Kiedy uczę na kursach creative writing, mówię studentom, że mam własną zasadę dotyczącą pisania o snach: najwyżej trzy na książkę! Chodzi o to, żeby nie ulegać uwodzicielskiej mocy snów, które niezwykle przyjemnie się opisuje; ale też obawiam się, że bez otoczki interpretacji i tłumaczenia, senne scenariusze nie miałyby dla czytelnika koniecznego dla niego sensu i ważności. Język snów jest głęboko prywatny i osadzony w rozmaitych kontekstach i choć nasze własne nocne wizje często przynoszą nam istotne treści, opowieści o cudzych snach mogą okazać się hermetyczne, a przy tym (czy może właśnie dlatego), nie mamy do nich dostępu. W dziełach fikcyjnych, ontologiczny status snów, o ile można go tak określić, jest chwiejny: są bardziej oddalone od „rzeczywistości” niż sam pierwszy poziom fikcji (nawet, jeśli bardzo przypomina on senne majaki) i dlatego wplatając ich zbyt wiele można doprowadzić do pewnego rozproszenia, jeśli nie znaczeń, to jakości tego, co istotne. I o ile opisy snów mogą wprowadzić w tekście wspaniałe wymiary wyobraźni – poetyckie piękno, sugestywną dziwność, pokrętną żartobliwość, to, jeśli mają zachować swoją moc i siłę przyciągania, trzeba je wprowadzać ostrożnie.
A jednak, kiedy pisałam swoją pierwszą książkę Zagubione w przekładzie, umieściłam tam dwa sny (nie łamiąc przy tym własnej reguły!). Postanowiłam je wykorzystać, bo były bezpośrednio związane z tematami, które rozważałam i, w ramach mojej opowieści, niosły szczególny ładunek znaczenia. Zagubione w przekładzie to autobiograficzna opowieść o traceniu swojego pierwszego języka i „przekładaniu się” na drugi język, w moim przypadku, z polskiego na angielski. Sny pojawiają się, kiedy narracja jest już dosyć zaawansowana i włączyłam je, bo to były pierwsze sny, które przyśniły mi się po angielsku. Były więc czymś więcej niż snami, wyznaczały punkt zwrotny w procesie oswajania się z drugim językiem. Spróbuję krótko ten proces podsumować: powiedziałabym, że na początkowych etapach emigracji, kiedy znalazłam się w zupełnie obcym języku i świecie, przez pewien czas nie tylko nie miałam narzędzia do porozumienia z innymi, ale brakowało mi też języka wewnętrznego, w którym mogłabym rozmawiać sama ze sobą. Był to krótki, ale bardzo radykalny i istotny stan – dzięki niemu zrozumiałam i poczułam, do jakiego stopnia język nas buduje, kształtuje nasze życie wewnętrzne, jest pośrednikiem naszego „ja”. Zrozumiałam, do jakiego stopnia nasze wrażenia i myśli, nasze poczucie obecności a nawet życia – bycia żywym – jest zależne od posiadania żywej mowy. W tej przerwie, kiedy byłam bez języka zrozumiałam, że kiedy brakuje nam słów dla nazwania naszych wewnętrznych stanów, same przeżycia wycofują się, moszczą się w jakimś wewnętrznym mroku. Bez słów, którymi moglibyśmy nazywać świat, ten świat staje się dla nas mniej żywy i czytelny. Wyemigrowałam jako nastolatka i osiągnięcie potocznej sprawności w angielszczyźnie było dla mnie stosunkowo proste. Znacznie dłużej jednak trwało, zanim angielski stał się moim językiem wewnętrznym – psychiczną przystanią, taką, jaką była dla mnie polszczyzna. Tak więc kiedy zaczęłam śnić po angielsku, przyniosło mi to ogromną ulgę i czystą przyjemność, szczególnie, kiedy lingwistyczna podświadomość zaczęła się bawić i podsuwała mi niespodziewane kalambury. Miałam sen o mieście Dryden, w którym brakowało wody (to było podczas studiów, kiedy intensywnie studiowałam literaturę) i był jeszcze jeden, w którym pojawiał się wers: „The cottage is the heart of desire; it’s the sun itself which lights the fire”. Byłam nim zaskoczona, ponieważ to zdanie było wierszem, którego nie napisałabym na jawie. Na pewno mogłabym analizować symboliczne czy psychiczne znaczenia tych snów; ale najważniejsze w nich było dla mnie to, że były po angielsku – dawały znać, że nowy język głęboko wniknął w moje „ja”, że psychiczna posucha i językowa bezdomność zapewne dobiegły końca. Jak głosi słynna fraza Freuda, sny są „królewską drogą do nieświadomości”. Ale dla mnie język ponownie stał się królewską drogą ucieczki odnieświadomości, czy też raczej od braku świadomości i przejścia do pełnej obecności i możliwości wyrazu. Angielski stał się językiem wyobraźni i zabawy.
Sądzę, że nie zaczęłabym pisać, zanim całą przestrzeń moich myśli wypełnił nowy język, w którym mogłam wybiegać do przodu, zawracać i poruszać się w rozmaitych kierunkach w całej przestrzeni psychicznej. Powiedziałam, że w moich książkach nieczęsto przekazuję wprost treść moich snów. Ale to oczywiście zupełnie co innego niż pośrednie czerpanie ze snów w procesie pisania, czy też z tych obszarów życia umysłu, z których rodzą się sny. Chyba nie byłabym w stanie zacząć myśleć o nowej książce nie spędzając przedtem jakiegoś czasu – często całkiem długiego! – w stanach półsnu, czy też śnienia na jawie, w których pozwalamy, by myśl błądziła, od przeszłości do teraźniejszości, od skojarzenia do skojarzenia, przyswajała sobie obrazy, wrażenia czy myśli, które zawiązują się w środku, albo też wsłuchiwała się w podszepty, które mogą się okazać głosem naszego narratora. Nawiasem mówiąc mam wrażenie, że coraz trudniej jest nam zatrzymać się w takim stanie na dłużej, bo coraz bardziej przyzwyczajamy się do rozproszonego czasu i płaskich przestrzeni technologii cyfrowych, żyjąc z nimi w coraz to silniejszej symbiozie. Trudno się przestawić z dostępnych natychmiast, skrótowych porcji informacji, które wyświetlają się na ekranach do meandrującej przestrzeni czasowej snów na jawie czy też wewnętrznych dywagacji. A jednak mam wrażenie, że – jak sugerował sam Freud – takie stany pozostawiają konieczny osad – z którego bierze się twórcze pisanie.
Ale aby rozpocząć pisanie, w którymś momencie trzeba się wyrwać z rozmarzenia i rozpocząć żmudny wysiłek nadawania językowi spójnej formy i struktury. Pisanie często porównywano z procesami psychoanalizy. Uważam jednak, że są między nimi wyraźne różnice, związane z rodzajem pracy językowej, jaka odbywa się w jednym i drugim przypadku. Z biegiem czasu analityk i osoba poddająca się analizie poznają wzajemnie swoje prywatne języki. I analityk może interpretować sny pacjenta, na przykład rozszyfrowując ich osobiste, prywatne znaczenia. Ale pisarz musi znaleźć to, co T. S. Eliot nazwał „obiektywnymi korelatami” dla doświadczeń wewnętrznych – czyli język i formę, wychodzące naprzeciw czytelnikowi na gruncie dzielącej ich rzeczywistości. Aby napisać coś, co będzie miało znaczenie dla wielu czytelników, nie można wiecznie przebywać w zawieszonych i bezkresnych stanach sennego marzenia. Hanna Segal, psychoanalityczka, która często pisała o sztuce powiedziała, że częścią procesu twórczego jest przygotowawczy psychiczny trud przekształcania pierwotnych fantazji czy snów na jawie w coś pełniejszego i bardziej rozwiniętego; wymaga on również zdystansowanego wysiłku umieszczenia tej prywatnej, subiektywnej treści w kontekście wspólnej rzeczywistości – rzeczywistości innych ludzi i świata zewnętrznego.
Jednym z najbardziej pouczających doświadczeń mojego pierwszego okresu przechodzenia do nowej kultury było zrozumienie, do jakiego stopnia i jak głęboko te wspólne, ponadosobiste rzeczywistości języka i kultury, jak również siły polityki, wspólnej pamięci, nauki, czy wręcz technologii, budują nas i kształtują nasze życie wewnętrzne. Wyobrażamy sobie świat i nasz świat do pewnego stopnia nas sobie wyobraża. Zrozumiałam, że w mojej pracy najchętniej badam to, co dzieje się na skrzyżowaniu tych dwóch rzeczywistości – w miejscu, gdzie subiektywność i zewnętrzna rzeczywistość przenikają się nawzajem i wpływają na siebie.
Od czasu Zagubionego w przekładzie w moich książkach od czasu do czasu pojawiały się fikcyjne sny – przede wszystkim w powieści Tajemnica, której tematem jest sama natura subiektywności oraz wyzwania, jakie naszemu jej pojmowaniu czy wręcz przeżywaniu stawiają nowe odkrycia z dziedziny genetyki. Akcja toczy się w przyszłości (choć jej czas przyszły to właściwie zbliżająca się wielkimi krokami teraźniejszość); jej bohaterką jest młoda kobieta, która nagle odkrywa, że została stworzona całkowicie sztucznie, jako genetyczna replika swojej matki. Dlatego nie jest pewna, czy ma własne „ja” – czy jej uczucia są prawdziwe, czy ma własną świadomość i prawdziwe życie wewnętrzne. Ale ma sny i oto fragment, w którym (po rozmowie z „Doradcą” czy też terapeutą), tłumaczy, co to dla niej znaczy:
W pani snach uderzające jest dla mnie to, jakie są spójne”, powiedział mi raz Doradca. „Symbolika jest aż nazbyt czytelna, tak jakby ona sama była formą obrony, jakby maskowała coś innego”.
Może tak, a może nie. Ile warstw ma psychika, pod iloma poziomami fantazmatów jest zakopana prawda? Czy stwór taki jak ja może mieć głębię? Czy mogę być czymś więcej niż to, na co wyglądam, niż to, na co zostałam zaplanowana?… Nie, jestem negatywnym dowodem tajnych głębin, moją tajemnicą jest to, że jestem zbyt przezroczysta.
A przecież mam sny. Skąd pochodzą te niepokojące obrazy i co one znaczą? Czy w ogóle mają jakieś znaczenie? A może to jest jakaś sztuczka wynikająca z utraty panowania, utraty kontroli w centrach wizualizacji, z których bezładnie, opieszale, bez rymu i sensu, wynurzają się obrazy? „Zamknięty w skorupce orzecha, jeszcze czułbym się władcą nieskończonych przestrzeni – gdyby mnie tylko nie dręczyły złe sny”. Oto Hamlet, nasz książę zwątpienia. Ale ja, ja bym wolała by dręczyły mnie koszmary niż być cesarzową czegokolwiek, gdyby one tylko zagwarantowały moje zwyczajne, tajemnicze człowieczeństwo.
Ale chyba nie ma żadnej gwarancji. A jednak miewam takie dziwne sny. Albo piękne. To znaczy, mnie wydają się piękne. Tego nie umiem wyjaśnić”.
Sądzę, że dla wszystkich, czar i dziwność snów wynika z zawartego w nich bogactwa wyobraźni i jej fantastycznej odwagi. Sny i język są nierozerwalnie z nami związane, a zarazem wykraczają poza to, co sami wiemy o sobie, poza uświadomioną zawartość naszych umysłów. Być może zarówno język jak i sny nie poddają się ostatecznej, wyczerpującej interpretacji. Ale może to one są najlepszym dowodem na to, że nie jesteśmy tylko mechanizmami, złożonymi z kombinacji i przesunięć w kodzie genetycznym i że naszej świadomości nie da się opisać za pomocą algorytmów, wyliczających preferencje konsumentów. Potwierdzają, że mamy trójwymiarową subiektywną świadomość i człowieczeństwo. Zapewne te właśnie dowody i tę wiedzę musimy coraz częściej sobie przypominać, kiedy wybiegamy w przyszłość. Myślę, że powinniśmy pielęgnować i cenić sobie nasze przestrzenie snów, podobnie, jak powinniśmy być wdzięczni za nieskończone bogactwo języka, za jego moc kształtowania naszych snów, a także łączenia nas z innymi ludźmi i ze światem.
EVA HOFFMAN
tłum. Anna Arno