rozmową z całym polskim społeczeństwem. Od tej wymiany odcinali się przedstawiciele i wykonawcy obcej władzy w podbitym kraju. Oczywiście, nie nadawali się na odbiorców esejów Wojtka. Ponieważ były one rozmową o tym, jak stać się społeczeństwem wolnym i wewnętrznie niezawisłym.
Tutaj dochodzę do tematu, który pragnę rozwinąć. Wyjaśniając czytelnikowi, dlaczego, gdy mija piąta rocznica śmierci Wojciecha Karpińskiego, myślę uporczywie o początkach a nie o dojrzałych pracach. Przyznaję się do pewnego punktu widzenia, wiem, że i jemu nie był on obcy. Waga pierwszych kroków, tego młodzieńczego zaprezentowania się sobie samemu i światu, rzecz podstawowa dla przyszłego pisarza – istotna dla osoby młodej i myślącej… Jest tu coś fascynującego: po chłopięcych, powiedziałabym, wprawkach na temat erotyzmu u Bataille’a i retoryki zamrożonej wrażliwości u Racine’a – następuje długi tekst, zatajony przed nami, bo wysłany tajnymi kanałami i pod pseudonimem do paryskiej „Kultury” w roku 1969. Tekst obszerny, który może być potraktowany jak książka: o polskim dramacie, o polsko-rosyjskim konflikcie kulturalnym, politycznym, duchowym. O dramacie, który zabarwił stulecia historii i nie dał się rozstrzygnąć kompromisowo. Dramacie rozgrywającym się przed światem, przed Europą niewiele z niego rozumiejącą, z małymi wyjątkami, chociaż chodzi w nim o podstawowe europejskie wartości. O europejską specyfikę i dumę. Taka jest teza – rzecz nie w tym, że teza nie jest oryginalnym odkryciem! – pierwszego eseju, pierwszej książki Wojtka. Tak to widzi dwudziestosześcioletni pisarz w kraju podbitym i zawładniętym, pisarz, który odsuwa od siebie zabawy, do których dawała okazję biblioteka ośrodka francuskiego przy wydziale romanistyki na Uniwersytecie Warszawskim oraz słynna w „demoludach” biblioteka wydziału filozofii i socjologii.
Moment otrząśnięcia się z gier i wprawek – nie był dowolny. Wiosną 1969 minął rok, odkąd w Polsce rozegrało się widowisko, któregośmy się – jako żywo – nie spodziewali. Chociaż byli tacy, co subtelnym powonieniem wyczuli nadchodzące wydarzenia. Przed wojną mówiło się o antysemickiej „hecy” rozpętanej przez „wiadome elementy”. Te ostatnie były aż nadto wiadome. Ludzie, jeśli nie z samego wierzchołka, to z wysokiego piętra partii komunistycznej. Poranne czytanie jej organów prasowych – cała prasa była przecież takim organem – było przeżyciem nierzeczywistym. Musiałam się skupiać i nastawiać źrenice, by naprawdę doszły do mnie absurdalne zwroty i oskarżenia, które w pierwszej kolejności dotyczyły moich kolegów i koleżanek z uniwersytetu, których ojcowie byli Żydami i działaczami partyjnymi dość wysokiego szczebla w okresie powojennym. Nie byłam dobrym obserwatorem. Od paru lat w przestrzeni zbiorowej, na ulicach, w kawiarniach, na korytarzach szkolnych zapanował poufny styl indentyfikacyjny. Dowiadywaliśmy się, kto, jacy ludzie z kierownictwa zakładów pracy, szkół i wyższych uczelni, szpitali oraz samej partii są niewątpliwie pochodzenia żydowskiego, z detalami dotyczącymi np. ich przedwojennych przodków lub rodziny umoszczonej w Izraelu. W chwili, w której rozmyślam i próbuję pisać o Wojtku, Polaków, którzy o tym pamiętają, bo wiedzą z doświadczenia, jest coraz mniej. Chciałabym mieć nadzieję, że moi rówieśnicy i jeszcze ode mnie młodsi opowiedzieli to swoim dzieciom, nawet swoim wnukom. Wiosna roku 1968 zmieniła życie wielu osób, w tym przysłowiowo niewinnych brzdąców. Fale wyjazdów. Drogi życiowe się przełamały, nakreśliły się nowe figury losów.
Byli Polacy (jak liczni? – mniejszość, ale jak sobie wyobrazić jej liczebność?), którzy przeżywali to jak upokorzenie. Wobec własnych przekonań, własnej przeszłości, wobec świata. W historii dogorywającej z wolna Polski Ludowej przybył historyczny epizod i powtarzająca się figura wygnańca, tym razem z kraju budującego komunizm, socjalizm, czy jak to nazywano. Postać wypędzonego Żyda mogła przypominać to, co się działo w latach trzydziestych w Niemczech. I jeszcze jeden obraz, prawie poetycki: pożegnania na warszawskim Dworcu Gdańskim – pociąg z emigrantami wyjeżdżał do Wiednia. Miałam w najbliższym kręgu dwa punkty obserwacji, na przeciwstawnych krańcach horyzontu: mego ojca, od dawna „rozczarowanego” – ale komunistę? no nie, marksistę zaledwie – i Wojtka. Konserwatystę? Liberała? Europejczyka. Można powiedzieć, polskiego patriotę. On sam będzie przez lata przygotowywał narzędzia dla przyjrzenia się bliżej tym tworom dziejów, do których grupy sam należał.
Rok 1969 – wysłanie i 1970 – druk w „Kulturze” długiego eseju W polskich oczach (pewnie w symetrii do: W oczach Zachodu) to początek. Nie jako pisarza politycznego, bo takim nie został, być może ku zawodowi niektórych obserwatorów. Jako pisarza w sensie ścisłym. Eseista ma w literaturze swojego języka takie wzory jak Stempowski, Herling-Grudziński, Kołakowski. Wydarzenia historyczne, które zaważyły na jego biografii, to po prostu koniec II wojny światowej: kształt tego zakończenia. Od jakiego momentu, a zwłaszcza z czyjej inicjatywy, skoro miało się stać już w dzieciństwie, nastąpiło uświadomienie, w jakiej rzeczywistości się znajdujemy? Był prędki w rozwoju. Za sprawą brata Jakuba? Przyjaciele i czytelnicy znają kanoniczną, parokrotnie powtarzaną opowieść o czytaniu Zniewolonego umysłuprzez ramię starszego, z niemożliwością dotarcia do końca każdej strony, bo czytał wolniej niż starszy; miał dwanaście lat. Rozmawialiśmy – za mało! – spacerując wte i wewte po Krakowskim Przedmieściu, między zajęciami, po zajęciach. Jakie były zasadnicze przeżycia sprawiające, że tak wcześnie zyskał świadomość, że ten kraj to nie jest jego Polska? W połowie drugiego roku studiów, roku naszego spotkania i codziennych kontaktów, patrząc w twarz jego jakby nagle zatrzaśniętą, usłyszałam: „Moja Polska skończyła się w trzydziestym dziewiątym roku”. Było to dla mnie metafizyczne oszołomienie. Urodzić się tu, mieszkać tu, mieć tu swoje „papiery” i swój świat, tu, w jedynym kraju na ziemi i nie uważać go za swój… Taka operacja myśli nie wydawała mi się możliwa. Oznaczała nie tylko specjalny stosunek do rzeczywistości, podlegającej odwołaniu, gdy nie spełniała pewnych wymagań, ale i zadziwiający luz wewnętrzny, kiedy nie czujemy się poddanymi tego stanu rzeczy, który jest. Oczywiście przywołuję w pamięci pokolenia młodych ludzi, przychodzących na świat pod zaborem: jak wczesna musiała być u nich nauka domowa; jak szybko dziecko wiedziało, że nie znajduje się w tym świecie, w którym być powinno. A jeśli świat faktyczny nie zasługiwał na to, by się z nim sprzymierzyć, co wobec tego należało robić? Jest niewyobrażalne, by rodzice Karpińscy udzielali synom ideologicznej pouczeń… A jednak… Myślę o Jakubie, o którym nie wiem nic istotnego. Wiem o niezwykle mocnym przywiązaniu i lojalności Wojtka, niezwykle wysokiej moralnej wizji całej jego działalności. Byłam świadkiem jednego załamania, po artykule Jakuba w „Tygodniku Powszechnym”. Dotyczył sprawy, którą wtedy wszyscy się podniecali. Nie jestem pewna roku, ale były to lata dziewięćdziesiąte. Jakub twierdził, że u progu nowego porządku w Polsce należy wyciągać surowe konsekwencje w przypadku ludzi, którzy w okresie poprzedzającym stawali jawnie po stronie władzy, więc podpisywali się pod jej decyzjami, ale później, przy rozluźnieniu reżimu byli zdolni do wartościowych działań. Nie powinno im ujść na sucho. W artykule usprawiedliwieniem tej konsekwencji w karaniu była teoria ciągłości osobowej. W ciągu dorosłego życia jesteśmy jedną i tą samą osobą, a nie szeregiem kolejnych indywiduów o różnych poglądach – odpowiedzialność moralna dotyczy więc całego przebiegu życia. Wojtek był wyraźnie zgorszony, postawa brata kłóciła się z tym, jak widział przyszłość kraju, wydawała się sprzyjać ciągłym konfliktom. Albo kłótnie z tamtych lat, które jako maskę wybrały sobie postać generała Pinocheta… I jak dalece nieoczywisty pozostaje wybór między systematycznym pociąganiem do odpowiedzialności i czymś w rodzaju ogólnej amnestii. Widzieliśmy to na przykładzie sąsiednich krajów, które w tym samym czasie odzyskały niepodległość… Intuicja bardziej niż doświadczenie przekonuje mnie, że między braćmi nie było sporów, ale gromadziły się różnice; wymijali siebie, żeby uniknąć zderzenia. Każdy dyskutował w innym gronie. Zaniepokojona myślałam, że i w ten sposób kształtuje się wolne społeczeństwo – w konflikcie bliskich.
Jak moi rówieśnicy, inteligentni i rozbudzeni przyjmowali marzec 68? Jak uderzyło to w Wojtka? Słuchał od dawna Wolnej Europy, w jakiejś chwili zjawili się tacy rozmówcy jak Kisiel czy Henryk Krzeczkowski. Dopytywał się, czy mój ojciec ma jakąś koncepcję na temat „wydarzeń”. Dodam, że dla mnie te wydarzenia były szokiem – i wyzwoleniem. Głucha pewność, że nie chcę tutaj żyć i bezradność: nie mam rozwiązania. W każdym razie przyjęłam sekretnie dewizę, z której i tak nie umiałam wyciągnąć praktycznych wniosków: Incipit vita ex somnio tracta. Tu proszę o wybaczenie mojej łaciny, skleconej na podstawie słownika prof. Korpantego… Dałaby się ona przełożyć w ten sposób: świadomość polityczna jest niezbędna, aby być sobą, ze wszystkimi tego odkrycia ciężarami, pomyłkami, ograniczeniami. Ale świadomość polityczna w sytuacji bezsilności – wydawała mi się po prostu tragiczna. Z bzikiem, który często idzie za nią, jeśli się odpowiednio nie pilnujemy – oglądałam to na własne oczy.…
Tak dochodzę do swego rodzaju uzasadnienia, że w środku mego myślenia o Wojtku, w ten czas rocznicowy, stawiam tekst dwudziestosześcioletniego młodzieńca – w dodatku o tytule, który dla osoby w mojej sytuacji i wieku musiał być dość nieatrakcyjny: W polskich oczach… Szczyciłam się wtedy swoją frankofilią, która po upływie czasu okazała się nałogiem. I po dziesięcioleciach zamieszkiwania we Francji nie uwolniłam się od niej. Czy było dla mnie wtedy takie ważne, co widziały polskie oczy… Czyje i kiedy? Nie od razu chwyciłam symetrię z Conradem. Czyli że świat, jego ważna połać, geograficzna, historyczna, staje się interesująca w tych właśnie polskich oczach. Byłam od kilku lat wprowadzona w stopniowo realizowany projekt Wojtka i Marcina Króla, projekt, który po interwencjach cenzury wyszedł okrojony pod tytułem Sylwetki polityczne XIX wieku – lepiej brzmiącym niż w oryginale i uzupełnionym już za wolności wznowieniu: Od Mochnackiego do Piłsudskiego. Oczywiście, warto znać te problemy, ale nie przesadzajmy (mówiłam sobie z fałszywym poczuciem lekkości). Zadowalałam się wtajemniczeniem w myśl Norwida, zaczytywałam się listami i poematami. W jego cieniu stały spekulacje i rapsody Krasińskiego, Słowackiego. Było to jak dziejowy odwet. O Norwida się jednak spieraliśmy – dla niego nie był dobrym poetą. Uznawał jego społeczną i historyczną wrażliwość, lecz z niezrozumiałych dla mnie powodów nie chciał wchodzić z nim w bliższy kontakt.
Na początku roku 1970 „Kultura” opublikowała „zasadniczy” (słowo z epoki) artykuł nieznanego autora. Mętnie pamiętam wrażenia, gdy wreszcie doczekałam się, po całym szeregu innych osób stojących w kolejce do numeru miesięcznika, aż trafił w moje ręce. Oczywiście, żadnych pytań, nawet dla siebie, kto może być autorem – pseudonimowość była wyraźna, tak często działo się w „Kulturze” i oznaczało kogoś z kraju; połączenie imienia z nazwiskiem, nie wiedzieć czemu, dziwaczne. Przedziwne, że styl nie był dla mnie od razu rozpoznawalny; to pewnie efekt braku ciekawości. Pierwszy rzut oka: komentarze na marginesie wielotomowego dzieła Kucharzewskiego Od białego do czerwonego caratu. Ale też przedłużenie dalej tego szlaku, zamkniętego śmiercią autora w roku 1952, aż do naszej ówczesnej współczesności. Czyli do lat, kiedy Wojtek pisał swoją analizę. Rzecz miała się rozgrywać pomiędzy dwoma caratami – w tym było jądro sprawy. Nie tylko on miał momenty entuzjazmu nad tą starą książką. Żadna proza na temat historii nie wydawała się tak żywa, a fakty wśród moich rówieśników były znane bardzo ogólnikowo lub wcale. Jak w XIX stuleciu rozwijało się państwo rosyjskie, jego administracja, jego teoria władzy, jak podporządkowano Cerkiew, zniewolono arystokrację, uczonych, artystów. Jakie myślowe fantazje zastępowały rzeczywistość poddanym cara. Jak narastał ruch buntowniczy. W jaką siłę, świadomą siebie, rozwijała się całość tej maszyny: Imperium z imperatywem ekspansji, żeby pozostać wierne sobie. I jak w sercu systemu utrwalił się nakaz przeciwstawienia Europie, jak zazdrość i kompleks niższości, uczucie cywilizacyjnej obcości przerodziły się w pychę i pogardę – i ten zdumiewający rosyjski „samodur”; tego to słowa używano jeszcze wśród ludzi starszych…
Rozpoznawałam ten obraz w szkicu z „Kultury”, chociaż szczegóły nie były rozwinięte. Znałam niektóre tomy Kucharzewskiego i miałam w pamięci materiał, na którym pracuje nieznany autor. W myśli uzupełniałam pominięte rzeczy i chętnie zmierzałam do wniosków, które narzucały się autorowi. Czytelnik stawał się wspólnikiem pomysłu autora. Lecz z samym pomysłem miałam pewien kłopot; widzę to dzisiaj jaśniej niż wtedy. Właściwie wszystko się zgadzało, znajdowało się już w dziele Kucharzewskiego. Ale Kucharzewski jest pełen życia, detali z życiorysów ciekawych osób świata rosyjskiego, drobiazgowej wiedzy o tym kraju, która przy lekturze wywoływała efekt wręcz wizualny. Chwilami poczucie, że mam w rękach powieść. W jego carskiej Rosji pulsuje krew. Dla czytelnika była też rozkosz szczegółu nie wiadomo z jakich źródeł wziętego (prawdopodobnie z zapisanych wspomnień osób bliskich dworu). Wojtek za nimi przepadał, lubił cytować. Z kolei wszyscy co jego, Wojtka, czytali, zapamiętają historyjkę o chusteczce mającej osuszyć łzy ludu rosyjskiego, którą car wręczył pierwszemu naczelnikowi nowostworzonej Ochrany w charakterze instrukcji. Lecz przy transmisji od doświadczonego historyka i polityka do młodego intelektualisty, poszukującego linii przewodniej i konkluzji na dzisiaj, dokonuje się przemiana świata na schemat. (Być może jest to nieuchronne). W konsekwencji język, formułowane w nim idee, przy silnym napięciu moralnym, które podbija każde zdanie, dają obraz historii długiego trwania, gdzie działają nie tyle ludzie, lecz siły wcielające się w ludzi. Gdy Kucharzewski wprowadza pojęcie „maksymalizmu”, podstawy dla zrozumienia i opisania świata rosyjskiego, czuję, że idzie mu o myślowe narzędzie. Nadaje się ono do zawiłej historii ludów, korzeniami sięgającej Cesarstwa Bizantyjskiego i naznaczonej przez długie panowanie Hordy tatarskiej. To historyczne tło trzeba mieć w myśli, aby przydać ciała pojęciu: skąd ten maksymalizm? Dlaczego droga wschodniej części kontynentu była tak odrębna? Dla autora szkicu W polskich oczach oznaczał on hasło „wszystko albo nic”, odrzucenie rozwiązań częściowych, stopniowanych. Było tu uświęcenie najwyższej ofiary – ostatecznie, terroru. Lekceważenie społecznych kosztów, pogarda dla małego szczęścia ludzkiego. (Wojtek przypomniał mi kiedyś fragment z Rodzinnej Europy Miłosza, który go poruszył, opis dworca z głębin Rosji w czasie wojny: w kłębiącym się, bezosobowym tłumie siedziała z boku jedna rodzina, polska, wyodrębniona przez swoje więzy, ojciec, matka, dziecko i ojciec w skupieniu podawał synkowi kubek z napojem – ludzka rodzina). Kształtujące się państwo moskiewskie jest poruszane dążeniem do ostateczności. Najpierw w podbojach, w organizowaniu państwa z jedynowładcą na czubku zhierarchizowanej piramidy. Nie zachodnia struktura wasalna a niewolnictwo – wszyscy są bezwarunkowo podporządkowani władcy, również ci co stoją najwyżej. Jak gdyby skaza pierworodna, począwszy od której formuje się myślenie o rzeczywistości ludzkiej. Nie ukształtują się relacje feudalne, które w Europie pozwolą na rozwój, poszukiwanie nowych sposobów bogacenia się i modeli międzyludzkiego obcowania.
Pomysł Kucharzewskiego, który niejednemu obserwatorowi z Zachodu przychodził do głowy, to usunięcie linii podziału między dwiema Rosjami. Miał dane (skoro zmarł w 1952 roku), żeby przyjąć, że państwo bolszewickie jest poruszane takimi samymi zasadami – maksymalizm jest tu nerwem sprawczym. Maksymalizm władców znajdował odpowiedź w maksymalizmie buntowników. Formuła zaostrzy się: zniszczyć wszystko, by zbudować coś nowego i ogromnego! Ocalić ludzi choćby wbrew ich woli, siłą. Po caracie rewolucja ma być przeskokiem z piekła do raju. Najwyższe przeciwieństwa posługują się po obu stronach takimi samymi zasadami. Metody policyjne, całkowita zależność jednostki, stosunek do celów i środków dziwnie podobny tu i tam.
Autor szkicu w „Kulturze”, podpisany fikcyjnym nazwiskiem, ma na widoku całą historyczną głębię, czytał nie tylko Kucharzewskiego. W konstrukcji jego tekstu, w wibracji jego retoryki, w nieuniknionej suchości podawanych faktów, motory ludzkich działań wyglądają na mitologiczne potęgi, od stuleci władające jednostkami i grupami, nakazujące poddanym bezwarunkowe podporządkowanie, pełne utożsamienie z celami władzy. Czyżby chodziło, w ostateczności, o ukształtowane u zarania dziejów trwałe struktury mentalne? Oczywiście ani autor książki, będącej punktem wyjścia, ani zainspirowany nią eseista nie szukali genezy w znaczeniu dzisiejszych nauk. Opisywali stan rzeczy jak się rysował przed polskimi oczami. Dowody na trwałość struktury mieli przed sobą: w XIX wieku intelektualiści, artyści, którzy w zwykłych kontaktach szczerze współczuli polskim współbraciom carskiego ucisku, odżegnują się od nich gwałtownie, gdy wybuchają powstania 1830, 1863 roku, zrywy do wolości. Gdy w XXI Rosja wydaje wojnę Ukrainie, gwałcąc jej granice (on już tego nie przeżył), niezależnie od względów ekonomicznych, usprawiedliwieniem przemocy będzie akt oderwania się od imperium, pragnienie innego życia, poza rosyjską pętlą. Rosyjscy obywatele oraz luminarze sztuk i nauk obracają ku niej twarz nienawiści. Nie formy ustrojowe – carat, państwo sowietów – określają dla Rosji granice jej swoistości. Ta granica dotycząca rozwoju i form istnienia przebiega wedle stosunku części i całości, obywatela i państwa. W tej dziedzinie Rosja stoi poza zachodnią wspólnotą, chociaż – paradoksalnie – do niej należy jej literatura, poezja, muzyka.
Ale w tym szkicu idzie jeszcze o co innego: nie o fatalizm losu rosyjskiego, lecz o Polskę. Niezwykłością sytuacji jest to, że Polska, zbiorowość niezbyt podatna na maksymalizm, żyjąca w atmosferze zmiennej, na krótkie terminy, wobec dzieł zbiorowych niedokończonych, bo zawsze są przeszkody, została na stulecia przycumowana na siłę do państwa ogromnego jak kontynent sam w sobie. Równocześnie pamiętamy, że od zarania przyciągana jest przez inną całość, o zupełnie różnej tradycji: przez Kościół rzymski. Rosja była od stuleci oddzielona, przechowywała wzory despotyczne, nawet warunki życia odgradzały ją od europejskiego sąsiedztwa. Oddzielała religia, co w historii miało duże znaczenie.
Pamiętam, że liczyło się: sto dwadzieścia parę lat niewoli, czyli nieistnienia polskiej państwowości, równo lat dwadzieścia suwerenności w najgorszej koniunkturze europejskiej, sześć lat wojny i nazistowskiej okupacji, potem wyzwolenie-niewyzwolenie, którego nikt umysłowo zdrowy nie brał na serio i w którego wyniku zostajemy zachodnią marchią Imperium. Tutaj celuje ostrze pierwszego eseju-książki Wojtka. Bo mamy przed sobą tę samą machinę. Właściwie nie – nie tę samą, udoskonaloną dzięki „magicznej” (jego słowo) sile doktryny bolszewickiej; nie da się jej nawet sformułować w logicznie poprawnym języku. Dwudziestosześcioletni obserwator widzi przede wszystkim deprawację: języka, umysłów, relacji ludzkich. I znów mniej go obchodzą – co zrozumiałe – konkrety tego państwa-partii. Bardziej to, co dzieje się w Polakach, w ich wnętrzach. Jego diagnoza jest ciężka. Najwyższym oskarżeniem będzie uleganie maksymalizmowi sąsiadów i napastników, zarażenie się ich sposobem widzenia świata. Dla niego to czysta zgroza, używał słowa „samozatrata”. I ze zgrozą pisał (wybijając to słowo) o apostazji Adama Gurowskiego, jednej z sylwetek XIX wieku.
Wydaje mi się (dzisiaj), że był to w rozwoju młodego pisarza moment, gdy jak gdyby sam otarł się o maksymalizm moralny. Formułuję to przesadnie, w celu wydobycia na jaw niebezpieczeństwa, jak gdyby badacz miał się dać zarazić przez obiekt swych badań. Obraz tego przedmiotu – Rosji – jest tak bezlitosny, ponieważ stanowi ona niebezpieczeństwo, choćby przez samą bliskość geograficzną. Rzeczpospolita szlachecka rządziła obszarami zamieszkanymi przez prawosławnych, miała posłów prawosławnych w swoim Sejmie.
Tonacja eseju staje się jeszcze bardziej uroczysta, gdy autor przechodzi do rozważań o współczesności. Mówi przecież o znajomych, kolegach; o tych, co próbują pisać, wyrazić świat i siebie w Polsce, w warunkach naszego życia. Pierwsze pojęcie jakie wprowadza na tym obszarze przypomina XIX wiek, albo nawet zadania dawane do wdrożenie sowieckim pisarzom. Obowiązek, powinność. Pisarze mają na sobie obowiązek, nałożona jest na nich powinność wobec wspólnoty narodowej. Pisać prawdę, to znaczy pokazywać, jak jest, jak żyje się w Polsce, w jakim nie dającym zapomnieć o sobie nacisku politycznym; jakie są zagrożenia i jak można się im opierać. Tak mówił Sołżenicyn: przede wszystkim nie kłamać. To znaczy nie iść na służbę panującego reżimu, zwłaszcza nie przyjmować narzucanego języka. Dla pisarzy zdrada może przyjąć dwie formy: wejścia w język i cele władzy oraz oderwania się od dzisiejszości i bujania w światach bez prawa ciążenia. Śmiertelne zagrożenie to wejść z władzami w „twórczą polemikę”: np. żądać socjalizmu prawdziwszego, czystszego, chcieć przelicytować komunistów na ich terenie, co od razu oddaje im inicjatywę. Oszukiwać ludzi i samemu zginąć jak ćma w płomieniu świecy. Zdania Wojtka są znacznie bardziej surowe niż moje szare sprawozdanie. Czytam: „Wszelka inna działalność może zawierać polityczne kompromisy z rosyjskim maksymalizmem – jedynie polskiej myśli nie wolno jest tego czynić”. To zdanie nie wydaje mi się całkiem roztropne, bo takie kompromisy na przykład w gospodarce prowadzą do katastrof… Czytelnik, zastanawiający się nad esejem Karpińskiego i moim komentarzem po tylu latach, zdaje sobie sprawę, że myślenie, a zwłaszcza próba przełożenia go na mowę, jest dziedziną specjalną, najdelikatniejszą i najmocniejszą zarazem. Tak jak Mefistofeles mówi w I Fauście: „krew to płyn specjalny” – myśl, zwłaszcza myśl wyrażona to najbardziej specjalna kwintesencja życia. Byli ludzie polskiej kultury, którzy – i to jest wedle autora niewybaczalne – moralnie kontynuowali po latach marsz Tuchaczewskiego ku Wiśle roku dwudziestego, największe zagrożenie jakie przeżyliśmy w XX wieku. Wojtek rzuca oskarżenie: nie można przeczytać niczego po polsku o tych niebezpieczeństwach! Zniewolony umysł, pełen demonizmów i świadczący o duchowym uzależnieniu, to książka kaleka – a najgorsze, że nikt na nią nie dał odpowiedzi! Pada zdanie, które wydaje mi się zaklęciem-przeklęciem: „Za niepodjęcie obowiązków kara jest natychmiastowa, choć nie od razu widoczna: polska inteligencja została porażona jałowością myśli”. „Nie należy się łudzić pozornymi sukcesami na światowych rynkach: ich dzieła są martwe”. Dodam, że dla autora był to okres, który się szybko zamknie. Nigdy, nigdy później nie spotkam u niego takiego tonu. Odrzuci surowość osądów jako szkodliwą, nawet nieludzką. Odrzuci kaznodziejstwo, pewnie nie czuł się do niego powołany. I jeszcze, tak mi się wydaje, mógł w nim podejrzewać, w kraju skądinąd katolickim, metodę kontrproduktywną.
Moje sięganie do pamięci zderza się z wieloma przeszkodami, z jej tendencją do zniekształcania, do rozbijania na fragmenty, do budowania zgodnie z logiką pragnienia; z dziurami, których nie da się zapełnić. A jednak prowadzę dalej te notatki. Nie tylko dlatego, że są mi potrzebne dla orientowania się we własnym życiu. Również z przyczyny nie tak osobistej: za chwilę nie będzie nikogo z tego pokolenia. Z tego grona ludzi, z których wielu było starszych, odeszli wcześniej, ale byliśmy powiązani. Wiązało nas zainteresowaniem dla historii i literatury, albo pasja dla sztuki, potrzeba wiedzy i umysłowej jasności. Również – w różnym stopniu – zbliżało nie-czucie się u siebie w kraju, gdzie ludności zostały podyktowane prawa rządzące jej życiem. Zapewne nie każdy miał wobec tej rzeczywistości tak zdecydowany odruch odrzucenia jak Wojtek; tego odruchu też trzeba się było nauczyć. Ale nawiedza mnie jeszcze inny niepokój. Na ile mam się czuć zobowiązana – pisząc i wspominając – „świętą zasadą” dyskrecji? A co z „naruszeniem dóbr osobowych”, do którego nie zostałam upoważniona? Czy wytrzymałabym próbę przedstawienia mego tekstu Wojtkowi? Czy za bardzo bym się wstydziła nie dość lotnej inteligencji, nie dość eleganckiego stylu? Muszę się też pilnować przed nastawieniem zbyt euforycznym. Jest ono spojone z obsesją zanikania w naszym świecie ludzi, ledwo się ich pogrzebało; prawie natychmiast. Jeszcze są z nami, gdy opuszczamy cmentarz – ale zaraz już ich nie ma, rzeczywiście nie ma.
Pamiętam świetnie, i uważałam wtedy za rodzaj samoobrony, jak Wojtek dawał do zrozumienia, że nie czyta, systematycznie nie czyta polsko-ludowych pisarzy, czyli pisarzy o umysłach zniewolonych – i z jakim przejęciem mówi o wyjątkowych książkach, gdzie się dokonywała autentyczna praca inteligencji i uczciwości wobec samego siebie. Z reguły takie książki miały u podstaw pisanie poufne, nieprzeznaczone do druku, tylko dla siebie lub dla kogoś bliskiego, kto myślał w podobny sposób. A więc dzienniki oraz listy, wysyłane wtedy, gdy obaj korespondenci przebywali za granicą. Entuzjazm Wojtka dla dzienników Zygmunta Mycielskiego! Ich autor był mu znany, ale z daleka; ja go widywałam w pałacu w Nieborowie, gdzie przyjeżdżał komponować; dla innych gości, dla służby, dla wycieczek wyglądało to jakby się zamykał na ciche narady ze sobą – a potem nagłe wrzaski – głosu? instrumentu? – przy jedynym fortepianie koncertowym, ustawionym w salach muzealnych. Otóż pośmiertnie wydane dzienniki uderzały niezwykle jasną świadomością, rozumieniem trudnej sytuacji polskiej po wojnie i bodaj jeszcze trudniejszej sytuacji Zachodu. Tom dotyczący lat pięćdziesiątych zawierał oficjalną podróż artystów do Związku Sowieckiego. Nie czytałam rzeczy tak trzeźwych i głębokich pod polskim (krajowym) piórem. Nie chodziło tylko o strach, który był wszędzie, chodziło przede wszystkim o zdolność do wewnętrznej uczciwości, której nie było w sferach artystów hołubionych przez reżim. Umieć widzieć i umieć myśleć. Trudno zachować wolną głowę, gdy towarzyszy się władzy przy kolejnych zakrętach, a gdy popada się w moralny kryzys, gdy zaczyna się myśleć na własną rękę, chce się jednak być drukowanym. Wychodząca u nas literatura, już po odwrocie od stalinizmu, ta, która chciała być „obrachunkowa”, przygnębiała fałszem, bo tym była jej połowiczność, ćwiartkowość. Wyobrażam sobie reakcję Wojtka przed taką książką: on z tej ćwiartkowości ma czerpać wiedzę o Polsce. Przeciwwagę przynosiły przemycane publikacje „Kultury” paryskiej i książki w obcych językach, których w Warszawie było pełno. Wyobrażam sobie z jaką przyjemnością zanurzał się w stronicach Cieni w pieczarze.
Inne lektury, inne informacje. Nie afiszował się z nimi nie tylko ze względów zrozumiałych, lecz dlatego, że chciał, jak zawsze, chronić swoją prywatność. Jak gdyby odruch: nie zostać odszukanym po śladzie, chociaż nie uczestniczył w jawnie nielegalnych akcjach. Miał, o ile wiem, jedną rozmowę z agentami, którzy zaproponowali, by składał im doniesienia po powrocie z zagranicznych wojaży. Ale brat miał proces i siedział w więzieniu, Wojtek lubił opowiadać, że z balkonu widział skraj budynku więziennego. Rzadkie były momenty, gdy ujawniał nazwiska, tytuły, audycje z Wolnej Europy, których słuchał. Również wobec mnie – przychodzi mi dzisiaj do głowy, że wiedząc doskonale co się dzieje w naszym domu, jakie są nastroje, chciał chronić mojego ojca. Zastrzeżenie o konsekwentnym odsuwaniu od siebie pisarzy krajowych nie było całkowicie prawdziwe. Czytywał, powiedzmy, trochę czytał choćby z ciekawości, ze względów towarzyskich – żeby wiedzieć, o czym się rozmawia. W tym gronie były to rozmowy częściej humorystyczne. Ale jego lektury były ogromne, różnojęzyczne, wielokierunkowe. Powiedział kiedyś, że o ile na studiach pasjonowała go filozofia, potem stracił dla niej zainteresowanie. Nie dlatego, by uważał ją za obcą ludzkiej rzeczywistości, raczej z powodu mocnego przesunięcia się jego intelektualnych potrzeb na historię i społeczeństwo. Było to niejako czasowe zluzowanie. Uśmiechnęłam się przyjaźnie, gdy wyraził nadzieję, że prawdopodobnie jeszcze do filozofii powróci; wątpiłam w to?… Właśnie tak się nie stało; być może wróciłby do niej – inaczej – gdyby żył dłużej.
Chcę się jeszcze zatrzymać przy pierwszych szkicach publikowanych pod pseudonimem w „Kulturze”. Są trzy, były pisane między latami 1969 i 1974. Dla młodego analityka – to duża rozpiętość. I duża różnica w koniunkturze i w jego nastawieniu. Uderzająca mnie abstrakcja pierwszego szkicu W polskich oczach jest bardziej ucieleśniona, uhistoryczniona w szkicu O duchu bezprawia wydrukowanym w 1974. Temat ten sam i nie ten sam. To samo dzieło Od białego do czerwonego caratu w pierwszym przypadku służyło do objęcia całej rosyjskiej przestrzeni ideą maksymalizmu, jakby chodziło o wskazanie na demoniczne, niszczące pierwiastki w tej akurat, tak ukształtowanej historii. W drugim eseju O duchu bezprawia perspektywa jest bardziej konkretna, padają przykłady ludzi i działań. Wywody Kucharzewskiego są przedstawione poprzez kolejne posunięcia władzy i pracę nad utworzeniem systemu ograniczającego wszystko, co w Europie było uważane za elementarne wolności obywateli. Mowa o niszczeniu ludzi, osób wykształconych, dobrej woli, którym nie będzie dozwolona żadna perspektywa pracy dla korzyści zbiorowej, którzy uwiędną na prowincji. O niebywałej marnacji substancji ludzkiej, jaka mogła być do dyspozycji w ogromnym kraju, marnowaniu myśli i uczuć, talentów, wynalazków, koncepcji. Praktycznie likwidacja elity, z której zostaną jakby kukły ustawione w drabinie hierarchicznej. To co dzieje się w imperium Aleksandrów i Mikołajów można określić jako doskonałe przeciwieństwo Monteskiusza, jako duch bezprawia. I – zdumiewa się młody autor – na to zasadnicze zjawisko uczeni zajmujący się Rosją nie zwracali uwagi, ani wśród emigracji, ani wśród zachodnich naukowców. Kucharzewski był bodaj jedynym, który zajął się podstawą mechaniki carskiej Rosji.
Trzeci „kulturowy” tekst z 1972 roku (narzuca mi się taka kolejność) ma jeszcze inny charakter. Autor, jak pamiętam, wątpił w możliwość powstania w Polsce Ludowej prawdziwej prozy, pokazującej rzeczywistość, wprowadzającej postaci przeżywające prawdziwe problemy, konflikty, zagrożenia. Teraz ma przed sobą grubą powieść Cienie w pieczarze. Istotnie panuje nad nią metafora (nazywana też mitem) rodem z dialogów Platona. Pamiętamy ją z grubsza: mówi o nieszczęsnych ludziach cały swój żywot spędzających w jaskini, tyłem do wyjścia i swoją wiedzę o rzeczywistości na zewnątrz czerpiących z cieni, które padają na ścianę ich więzienia. Decydująca siła tej książki jest już w tytule. To znaczy nazwać tak nasz świat, świat „demoludów” żyjących „za żelazną kurtyną” – metafory dla opisania naszego istnienia upokarzająco trafne. Wszystko w tym systemie pracuje nad odcięciem nas od wiedzy o rzeczywistości, jeśli zwykły obywatel coś wie, to są to strzępki wyczytane z cieni i namiętnie interpretowane. Kiedyś ktoś zauważył: północni Koreańczycy do dziś nie wiedzą, że człowiek – Amerykanin! – chodził po Księżycu. Tytuł jest genialny, zawiera elementy, które możemy dalej rozwijać. Bo genialna metafora Platona jest również tragiczna; łagodniej mówiąc, głęboko pesymistyczna. Tak ją odczuwał grecki mędrzec i wtórujący mu dwudziestowieczny intelektualista, Nicola Chiaromonte, który zainteresuje Wojtka: jak niewielka liczba ludzi wychodzi z jaskini! Jak nieszczęsny jest los wszystkich, co zostają, którym odbiera się najwyższą ludzką ambicję. Wojtka ta polska powieść zachwyca – prawością, odwagą, odczynieniem „sowieckich czarów” zalepiających oczy i mózg. Polska, ludzie w niej żyjący są pokazani tak, jak ich widzimy. Jacy sami jesteśmy, ciągle uwikłani w kompromisy, kłamstwa i półkłamstwa, nie dające się zaakceptować dylematy; rezygnujący z czegoś, by nie dać się za bardzo uświnić, lub czepiający się szans lepszego życia i wchodzący w obrożę tajnej policji, w szantaż, w samozatratę. Mamy tu wielopiętrowy konstrukt: powieściopisarzowi drukującemu pod pseudonimem w „Kulturze” odpowiada krytyk, który kryje się za pseudonimem. Tenże ocenia literacki świat, zaludniony przez wymyślone charaktery, prawdziwszy niż „świat prawdziwy” powierzchownie omieciony wzrokiem. Krytyk zachwyca się odtworzeniem w książce krajobrazu, ulic, domów i ich historii – nareszcie mamy do czynienia z rzeczami, które nie są zrobione z kartonu. Pamiętny opis mola sopockiego. Świat byle jaki, ze śladami wojny, z pozostałościami przeszłości niemieckiej, na której temat obowiązywała cisza. „Przede wszystkim nie kłamać” – nakaz mędrca naszego XX stulecia. Tak powstaje książka żywa, prawdziwa. Wraz z jedną jaskółką pojawia się nadzieja, że współczesna literatura polska nie przepadnie w daremnych grach z politykami, że może pojawi się coś poważniejszego – zastanawia się w zakończeniu. Pamiętam z rozmów, że nie było złudzeń co do wieku powieściopisarza, to znaczy złudzeń co do tego, że należy do młodych, zapowiadających coś nowego. Musiał być tęgim wygą, wycierać się latami po wszystkich zakątkach „ze-szma-tła-wionego” kraju. Znał nie tylko najmniejsze mechanizmy – znał po prostu ludzi. Również ludzi z samych wierzchołków; znał albo wymyślał ich sekrety. Na poszukiwania została puszczona w ruch tajna policja, wydaje się, że bez rezultatu… Domysłom nie było końca, doszło do tego, że typowano na autora członka komitetu centralnego partii: za dużo wie. Prawdziwy autor, bardzo niemłody, jedna z większych umysłowości w Polsce i najbardziej paradoksalnych, musiał się bawić jak nigdy w życiu… Ogromnie ceniony przez Wojtka – może i lubiany? – chodził tymi samymi ulicami co my, miał przylepiony do twarzy krzywy uśmieszek i przyglądał się nam, jak mi się zdawało, wyzywająco. Wojtek napisał jego pochwałę zatytułowaną wzorem Tomasza Manna Kisielizm jako duchowa forma życia, lecz nie została dopuszczona do druku. Intrygował go również jako pewna recepta na życie prywatne: mieszać się we wszystko i naprawdę nie być w nic zamieszanym, stworzyć wokół siebie atmosferę nieodpowiedzialności za słowo, śmiech z komediowego trefnisia, będąc w sumie odpowiedzialnym za wszystko, co pisał. Często odwiedzał moich rodziców, mieszkali w jednej kamienicy.
Triada szkiców, z której zdaję sprawę, jest dla Wojtka znamienna. Pokazuje początek: jak patrzył i jak jego patrzenie ewoluowało wraz z poznawaniem ludzi, książek, świata. Chodziło o zrozumienie tej przestrzeni charakterystycznej dla każdego kraju i innej w każdym, gdzie ludzie oddziałują na siebie wszystkimi sposobami, przez rytuały, znaki, symbole, których dostarczyła im historia ich wspólnoty, rodzina, szkoła, różne stopnie zaangażowania w społeczeństwie, różne ambicje i marzenia. Przepadałam za artykułami, które drukował w „Twórczości”, w „Tygodniku Powszechnym”, o książkach, obrazach, podróżach. Udawało się mu przemycać idee polityczne – z przeszłości – z czego powstała książka, tak pożyteczna na bezludziu, jak Sylwetki polityczne XIX wieku. To był składnik zmieniającej się stopniowo atmosfery, po odejściu Gomułki i przed niespodziewaną – i oczekiwaną – eksplozją „Solidarności”. Był tak zajęty swoimi sprawami, innymi kontaktami, że nasze spotkania stały się rzadkie. Wyobrażam sobie ten nastrój podniecenia, podniesienia głowy, nastawienia na przyszłość. Nie chce mi się powtarzać refrenu, który wszyscy mieli w głowach; był tam polski papież, Nagroda Nobla dla Miłosza, był Wałęsa. Tak się sprawy złożyły, że szykowałam się wtedy do wyjazdu do Niemiec Zachodnich na stypendium naukowe, a on do Stanów Zjednoczonych.
Co do literatury, również zachodniej, był wobec niej coraz bardziej trudny. Natomiast poezja pozostała ciągle obecna, w jego bibliotece (dwóch bibliotekach, warszawskiej i paryskiej, znacznie obszerniejszej) dużo miejsca zajmowali wielojęzyczni poeci, uczył się fragmentów na pamięć. Recytował mi, czasem w najdziwniejszych sytuacjach. Raz w sekretariacie wydziału romanistyki, gdzie jako doktoranci musieliśmy bywać. Coś mu przyszło do głowy, może był to gest ratunkowy przed niesłychaną nudą, pospolitością miejsca… i usłyszałam zwrócony do mnie, ponad głowami innych osób, kawałek z Beniowskiego, którym na spacerach wielokrotnie się rozkoszował. Wyobraźcie sobie na moment, to niesłychane wariactwo, rażącą niestosowność. Póki mam w pamięci, niech odtworzę tę scenę wielostopniowego dziwactwa, podkreślającą stan kompletnej jego nieobecności moralnej w gronie sekretarek i asystentów. Mówił wprost do mnie, koleżanki, wspólniczki, ten cudowny, ożywczy passus: „Kłębami dymu niechaj się otoczę; / niech o młodości pomarzę pół senny.” i końcowe słowa: „Kochanko pierwszych dni! – znów jestem twoim”. Nie mam pojęcia jakie to wywarło wrażenie na przypadkowych słuchaczach, zależało przede wszystkim od ich poczucia humoru… Młodość musiała być trudną lekcją życia, być może sporo z tej niemocy zachowało się w nim trwale. Przynajmniej jako dojrzały mężczyzna sprawiał wrażenie swobodniejszego, czy raczej bardziej opanowanego (a i to nie zawsze). Już w Paryżu, w drugim mieszkaniu przy ulicy Nicolas Fortin podzieliliśmy się dramatycznymi uczuciami, jakie budzi w nas do dziś konieczność konfrontacji ze sprzedawczynią sklepu spożywczego.
Był więc Słowacki, w sporych ilościach, mniej Mickiewicza, był Wierzyński, trochę Lechonia, Leśmian (nie przemawiał do niego Tuwim). Pokazywał mi z antologii Pawła Hertza, że lekceważeni poeci XIX wieku mogą kryć urocze strofy, czystą muzykę. Nie lubił Norwida i dziwił się, że osoby o tak wspaniałym uchu dla polszczyzny – Czapski, Jeleński – mogą się nim zachwycać. Nie znosił Norwidowego wydziwiania z językiem. A kiedy nastał czas Miłosza, pewnie czasowo związany z pierwszymi tomikami amerykańskimi, moje wizyty zaczynały się od krótkiej lektury (poezja nie może być długa!) i potem, zapominając o gościu, błądził po cienkich książeczkach, tak jakby ich echa nie dawały się uciszyć. Pasją, którą w sobie utrzymywał, był język wolny – wolał mówić swobodny – i żywy, to znaczy nie spętany przez ideologię ani strach, zwrócony ku życiu z tą w sumie rozpaczliwą intencją, by je dosięgnąć, w jego zwyczajności i jego zdumiewającej jednorazowości. Poetyka Miłosza, zwłaszcza, jak mi się wydaje, z okresu Traktatu poetyckiego i potem Gucia zaczarowanego, była w zasadniczej kongenialnej więzi z jego, Wojtka, wrażliwością językową. Ale były też wspaniałości wierszy niemieckich, angielskich; nie było wiersza francuskiego, miał przekonanie, że ze swą ostrą wymową a zwłaszcza ze swym niezmiennym akcentem, nie był stworzony do wielkiej poezji. W naszych relacjach literatura była na pierwszym planie, nie tylko świeże lektury, również dawne, że tak powiem, pradawne, od dzieciństwa. Spór o pierwsze zachwyty: dla niego Alicja w Krainie Czarów przeciwstawiona mojemu Kubusiowi Puchatkowi. Oczywiście, mówiłam, twoje książki dla przedwcześnie rozwiniętych, dla małych geniuszy, a moje dla prawdziwych dzieci… Stosunek Wojtka do literatury był tak osobisty i wymagający, że obcując z nim, nie dziwiła mnie intensywność jego wyborów (jak o nich potrafił mówić…) i bezwzględność odrzuceń. Najodważniejsza literatura tworzona w Polsce w latach 60., 70. była kłamliwa, ponieważ była kompromisem między ogarkiem dla diabła i świeczką dla Pana Boga. Była więc fundamentalnie nieuczciwa – w języku religijnym nazwałoby się ją „złym uczynkiem”. A przecież on wiedział jaka jest alternatywa i żądał: wszystko albo nic? Oczywiście nie. To żądanie, tak zaborcze w pierwszym szkicu w „Kulturze”, określiłabym jako z jednej strony młodzieńcze, z drugiej symboliczne. To nie był zabójczy maksymalizm wyczytany z kart dzieła Kucharzewskiego. To było wstępne ustawienie obiektywu, by uświadomić sobie w jakiej skali pracujemy. Powieść Stalińskiego nie stwarzała złudzeń, była wyjątkiem, jak zupełnym wyjątkiem było życie autora między Warszawą a krakowskim środowiskiem „Znaku”, życie ruchliwe, głośne – zarazem zupełnie tajemnicze.
Tak czy owak, półprawda budziła w Wojtku obrzydzenie, miała demoralizującą siłę w społeczeństwie. Wierzył w klątwę jałowości i wskazywał na nią, zwłaszcza w polskiej powieści. I on, młody krytyk, młody filozof i literaturoznawca rzucił takie przekleństwo – do dziś to mnie i niepokoi, i urzeka odwagą. To miała być, dla kogoś patrzącego z dystansu, jednoosobowa odpowiedź młodego pokolenia, gdyby nie to, że takiego osądzającego pokolenia nie było i Wojtek nie mógł spełniać roli nieistniejącego trybunału czytelników. Postawa zmieniła się, przede wszystkim w ludzkim wymiarze. Zauważyłam to dopiero po odnalezieniu się w Paryżu. Jeszcze w gorących latach początków wolnej Polski, na jakimś polsko-francuskim zgromadzeniu, gdy do grupki stojących Polaków doszedł gość z Warszawy i zaczął z siłą napadać na pisarza splamionego pisaniem w kraju, w warunkach kompromisu, więc kolaboracji z reżimem. Była to przykra karykatura… Pamiętam to charakterystyczne dla Wojtka natychmiastowe wbicie oczu w ziemię i znieruchomienie twarzy. Była to przede wszystkim jego reakcja na hałaśliwe i narzucone dyskusje na temat tych, co mieli zdradzić i współpracować, i tych, co pozostali czyści. Nienawidził tego typu osądzania, widać było, że cierpi. Nie mam wątpliwości, że chodziło u niego o decyzję moralną i polityczną, w której tle stało przekonanie o tym, że trzeba zacząć odbudowywać Polskę – moralnie, politycznie – i ten rodzaj ostracyzmu stanowi tylko przeszkodę. Sądzę, że w założeniu tej postawy, w zmianie w stosunku do tego, co dało się wyczytać ze szkicu w „Kulturze”, stoi pamięć o maksymalizmie i maksymalistycznym niebezpieczeństwie, które sprawia, że w walce z wrogiem zaczynamy stosować jego metody.
Dlatego chcę opisać – dotknąć tylko – przyjaźń Wojtka (jeśli wolno mi zachować to słowo ami, tak bardzo francuskie, zgoła nieocenione w użytku) ze starym pisarzem, który na skutek wydarzeń w Polsce znalazł się (jak ja, jak Wojtek, jak Basia, jak Adam) zagranicą, w Paryżu. To był miły dom w sercu historycznego miasta, otwarty, bo każdy po telefonie mógł zostać przyjęty. Stary pisarz, wyraźnie zmęczony, chciał być czynny, dowiadywać się o Polsce, o Francji, o świecie, interesował się literackimi nowościami. Wojtek dość często dzwonił, dopytywał się o zdrowie, umawiał na wizytę. Było widoczne, że stary pan cierpiał nad sytuacją swoich książek w kraju: nie było wznowień, bo prawdopodobnie nie było czytelników; pewno ich liczba topniała wobec otwarcia się rynku na nowości ze wszystkich stron świata. Stary pisarz dowiadywał się, z bólem, jacy pisarze polscy cieszą się teraz powodzeniem. Widocznie ktoś mu doniósł o popularności Józefa Mackiewicza – musiało go to zaboleć. Dlaczego Mackiewicz?? W głosie słyszałam: jak to możliwe, ten reakcjonista, ta podejrzana figura, realistyczny, drobiazgowy nudziarz, sprzed dziesięcioleci, sprzed przełomu nowoczesnego. Był osobiście dotknięty, bo Józef Mackiewicz wyobrażał świat dokładnie przeciwstawny, w końcu wrogi jego światu warszawskiego postępowego inteligenta. „I młodzież go czyta?” – pytał. – I pani, pani Ewo, go czyta?”. Wojtek, cienko rozwiązujący takie napięcia, wyczułby, jak się zachować, ja nie wiedziałam, jak wybrnąć (ratowałam się głupio – prawdomównością). Jego wierność nie była przy tym wymuszona, była w niej i elegancja, i serdeczność; stary pan musiał też budzić w nim wzruszenie. Gdy wchodził w grę poważny pobyt w szpitalu, był jedynym, który zaofiarował się z pożyczką i stary pan powtarzał, zachwycony, przy kolejnych gościach: „tylko Wojtek, tylko Wojtek…”. Oczywiście byłoby pretensjonalne nazywać ten stosunek zadośćuczynieniem za coś…, ale on musiał myśleć o swojej dawnej „nieprzekupności”, o surowości młodego człowieka, który za zdradę grozi ludziom kultury przekleństwem. A tutaj jest przed nim właśnie stary pan, który uosabiał kiedyś wady pisarza reżimowego, sprzeniewierzającego się swemu wysokiemu powołaniu. Tyle przeszedł, wreszcie zerwał z reżimem i dołączył do grupy pisarzy wydających w kraju pismo poza cenzurą; człowiek, przed którym była już tylko śmierć. Z poczuciem klęski, które się wyczuwało w jego ostatnich postanowieniach…
Każdy może sobie powiedzieć, że najważniejszy punkt świata jest tam, gdzie on się znajduje i na to nie ma żadnej poważnej refutacji. Ale wiedzieliśmy, że to, co osobiście dla każdego najistotniejsze, dzieje się w Polsce i ten kraj, na dłużej nie do wytrzymania, będzie rządził naszymi decyzjami, naszym zdrowiem psychicznym. Pobyt paryski tak czy owak rozpadał się na dwoje: przed uzyskaniem przez Polskę wolności i po. Szczęście lata, jesieni i zimy 1989 pozostało niezachwiane mimo wszystkich późniejszych rozczarowań. O roku ów… moi przyjaciele, przez całe życie zamknięte w kraju zniewolonym, mieli taki jeden rok; tak też mówi o sobie Mickiewicz. Nie będę się zajmowała „życiem na obczyźnie”, ponieważ wraz z upływem czasu wszystko stawało się obczyzną albo, jeśli chcemy, ojczyzną właśnie, a najbardziej pewne miejsca we Włoszech, chodzące potem za mną przez cały pozostały rok. Wiedziałam, i on wiedział to o sobie, że moje mieszkanie pod Paryżem jest „tym” mieszkaniem, jak i w jego wypadku to w dzielnicy 16. i następnie w 13. Tu każde z nas spędzi resztę życia, o ile nie nastąpią całkiem nieprzewidziane wypadki. Przy wprowadzeniu stanu wojennego w grudniu 1981 roku ja znajdowałam się w Monachium, on w Nowym Jorku. Postanowił wrócić do Europy; bliżej kraju. W jego rachubach ważna była siedziba w Maisons-Laffitte i Englischer Garten Wolnej Europy w Monachium. Miał rozmowy w polskiej rozgłośni. Umówiliśmy się pewnego dnia przed Starą Pinakoteką. Miało być przed autoportretem młodego Dürera, słynnym, magnetycznym. Przez telefon zaproponowałam, z moją tendencją do pompy: z różą w ręce. Odpowiedział: „W zębach”. Spędziliśmy dwie niezwykłe godziny w muzeum; nie był rozmowny. Zawsze pozostawało pytanie: co dalej? Ja miałam problem „na teraz”: przenieść się z Niemiec do Francji. Znałam język, literaturę, pragnęłam tego doświadczenia. Los okazał się przychylny – nie wiem, jak on to odczuwał dla siebie. W każdym razie znaleziono dla niego mieszkanie w Paryżu i został przyjęty do ważnej placówki naukowej. W Paryżu chmara „starszej młodzieży” organizowała działania propolskie przy pomocy życzliwych przedstawicieli francuskich syndykatów. Były zbliżenia, były zawody. W dalekim Awinionie, wśród starych murów, pani w sklepie z drobnymi mebelkami powiedziała z egzaltacją, że jest dumna, sprzedając lampę Polce (szybko uzmysłowiłam sobie: grała na strunie dobrych i na strunie złych cudzoziemców; w Awinionie mieszkało dużo bezrobotnych Arabów z północnej Afryki, wieczorem włóczyły się bandy młodych).
Tak zaczęła się układać normalność każdego z nas. Każdy miał wokół siebie nieco inny świat, ja zawsze byłam tą, która lepiej zna prowincję, więcej spotyka Francuzów. Po „wybiciu się na wolność” wielu polskich znajomych, związanych cały czas z solidarnościowymi przybudówkami, wróciło do kraju. Wróciła Barbara i „Zeszyty Literackie”, wobec nowoczesnych środków komunikacji niewiele – nic? – to zmieniło dla kwartalnika. Zniknęły urocze spacery wraz z przeniesieniem się do Krakowa Adama Zagajewskiego. Obawiałam się powrotu Wojtka, przepadłaby wtedy ważna część współorganizująca całość mojej codzienności. Nie wchodziło to w grę. Cóż, do emerytury był związany z instytucją, która płaciła mu pensję i nie była z niego zadowolona. Chciała w nim widzieć pracownika intelektualnego, który by realizował zbiorowe projekty takie jak „prometeizm w ruchach europejskich”. Nic ich tam nie obchodziło, że ten nienajlepszy pracownik (były wyrazy niezadowolenia od zwierzchników, on przeżywał obawy przed zwolnieniem) jest pisarzem obcego języka, wyprodukował pewną liczbę książek, które i tak nie będą im znane, do tego podtrzymuje swoim piórem jedno z liczących się pism literackich… Myślałam sobie (do dziś nie wiem, czy mam rację), że poza zakochanymi w Paryżu nasi koledzy niewiele mieli nam do pozazdroszczenia. W Warszawie, w miastach wojewódzkich istniał ruch wydawniczy, teatry, galerie „jak na Zachodzie”, swoboda mówienia, pisania. Gorzej z zarobkami i z polityką, ale to dziedzina ruchoma, można było mieć na nią wpływ. Gdy jestem w złym humorze, szczególnie z czegoś niezadowolona, zwracam się ku sobie ze złością: przed obraz święty! podziękować za to wszystko czym zostaliśmy obdarzeni!…
Wojtek uważnie pilnował proporcji, nie lubił napadania na polskie bzdury (polską specyfikę – mówiłam złośliwie), jeśli zapominało się o najważniejszym: wolna Polska istnieje, istniejemy jako wolni Polacy. Tymczasem nadal praktykujemy styl czepiania się, jaki stosowaliśmy wobec rządzących komunistów. Dzisiaj można było powiedzieć: to twoja sprawa, zabieraj się do roboty. Otóż nie zabierzemy się do polityki, to było jasne. Nie chcieliśmy i nie nadawaliśmy się – dwa impulsy, niechęć i bezradność, związane ze sobą więzią tak ścisłą, że nie wiadomo nawet, który jest pierwszy. On się tym (polityką z bliska, w polskim wydaniu…) pewnie trochę brzydził. Tak sądzę, wzywając przed oczy telewizyjne obrazy z polskiego Sejmu. On wyobrażony tam… Różnica, powiedziałabym, natury kosmicznej. Czy to rzeczywiście nasi reprezentanci, nasz świat? Tak było w demokratycznym państwie. Mało krytykował, bardzo rzadko go przy tym słyszałam. Może sądził, że od tego są inni, lepiej przygotowani. W demokracjach często tak bywa, że nie głosujemy na tych, co przedstawiają nasze poglądy, lecz po to, by przeszkodzić innym, o przekonaniach, które są nie do przyjęcia. Niektórzy z moich parysko-polskich przyjaciół zadziwiali mnie tym, że potrafili godzinami oglądać debaty sejmowe, kiedy chodziło o temat ważny aktualnie. Nie wystarczy im sprawozdanie w prasie?!… Za nic nie chciałam brutalności polskiego parlamentu, żadnego parlamentu, wprowadzać do mojego domu, do obecnej w nim literatury, muzyki, choroby. Wiem, że Wojtek oglądał na początku i nie wiem, od jakiego momentu przestał. Nie ma czasu, trzeba pracować, jego projekty były w moich oczach ogromne. Z góry myślał o tematach, jakie na niego czekają. Eseje mogły mieć sens doraźny, są pobudzone wydarzeniami kulturalnymi, śmiercią bliskich ludzi… Najważniejsze były książki. Jak i wcześniej u niego książki pisały się stopniowo i rozdziały najpierw były kolejnymi (jak mówił) artykułami; prawie zawsze w „Zeszytach”.
Podczas długich wizyt przy ulicy Claude Lorrain, na Nicolas Fortin były opowieści o projektach, czasem z lekka fantazyjne. Książek miało być dużo. Tematyka pasjonująca go nie zmieniała się, przyrastała. Miała być książka o Nietzschem, o Hofmannsthalu – o młodzieńczej poezji i o późniejszej współpracy z Ryszardem Straussem, o Tomaszu Mannie, o rozwoju malarskim Krzysztofa Junga, może o Goethem, o sztuce angielskiego eseju, o Rzymie – przeżyciach i przyjaźniach rzymskich. Nic o Francuzach? Przeżywałam w Paryżu jego odejście (w przeciwieństwie do mnie, bo zaczęłam się znów zbliżać) od literatury francuskiej, która żywiła nasze dzieciństwo i czasy studiów uniwersyteckich. Miał bezpardonowe oceny francuskich luminarzy słowa. Jego zdaniem była to specjalna dziedzina piśmiennictwa zachodniego, wychowana w atmosferze wyjątkowego znaczenia życia towarzyskiego, rozumiana jako gra, do której każdy dodaje swoją kostkę, obchodząc sam przedmiot szerokim łukiem i skupiając się na strategiach, na sposobach wypuszczania pióropuszy stylu. Na obróbce, która dysponuje dowolnie przedmiotem, może go rozdymać bądź redukować, zawsze z uwagą na to, by punkt ciężkości spoczywał na „jak”, w jakiej siatce dialogu wewnątrz językowego się znajdujemy. Taka literatura wydała arcydzieła, subtelne fenomeny intelektu. Mistrz nie zapominał, w jakim otoczeniu pracuje, dla kogo, w jaki ton ma trafić – i ostatecznie, komu ma się podobać. Dlatego Wojtek miał osobisty kłopot z poezją francuską, nie wytrzymywała, jego zdaniem, zestawienia z niemiecką, angielską, polską (w najlepszych jej wcieleniach). Problem nie w tym, iż miałaby być słabsza, lecz w tym, że była o czym innym, z boku, ześlizgując się z powierzchni rzeczy. Do końca w jego wyobraźni pozostał żywy poeta jego doktoratu, Racine, rzeczywiście twórca wiersza najbardziej przejmującego w literaturze francuskiej, dodatkowo prześwietlonego przez czystą sytuację dramatyczną. Zarazem najbardziej może udręczonego, ociekającego bólem. Bo mówi on po prostu o tym – Wojtek to pokazał w rozprawie – że świat nie jest dla człowieka.
Wszystko przygotował. Również dyspozycje co do pogrzebu. Po tym też rozpoznawało się jego klasę – nie robić kłopotów innym. Spotkaliśmy się na Père Lachaise w sali pogrzebowej w południe końca lata, już w nastroju jesiennym. Nie było nas wielu; przyszła wiązka kwiatów od ambasady. Odbyło się tak jak trzeba, pogodnie. Paru przyjaciół coś wygłosiło; znakomite było przemówienie Aleksandra Smolara, wiem o tym, ale z przejęcia niczego nie zapamiętałam. Akcent artystyczny: odczytanie XXX Sonetu Szekspira, po angielsku i w polskim tłumaczeniu a przed wyniesieniem trumny na całopalenie adagio z Symfonii Jowiszowej. I wszystko. Teraz idziemy do pobliskiej knajpy, żeby coś zjeść. Robi się zwyczajnie. Ale nie jest zwyczajne. Od pokoleń do tej restauracji schodzą się żałobnicy we wszystkich możliwych konfiguracjach rodzinnych i pozarodzinnych. Wśród brzęku naczyń myślałam tępo: wyobrazić sobie nowelkę w osiemnastowiecznym stylu, tym razem bez frywolności: kredens wypełniony naczyniami, który stoi tu od stuleci, wspomina najciekawsze czy najznakomitsze kompanie, porządkuje w myśli różne typy zachowań, różne barwy mowy. Podejrzewam, że taki utwór istnieje i jest wydrukowany, ale jak dotrzeć do niego w ogromie ulotnych publikacji, nie wiedzieć dla kogo przeznaczonych. I nawet w katalogu Biblioteki Narodowej – czy będzie dla mnie dostępny? Takie rozmyślania zajęły mi czas stypy. Ciekawość: a jak to jest w obyczaju, rozmawia się o zmarłym, czy nie rozmawia podczas tej cmentarnej uczty? Nie rozmawiano.
Załatwianie formalności niezbędnych dla wypuszczenia prochów zagranicę było długie. W Warszawie nabożeństwo żałobne u Wizytek, w kościele, który bardzo lubił, razem z Sakramentkami na Rynku Nowego Miasta. W Wielkim Tygodniu ciotka, która była historyczką sztuki i w tej dziedzinie wychowywała go w dzieciństwie, przychodziła na Nowy Rynek po opłatki do mazurków. Pochówek na Powązkach. Do dziś nie wiem czy jest to grób rodziców. Dla jego rodziny te sprawy musiały być ważne, pamiętano o pochówkach i rocznicach. Ale rodzina topniała na naszych oczach. Najpierw ojciec, na którego pogrzeb nie mógł przyjechać, ciotki, matka. W momencie mszy u Wizytek żył najmłodszy brat, bardzo nieszczęśliwy, najczęściej się ukrywał. Po śmierci Marka kto jeszcze pozostał przy życiu z rodziny, która weszła w II wojnę z ojcem i wujem Wojtka, poetą, matką i jej siostrami, jak mi się zdaje, nie tyle samotnymi, tylko osamotnionymi? Ojciec i trzej synowie utrzymywali ród przy istnieniu. Odeszli. Co to znaczy? Czy pewna ciągłość rodzinna zachowuje się w naszych czasach? W jakiej postaci? W albumach zdjęć? W niezapominaniu o grobach? A co się dzieje ze spuścizną? Wojtek miał szczęście do przyjaciół, zasługiwał na nich przywiązanie. Jest to gwarancja, że część zapisów w komputerze, w dyskietkach znalezionych w biurku zostanie zachowana z troską o publikację. Bo jak wiemy od opiekuna archiwum, dużo będzie opublikowane i pewnie jeszcze więcej pozostawione poza publikacją – definitywnie? – w Wojtkowych archiwach.
*
Trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie pełnego pasji i pracowitego żywota. Pamięć u każdego z nas odpowiada (na ogół) długości przypadających nam lat, choć może się okazać krótsza niż życie. Wydaje się, że dzisiaj zanika, albo już znikło, ustne przekazywanie dzieciom, dlatego chętnie pisze się książki „dla zachowania”. Czy rzeczywiście powinniśmy być jak Mormoni: każdy żywot odnotowany w rejestrach, choć i tak nie będzie temu towarzyszyła pamięć żywa? Dlaczego Mormoni nie odczuwają tego w ten sposób, że wystarczy, że wszystko raz istniało, aż do sekund przyznanych przedwczesnemu płodowi, istniało i pozostało w Pamięci Boga, i z tej racji zawsze będzie: będzie obiegało galaktyki i jeszcze nieobjawione przestrzenie? Czy stoi za tym nieufność do zdarzeń, które nie są potwierdzone kancelaryjnym dokumentem? Być może dla Mormonów (Wojtek się nimi pasjonował…) substancja boskiej pamięci nie jest w niczym podobna do ludzkiej. Może nie jest, jak nasza, ulotnym aktem wskrzeszania tego co było, gdzie możemy wszystko zobaczyć jak kiedyś, w trakcie trwania? Skrótem naszej pamięci jest otwór w ścianie nazwany „alef”, przez który widać świat zarazem kompletny i jednoczesny, ale dostosowany do umysłu i zmysłów człowieka. U Boga być może przywołana zostaje nie zewnętrzna powłoka, w której spoczywa zmysłowe piękno, ale struktura, wnętrze rzeczy, odmiana pyłu kosmicznego, z którego wszystko jest utkane, łańcuchy atomów, które zarejestrował jakiś międzygalaktyczny Mendelejew.
To św. Jan i Ojcowie Greccy obiecywali nam apokatastasis… może nie zgadzało się to za bardzo ze smakiem Ojców Łacińskich? Przywrócenie: nie będzie brakowało jednego dymu z komina. A podmiotami takiej pamięci będziemy my wszyscy, nieprzeliczalni jak piasek morski; wszystko zgodnie z obietnicami. Jednoczesność wszystkich ziaren czasu, przestrzeni zawartych jedna w drugiej, które dla nas są rozdzielne… Wojtek nie znosił takich spekulacji, ale robił jeden wyjątek: dla Miłosza, oczywiście. W wypadku poety był to archetyp wyobraźni poetyckiej najwyższego wymiaru. W szkicu o Piesku przydrożnym pisał nawet o „egzystencjalnych esencjach” – czysta sprzeczność! – jakoby odkrytych przez poetę w późnym wieku! Co innego jakiś Anioł Ślązak czy Jakub Böhme. Surowo mnie potraktował, gdy opublikowałam w „Znaku” esej o Böhme. Uważał te zainteresowania za niedojrzałe. Był osobnikiem antymistycznym, w każdym sensie, najwyraźniej może czuło się to w jego stosunku do religii. Ekstaza, utożsamienie stworzenia ze Stwórc… Widział w tym coś nieprzyzwoitego, a może nawet niebezpiecznego. Mogłam mu tylko przypomnieć, że w sztuce rezultaty bywały oszałamiające. Ileż to razy i on, i ja staliśmy oszołomieni przed Świętą Teresą Berniniego w Rzymie, raz trafiliśmy przed nią wspólnie. W imię poezji, muzyki, nawet tej instancji jaką jest seksualność można w tym punkcie oskarżać Wojtka o zubożony obraz świata czy jakąś reakcję urazową. Jego surowość była odmową wychodzenia poza ludzkie granice. Myślę, że był to istotny składnik jego filozofii człowieka, a chrześcijaństwo stanowiło dla niego mądrość środka, odrzucającą pokusy „przebóstwienia” czy to jednostki, czy to rzeczywistości.
*
Odkąd zaczęłam układać ten tekst o charakterze zaniedbanej w swoim czasie klepsydry, chodzi za mną świadomość, że ciągle okrążam łukiem rzecz bezwzględnie najważniejszą. Bo można wskazać na to, co było w nim obecne od początku życia intelektualnego, co go niejako utworzyło, a jednocześnie stało się zadaniem do wykonania – i to udało mu się zakończyć. Dlatego nie było to życie urwane przed końcem. Mam oczywiście na myśli jego prace na temat emigracyjnej literatury polskiej. Rzeczywiście, w jego komputerze wszystko mogło wskazywać, że planował jeszcze pisać, że pozostawił rzeczy niedokończone. A jednak myślę o tym życiu jako dopełnionym. Zakończył to, co było najistotniejsze: powstała książka (a ściślej dwie różne książki, druga zamknięta tuż przed śmiercią) o ludziach, którzy w dosłownym sensie słowa uratowali go, formując go. To znaczy pozwalając mu oddychać, pozwalając żyć w sytuacji, która była dla niego moralnie nieakceptowalna. Było to spłacenie długu wdzięczności, jaki nieczęsto do tego stopnia obarcza przedstawicieli następnych pokoleń, którzy odnajdują ożywcze źródła wtedy, gdy warunki historyczne zostały obliczone na ich zgubę. Na zatratę całej tej warstwy tektonicznej, do której należeli odkrywani przez niego pisarze. Nie wiem, czy Wojtek spośród swoich książek wybierał jedną jako jego zdaniem najważniejszą; może nie stawiał tak sprawy i aprobował je na równi, z różnicami tematów i stylu. Nie mam wątpliwości, że Książki zbójeckie, wydane zagranicą w 1988 roku, jako wynik dłuższego okresu pracy, gdy poszczególne rozdziały wychodziły jako eseje – to „książka życia”. Wyznanie miłości do literatury polskiej powstającej w najtrudniejszych okolicznościach, niejako przeciw historii. W Warszawie młody człowiek wcześnie zdaje sobie sprawę – dzięki miesięcznikowi „Kultura” – że zagranicą, we Francji, Argentynie, Szwajcarii, Włoszech, Stanach Zjednoczonych powstają teksty w języku polskim, z którymi nic nie jest porównywalne w jego literackim otoczeniu. Nie tylko w tym, co pisze się aktualnie w Polsce, również co powstaje w sferze wolnego świata i wolnej myśli. Grupka nie tyle przyjaciół (tak też będzie w niektórych wypadkach) ale wspólników, którzy się rozpoznali za pomocą pewnej kultury, którą wynieśli ze swego świata przedwojennego, którą podczas wojny przeżyli jeszcze raz i przemyśleli. W pełni świadomości, że jest to ich broń i instrument życia – jedyny. Ci ludzie znaleźli miejsce, gdzie mogą publikować. Człowiek, który ich zgromadził, Redaktor, sam widział siebie przede wszystkim jako postać polityczną, ale stało się tak, że dziejową rolę spełnił dla polskiej literatury. Znając tę edukacyjną opowieść wprost od bohatera, mogę wyobrazić sobie historię podróży w roku 1963 do Maisons-Laffitte, dworzec Saint-Lazare, prezentację, rozmowę z Giedroyciem, dochodzenie na kolację innych członków wspólnoty i rozmowy, niekończące się rozmowy… Pierwsza podróż na Zachód. Czas upływa, podróż się kończy, ale zawsze zostają z nim zakładnicy – książki mówiące tak jak żadne inne.
W pierwszym rozdziale Książek zbójeckich zatytułowanym Swobodne głosy (oba słowa to jego słowa-zaklęcia), pisanym w ostatniej kolejności jako wprowadzenie, jest ton jak podany kamertonem. Oszołomienie. Taki stosunek do rzeczywistości… taki stosunek do języka jest możliwy, tak osobisty, dojrzały… Takich głosów nie spotka się gdzie indziej. Swobodnie ustawionych, uważnych na złożoność świata, uderzających trafnie i z siłą. Dotykających spraw zasadniczych. „Jak rozedrzeć zasłonę słów, jak spowodować, by stały się mostem ku rzeczywistości? Jak dotrzeć słowami do świata i nie dać się zwieść słowom, ich zalewowi, ich mirażom? To pytanie było mi szczególnie bliskie. Z przejęciem śledziłem pisarza poszukującego wyjścia z milczenia, własnej drogi, własnego głosu […]. Chłonąłem to właśnie: głos śmiało i celnie docierający do rzeczywistości, do ich świata, który stawał się moi”. „A więc można posługując się polszczyzną dotykać spraw zasadniczych i pozostać rozluźnionym? Można ominąć resentymenty, ketmany, demonizmy, celebrację stylu, grę masek i pułapki szczerości? To było moje spotkanie nowoczesnego Polaka, lekcja indywidualnego stylu i społecznej wyobraźni”.
Wybiera ich siedmiu: Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Józefa Czapskiego, Jerzego Stempowskiego, Aleksandra Wata, Konstantego Jeleńskiego. W eseju wstępnym jest opisane spotkanie z każdym z nich, na stronach „Kultury”; każdemu jest poświęcony passus, gdzie autor, jak w natchnieniu, prowadzony przez swoich przewodników, znajduje odpowiednie określenia dla każdego, ponieważ każdy stanowi zupełnie odrębne zjawisko literackie. Jest to więc siedem różnych „szkół stylu”, siedem temperamentów, siedem metafizyk, relacji z historią, strategii wobec świata. Mały tekst na siedemnaście stron, który pragnie się zacytować w całości. Na przykład ten kawałek: „Garstka wygnańców, mniejszość mniejszości, podjęła rzucone przez współczesność i tradycję wyzwania. Można je chyba tak sformułować: po wojnie rzeczywistość poddana została oficjalnej kontroli, ujęta w cudzysłów ideologii i polityki, dotarcie do niej wymagało specjalnego wysiłku i odwagi. Trzeba było zwrócić się ku fundamentom, ku świadomości jednostki. To jest, ukazany w wyostrzonej formie, odwieczny problem literatury: ci pisarze przetrwają, którzy zbudują własną rzeczywistość, zdobędą własny głos. W polskim romantyzmie zagrożenie odczuwano przede wszystkim jako zewnętrzne, jednej wspólnoty przez drugą; literatura narodowa stanowiła narodową protestację. W naszej epoce zmagania toczą się o swobodę indywidualnego umysłu. Współczesna literatura emigracyjna broni jednostki, jej pamięci i wyobraźni. Anteuszowe dotknięcie konkretnej osobowości wzmacnia siłę głosu”.
Wojtek był przywiązany do rzuconego kiedyś przez Miłosza określenia „czwarta polszczyzna”. Miała to być ta mutacja języka, która pojawiła się po pierwszej wojnie światowej, a rozwinęła na dobre na emigracji po drugiej. W przeciwieństwie do „trzeciej”, romantycznej, jej polem realizacji była przede wszystkim proza – a w szczególności sprzyjała jej nie powieść, ale esej! Ładna jest jego lista wielkiego eseju powojennego, lekce sobie ważąca konwencjonalne podziały. Esej: Traktat poetycki? Nieobjęta ziemia, Dziennik, Inny świat. „W każdym razie «pisarze zbójeccy» przynosili mi zintensyfikowane migawki rzeczywistości utrwalone w słowie i przetworzone przez indywidualną wrażliwość”.
Odnalazł nawet dla „czwartej polszczyzny” moment kulminacji i autorewelacji: było to w majowym numerze „Kultury” z roku 1951 „gdzie po raz pierwszy pojawiły się teksty Miłosza (artykuł Nie wyjaśniający przyczyny zostania na Zachodzie, wiersze) i Gombrowicza (fragmenty Trans-Atlantyku) wspierane przez Stempowskiego (Wronia i Sienna). Za dojrzały wyraz «szkoły rzeczywistości» przyjmuję letnie numery «Kultury» z 1963 roku. Byłem wtedy po raz pierwszy w Paryżu, mogłem je czytać na gorąco. Te teksty zapisały się na trwale, niektóre z nich zaliczyłbym do najpiękniejszych w literaturze polskiej: cudowny poemat Miłosza Gucio zaczarowany (subiektywna rozprawa o źródłach wyobraźni), fragment Dziennika, zasadniczy, o podróży w czasie i przestrzeni przez ocean i o próbach dotarcia do siebie (hymn o sile i granicach głosu), Ewokacja i Klucz i hak Wata, O kilku sprzecznościach sztuki nowoczesnej Jeleńskiego”.
Bez nostalgii, ale z wielką wyrazistością przypominam sobie powrót Wojtka po tym nasyceniu się „Kulturą”. I opowiadanie o nim – głos Wojtka zduszony przejęciem, nieujarzmioną potrzebą celebracji – przecież mówił o wydarzeniu dla siebie najistotniejszym – nie wiem, ile jeszcze takich momentów doliczyłby się w życiu. Dla mnie egzotyka tego świata, Paryża w codzienności, jego oczami zwiedzany Luwr, nawet obiad w restauracji, która koniecznie musiała być bardzo elegancka… Nie znałam jeszcze tych wybranych książek, tkwiłam w moich filozofach (a nawet teologach, do mojego doktoratu), a w domenie polsko-emigracyjnej w dużej mierze zależałam od niego. Potem poznajdywały się inne źródła dostarczające wydawnictw „Kultury”, od strony ojca, partyjni działacze średnich szczebli i poczciwej natury. Tak docierała wielka sensacja: kolejne powieści Stalińskiego. Ale pozostała we mnie świadomość, że dotknęłam momentu ważnego w potrójnym znaczeniu: dla Wojtka, dla mnie, dla kultury polskiej. W tym roku zaczęła się intensywna praca Wojtka nad „książkami zbójeckimi”. A „zaraz potem”, w skrótowym nałożeniu się na siebie jego dojrzewania pisarskiego, mojego dorastania politycznego, był marzec roku 1968. Nowa opowieść, ale nie taka znów świeża, miała stęchłość starych obrzydliwości, które przerabialiśmy z Kucharzewskim.
*
Czasami wydaje mi się, jakbym widziała to zamknięte już życie dzięki temu punktowi „alef”, przypadkowemu, ale obdarzonemu niesamowitą zdolnością. Pozwalał widzieć wszystkie rzeczy świata w równoczesności i z wyrazistością miniatury (kto woli: małego końca lornetki). Ale pomiędzy obrazami z różnych czasów i różnych miejsc – Warszawa, Paryż, Rzym, Monachium, Maisons-Laffitte… – są miejsca przymglone albo całkiem zamazane. Nie dotyczy to mglistości ogólnikowej wiedzy jaką mamy o ludziach, że w latach i miesiącach takich a takich gdzieś tam przebywali i coś porabiali. Miał tendencję do ukrywania się, jaką można sobie wyobrazić w figurze szpiega z wyrafinowanie skomplikowanych powieści. Bo było tak, jak gdyby nie tylko chciał okryć tajemnicą jakąś część swoich kontaktów i poczynań, lecz postanowił zrobić to w taki sposób, aby osoba, na którą jest obmyślany ten manewr, uchwyciła z całą pewnością, że jest to ukrywanie się, związane z ważnymi, przerastającymi ją względami. Często bywało tak, że po jakimś czasie jądro sekretu odsłaniało się przy banalnej okazji i mogłam stwierdzić, że zagadkowe przemilczenia, znikanie bez wyjaśnienia, z miną domina na balu u Verdiego, to był jakiś jego skomplikowany plan towarzyskich wtajemniczeń. Być może działo się tak, że w pewnym momencie dochodził do wniosku, że już jestem gotowa, aby być przyprowadzona do nowego przyjaciela – nowego w mojej perspektywie, bo poznanego pod koniec studiów. A prawdę mówiąc, mam wrażenie, że do gestu przedstawienia mnie zmuszał go najgłupszy przypadek: wpadniecie na siebie nos w nos na przykład w foyerwarszawskiej filharmonii. Henryka, człowieka, którego ważność dla niego zrozumiałam dopiero po śmierci tegoż, gdy Wojtek przygotowywał się do pisania o nim, poznałam przez niezamierzony przypadek. Niezwykle ciekawego, niebywale zabawnego opowiadacza-zmyślacza, do którego nie potrafiłam się przekonać. Jeśli uwierzyć Wojtkowi, świadczyłoby to o braku u mnie instynktu w stosunku do ludzi nietuzinkowych, wychodzących poza schematy.
Należał więc do osób nieuchwytnych, powiedziałabym, o nierównym rozłożeniu swojej obecności psychicznej. Odruchowo, w odpowiedzi na sposób zanikania, a potem wynurzania się z niezwykłą wyrazistością, próbowałam być ostrożna, sama bawiłam się w niejawność. Nie wychodziło mi to i sytuacja pozostała niezrównoważona, ostatecznie za cichą zgodą obu stron. W ostatnich latach, osiągnąwszy pewien wiek, każde z nas mogło patrzeć na drugie przez szereg zapamiętanych obrazów: student – młodzieniec rozhukany, małpujący taniec pod muzykę pop na prywatkach u zaangażowanych w filozofię kolegów, raz nawet zadziwiający tym, że od fryzjera wyszedł ze zgoloną głową, przekreśloną na krzyż gęstym futrem. (Nasz ulubiony profesor, Rachmiel Brandwajn, zawołał na jego widok: „Coś się pan tak obsmyczył?!” – wywołując w nim wielką uciechę). Był przyjaciel przynoszący esej do szybkiego zapoznania się przed wysłaniem do „Tygodnika Powszechnego”; ten, który na naszych długich herbatkach opowiadał o swoich projektach, o podróżach do Włoch i do Stanów Zjednoczonych, o ludziach, których spotykał. Wiedział, że ma wdzięcznego słuchacza. Kto wypytywał się – autentycznie ciekawy – o mnie, o moje domowe sprawy, lektury, pisanie. I ten, kogo poprosiłam, by mnie oprowadził po swoim Luwrze, swojej Starej Pinakotece, po swojej National Gallery, gdzie doprawdy poruszał się jak uskrzydlony. I przyjmującego mnie u siebie po śmierci Krzysia, po której były lata niemożności pisania, niemożności życia, i poszarzała twarz, i spotkania z rozwlekłymi minutami milczenia, których żadne z nas nie chciało wypełnić, a nawet pewnego dnia moje perorowanie na temat psychoterapii, która mogłaby pomóc, bo znam przypadki… Ostatnie lata były lepsze (może po prostu dobre?) – jak gdyby nieszczęście też miało swój czas zegarowy i odchodziło, spełniwszy swoje posłanie… I twarz była lepsza, znowu prawie piękna. Pisał intensywnie. Zbliżył się z Mikołajem z redakcji „Zeszytów Literackich”. Byłam zachwycona, że ktoś taki jak Mikołaj będzie opiekunem tych tekstów. I tak też się stało. I była przedwczesna śmierć i niedokończone książki – i życie, pomimo to, spełnione.
To co było najważniejsze, pozostało takie. Od wieku szkolnego, kiedy czytał pierwsze w życiu wydawnictwa „Kultury” za plecami brata Jakuba, gdy chodził do czytelni Biblioteki Narodowej na lekturę autorów, których później nazwie „pisarzami zbójeckimi”. Przypominam, że ta nazwa, intrygująca i celna, jest zaczerpnięta z IV części Dziadów: Gustaw nazywa tak powieści (domyślamy się) romantyczne, które zbrzydziły mu życie w świecie realnym. Zawsze była to sprawa stosunku literatury do rzeczywistości. I zawsze była pochodną ustawienia się wobec języka. Czym jest dla nas język, jakie jego zasoby posiadamy, jak nim sterujemy wobec zjawisk, odbieranych zmysłami i ogarnianych myślą. I proza literacka, i poezja są konsekwencją ustawienia językowego. Zależą od świadomości autora, który może wznosić samodzielne budowle na chwałę ludzkiego rozumu, albo oddać swoje środki na odtwarzanie sposobów istnienia świata. Poezja jest szczególnie wrażliwa na tę próbę rzetelności, bo tradycyjnie najłatwiej dało się jej uciec w niezawisłą grę. Wojtek odnajduje pisarza, poetę, który stanie się dla niego najbliższym sprzymierzeńcem w tym dążeniu: Czesława Miłosza. Gdybym miała więcej odwagi, napisałabym rozprawę o przymierzu dwóch ludzi urodzonych z trzydziestoletnim odstępem, o tak różnych osobowościach i doświadczeniach, gdzie młodszy odkrywa starszego jako swoje oparcie w czasach nadiru własnego i zbiorowego życia…
Moje sprawozdanie zbliża się do końca; nie dla tego, że wyczerpałam swój przedmiot – bo daleko do tego. Ponieważ sprawozdawcy zaczyna brakować oddechu. Wystarczy przypomnieć sobie dalsze rozmowy, przywołać w jego mieszkaniu ściany z książkami, gdzie nazwiska i tytuły wprawiały mnie w podniecenie, zapowiadały ogromną problematykę, której byłam ciągle niesyta… Wizyty na wystawach malarstwa, koncerty: na przerwie, po wyjściu prosił o szczegółową opinię, i o dziele, i o wykonaniu. Tu przyznawał mi pierwszeństwo, które potem się wyrównało, ponieważ w pewnym momencie pobytu w Paryżu obudził się na muzykę, słuchał, czytał o niej… Zwyczaj wystawiania na półkach, przed książkami, reprodukcji formatu kartki pocztowej po podróżach do Londynu (ulubiona National Gallery!) do Madrytu (Prado! Akademia św. Fernanda), do miast włoskich, niemieckich, do Nowego Jorku… Prezentacja kartek była więc zmienna i czekałam, jakie nowe odkrycia, nowe spojrzenie odbije się na obrazach, które mnie tym razem przywitają z regałów. Rzeczywiście, zaczyna brakować mi oddechu, co jest efektem nie przelotnego, dającego się przezwyciężyć zmęczenia, lecz prostej okoliczności: te wydarzenia się nie powtórzą. Co dla mnie znaczy też: zniknął nie tylko człowiek, więc możność korzystania z jego wiedzy, z daru formułowania przeżyć, z jego książek… Nie żeby było efektownie, bardzo pilnował swego języka i wobec ważnych przeżyć wolał chropawość, rezygnował z terminów uczonych czy modnych. W tych rozmowach, które nierzadko były jego opowieściami – co należy ściśle oddzielić od monologów, będących całkiem inną odmianą mowy – od warszawskich początków było porozumienie jeszcze z uniwersyteckich ławek, umowne skróty, porozumiewawcze pseudonimy, odwołania do tych pisarzy naszych studenckich początków, których po prostu wyznaczyła nam francuskojęzyczna biblioteka; których potwierdziły mu kontakty z Konstantym Jeleńskim. Być może główną magią, czarodziejstwem ulicy Claude Lorrain i Nicolas Fortin była więź z własną przeszłością, możność powracania do pierwszych odkryć filozoficznych, krytycznych, do nowych języków, w których nazywało się rzeczywistość. To znaczy zdolność do ujęcie siebie – tak też było u Wojtka – w ciągłości i w rozwoju; w wierności i zmianie. Towarzyszyła mu sentencja Goethego: „Stirb und werde”, którą powtarzał, gdy była mowa o zmianach w jego gustach, w patronujących mu sprawach czy autorach. Czułam, że idzie o zmiany głębsze, ukryte, nie do podzielenia z innymi. Pozostały dla mnie zagadką, mogę sobie wyobrazić, że pisał o nich w swoim dzienniku. Na jego własne sekrety nakładał się (dla mnie) sekret do potęgi, stale mnie drążący: zapisywać sprawy być może najważniejsze, lecz z założeniem, że nikt prócz niego nie ma mieć do nich dostępu i które więc znikną, jak strawione ogniem po jego zniknięciu… Absurd, do którego prowadzi filozofia skrytości? Sens innego rodzaju, gdy zapisane i pozbawione kontaktu z innym trwa w porządku metafizycznym? Religijnym?
Rozszerzając horyzont, myślę o początku, o warszawskim wychowaniu – w tamtej Warszawie, w klimacie lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, siedemdziesiątych!… Można było się uratować, tylu moim bliskim, przyjaciołom, znajomym to się udawało – środowiska oddzielone barierą przywileju, szczęśliwe przypadki spotkań, z ludźmi niezwykłymi, zaczarowanymi sztuką i twórczością, urzeczonymi historią, entuzjastami nieprzekupnego myślenia… Wtedy zdawało się to proste: pożyczane książki, uczenie się malarstwa na reprodukcjach, marzenie o pobytach zagranicą, gdzie dla mnie promieniowały dwa ogniska: Francja, Włochy. Ale jak było nas niewiele na skalę kraju!…
*
Chciałam wyróżnić datę, nie pozwolić by sierpień minął znowu w bezwładzie, z zakazem świętowania. Rocznice, moje własne, zwłaszcza smutne (bo wesołym nie jest to potrzebne), zwłaszcza tak wbudowane w mój życiorys, że po prostu mnie tworzą, wymagają jednak święta, zapalenia świecy, wypicia lampki wina. Przeczytania wiersza. Tak czy inaczej będzie to, jak kiedyś mówiono, odczynianiem duchów. Ani oddzielaniem się od nich, ani przyzywaniem do siebie – uznaniem miejsca, które zresztą same sobie wybierają. Ale naprawdę jest jeszcze inaczej – nic się nie skończyło, rocznice są przebranymi spotkaniami. W tych szczególnych spotkaniach, przyznajmy, jest jednak coś z wymijania się. Nie może być inaczej, bo teraz towarzyszą nam inne zegary.
Zaznaczam tę szczególną chwilę, dając mojemu szkicowi dwa zakończenia. Pierwszym jest akapit, który właśnie zapisałam: o rocznicach, duchach i zegarach. Drugie powraca do naszej zależności od języka. Ale kto chce posługiwać się językiem jako zaklęciem i instrumentem, z konieczności natrafia na duchy …
Mały fragment z Nieobjętej ziemi: „Wcześnie odkryłem nieprzyleganie języka do tego czym naprawdę jesteśmy, jakieś wielkie na niby podtrzymywane przez książki i stronice gazetowego druku. I każda moja próba powiedzenia czegoś rzeczywistego kończyła się tak samo, zagnaniem mnie z powrotem w opłotki formy, niby owcy odbijającej od stada”.
Oto rozpoznanie pewnego stanu rzeczy, od którego się nie uwolnimy.
Wojtek przeżywał mocno to przekonanie, w stosunku do literatury w ogóle i w stosunku do swojego pisania. Co, na dobrą sprawę, da się wyrazić? Czy nazwanie rzeczy, stanów ducha, zjawisk zbiorowych nie jest równocześnie skrzywieniem, okaleczeniem, więc zdradą wobec rzeczywistości? Czy nazywając sprawy w jakimś już istniejącym stylu nie rezygnujemy z autentyczności własnego odczuwania albo przeciwnie, z możności dotarcia do innych ludzi? Nie lubiłam wahań na ten temat. W przeciwieństwie do niego, który unikał stanowczości potępień i pochwał, umacniałam się w ostrości słowa. Często milczał, gdy sytuacja jakby dopraszała się o słowo. Im dziedzina była osobiście ważniejsza, tym bardziej uważał, żeby słowa nie narzucały z góry wymuszonego kształtu. To przekonanie sprawiało, że jego pierwsze teksty, przy końcu studiów, wydawały mi się chropawe, ubogie językowo, pomimo wyczuwalnej dojrzałości myśli. Nie chciał pisać ładnie, może to go nawet złościło. To ja popisywałam się stylem, wiedząc świetnie jak znakomitym jest narzędziem między ludźmi. Sądzę, że on nie znosił – i wtedy, i później – tego, co nazywano językową błyskotliwością.
Mój Boże, stawka doprawdy nie była tego warta. Nie mieliśmy w tym kraju większych szans, w moim przypadku bardziej z uporu niż z wyższych przekonań moralnych: nie podporządkować się niczemu. Pomogło nam pchnięcie historii: Polski, krajów socjalistycznych, Rosji, świata. I znowu, bardziej mnie niż jemu. Było dla mnie jasne, że jego życie miało się ułożyć jako biografia intelektualisty, może w wielu krajach, wielu językach; cokolwiek by się działo w kraju. W dość dziwnym trafem w tych samych latach moja praca zawodowa ułożyła się na polskich uczelniach katolickich – i przed wyjazdem zagranicę, i gdy Polska odzyskała wolność. Nie za bardzo udawało się nam z instytucjami. On trafił – i na całe szczęście! – do instytucji o schematycznym stosunku do wiedzy humanistycznej, więc nie mógł być naprawdę zaakceptowany. Dla mnie akceptacja losu „na obczyźnie” płynęła skądinąd. Z kilku lat spędzonych w Prowansji, gdzie każdy dzień, każdy rok liczył się podwójnie. Zaczynałam od lekcji peryferii, ale o jakiej wspaniałości i jakiej sile! – zanim zamieszkałam blisko centrum. Co prawda, nieco z boku od centrum, aby dalej czuć się prowincjuszką, dla której wyjście z metra na dowolną ulicę Paryża pozostanie darem życia!
Jak się wyraża ciężar dojrzałości? Powtarzał mi zdanie Hofmannsthala, w którym świadomość poety przejmuje dreszczem; nie wiem, czy zapamiętałam je dokładnie, a trudno szukać bez wskazówki. Brzmiało mniej więcej tak: każdy człowiek zabiera ze sobą do grobu tajemnicę, jak życie było w ogóle dla niego możliwe. Mówił człowiek, który w latach wczesnej młodości był ulubieńcem losu, jako licealista autorem wierszy, które zdumiewały (Manche freilich…). Skądinąd tenże poeta pasjonował Wojtka w każdym ze swoich kolejnych wcieleń. Po pierwsze, chłopiec w licealnym mundurku przedstawiony w najgłośniejszej wiedeńskiej kawiarni wybitnym bywalcom, pisarzom i dziennikarzom, jako fenomen poezji. Jako esteta kultywujący egzaltowane przyjaźnie w willach nad alpejskimi jeziorami. Jako ten kto naraz przestał pisać wiersze, po staroświecku: złamał pióro, w chwili jasnowidzenia, gdy zdał sobie sprawę, że nigdy już nie napisze wierszy na poziomie tych, którymi rozpoczynał swoją drogę. Jako współpracownik Ryszarda Straussa, dla którego pisał libretta do oper, zwykle wyrafinowane i trudne, aż do olśniewającego Kawalera z różą, który jest pożegnaniem z Cesarstwem, z Wiedniem, z jedynym takim momentem w historii kultury Europy. I składający do grobu jedynego syna, z którego śmiercią nie mógł się pogodzić, jak gdyby symbolizowała dla niego śmierć najcenniejszych wartości, w które pragnął wierzyć, bo umieścił wśród nich nadzieję na odbudowanie, po pierwszej wojnie, zerwanej europejskiej jedności.
Nie wiem czy w „papierach” (zapisach?) poczynionych przez Wojtka znajdują się teksty, które by zapowiadały rośnięcie jakiejś całości poświęconej autorowi Manche freilich. Ten wiersz mógłby zostać czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego dla osób, które składały się na grono jego przyjaciół; czy też na to grono rówieśników czy niemal-rówieśników, zrównanych wspólnym czasem i miejscem. Symbolicznie, naszym miejscem geometrycznym w Paryżu, w Warszawie były „Zeszyty Literackie”. Odnajdywałam siebie, odnajdywałam się z innymi dzięki możliwości wypowiedzenia tych dwóch słów. Nie chodzi koniecznie o wyobrażoną jedność, znajdującą swoje odbicie pomiędzy okładkami kwartalnika. Zapewne dla każdego z nas spełniał on psychicznie różne zadanie. Może tylko troje z nas – Basia-twórczyni, Wojtek i ja – miało do niego stosunek, który dałby się nazwać organiczny: powiększał on czy rozszerzał nasze istnienie. Był rodzajem dokumentu tożsamości wobec świata, gdzie koniecznie trzeba się czymś legitymować. Był oparciem w momentach, gdy coś w naszej codzienności zostało zachwiane. Był rodzajem marzenia, które przewija się przed wewnętrznym wzrokiem tuż przed zaśnięciem: tak, to byłoby dobrze napisać dla „Zeszytów”… Był zasłoną, chowałam się za nią, by świat dał mi spokój, abym się sama przestała miotać. Jeśli się zna bliżej historię „Zeszytów”, jej prawie powieściowe szczegóły, rozgrywające się pomiędzy Francją, Ameryką, Włochami i Polską, jej praktyczną nierealność (pieniądze! doświadczenie! pole minowe do rozminowania wobec starszych na emigracji i młodszych w kraju!), nie ma wątpliwości, że idea była genialna. Niech to posłuży jako zaczyn na mitologię, która tak czy inaczej oplecie się wokoło biografii kilku nieszczęśników, co znaleźli się w obcych krajach, ponieważ w ich nieszczęsnym kraju generał postanowił wypowiedzieć wojnę społeczeństwu. Ile pozytywnych i negatywnych ingrediencji musiało się spotkać w kotle czarownicy, aby takiej idei wymościć drogę. I stała się ona tym niewyliczalnym składnikiem, co wyłoniwszy się z dziejowej kaszy towarzyszyła z odległości światowym zapasom, które przypominałyby może kroniki królewskie, gdyby nie poczucie miernego kalibru części zapaśników. (Ale jak to bywa z kalibrem szekspirowskich szermierzy?)
Dziennik był i pozostanie tworem wyłączonym. Będzie dręczył nie tylko mnie. To ideał dziennika wymarzony przez Herlinga-Grudzińskiego, który sam ani myślał go realizować. I on potrzebował druku, czyli nie był zdolny odrzucić od siebie wszystkich luster: inaczej dziennik nie jest absolutnie uczciwy. Co do dziennika Wojtka, wiemy tyle, że jest bardzo obszerny i szczegółowy. Nieraz wyrażałam mu swoje zdumienie: po długim dniu wszyscy marzymy o łóżku, a on, niezależnie od tekstów „oficjalnych”, siada do biurka – zapisywać dzień! Zapiski z każdego dnia! To dyscyplina nieludzka! Jedyna osoba tu kompetentna, Mikołaj, powtarza: każdego dnia, wszystko. Ogarnia mnie egoistyczny niepokój. Tak przejdę do pamięci przyszłych pokoleń; taka, jaka jestem przez niego zapisana. Niezależnie od losu tych zapisków; może ich część nigdy nie będzie odczytana. Znów natrafiam na Goethego: dewiza „Dichtung und Wahrheit” dodaje śmiałości kronikarzom szukającym w sferze wyobraźni sensu pełniejszego, bardziej wyrazistego, po prostu sensu… Oczywista rzecz, że Wojtek nie przyznawał sobie takich przywilejów. Byłoby to niezgodne z jego zmysłem lojalności – wobec osób i wobec rzeczywistości. I więcej, kłóciłoby się z jego definicją doświadczenia, któremu przyznawał miejsce rozstrzygające. I tu również różnimy się od siebie. Mam silne poczucie, że jako pojedyncza istota żyję na małym skrawku lądu, że to co ważne rozgrywa się dalej, poza moimi oczami, i wyobraźnia staje się niezbędna, jak powietrze, jak woda, by wyrównać brak, niepokojącą dziurę w moim bycie. Nie jest to po prostu wola rzeczywistości, która była motorem u Wojtka. Raczej pragnienie równowagi, uchwycenia się względnie stałego widoku siebie i świata.
Teraz, gdy siedzę nad tym tekstem rocznicowym, odnajduję przed sobą mnóstwo dziur czy białych plam na mapie. Mój obiekt był zarazem kimś skrytym i kimś, kto zdawał się na łaskę innych poprzez samą potrzebę pisania. Wybierał – świadomie – tę postać, która miała być narratorem jego utworów: nazywał ją swoim „głosem”. Uważał, że przy pisaniu należy przede wszystkim zdobyć własny głos; ten głos nie musi być dany, ani dać się uchwycić od razu. Może być przedmiotem długiej pracy. Rozmawialiśmy o tych pisarzach, którym z trudem głos wydobywał się z gardła, albo był nienaturalny, wydziwiony. Mogłabym dodać, że każdy z piszących, tworzących, działających posiada kilka głosów – ta myśl nie była mu miła. Obawiał się rozszczepienia w osobie ludzkiej, to bodaj rzecz, która bodaj najbardziej go przerażała. Dichtung czyli zmyślenie zostawiał poetom. Pamiętam o tym i odsuwam od siebie fantazjowanie. Z poczuciem, że w ten sposób pozbawiam się jakiejś części wiedzy – wiedzy z wyobraźni – a co znacznie ważniejsze, jakiejś formy kontaktu. Nie ma „stukających stolików”, kontakt nie będzie nawiązany. Pozostaje pamięć. I książki.
13 sierpnia 2025
EWA BIEŃKOWSKA