Umarł Zbigniew Namysłowski. Wspaniały jazzman, człowiek-muzyka. A także – wraz z pierwszą żoną, Krystyną, jeden z bliskich mi przyjaciół.
Z pamięci wyławiam jego datę i miejsce urodzenia: 9 września 1939 roku, w pociągu relacji Warszawa-Wilno. Jego pierwszą kołyską stała się walizka. Ojciec Zbyszka pochodził z Makowa Podhalańskiego. Matka, Maria „Muszka” Żeromska, spokrewniona z autorem Przedwiośnia w swoim rodzinnym Wilnie ukończyła polonistykę. Na tym wydziale się poznali. W czasie studiów na Uniwersytecie Stefana Batorego należeli do kręgu Henryka Dembińskiego, który od postępowego katolicyzmu stopniowo ewoluował w stronę radykalnej lewicy. Po dyplomie zostali nauczycielami.
Ta ich podróż z dodatkowym pasażerem wiązała się z koniecznością ucieczki. W Wilnie mieszkała matka Muszki, malarka. Tam młodzi Namysłowscy znaleźli schronienie w czasach, gdy miasto, jak i cała Litwa były okupowane już to przez Rosjan, już to przez Niemców. Szybko przystąpili do podziemia. To pamiętam z opowieści Zbyszka. Z moich rozmów z Gabrielem Sedlisem (Jestem z Wilna i inne adresy) dowiedziałam się o wielkiej wpadce w 1942 roku. Ktoś sypnął, pewnie szantażowany czy torturowany. Niemcy zorganizowali kocioł. Nie skojarzyłam wtedy faktów, że ofiarami tej wpadki stali się także rodzice Zbyszka. Dotarło to do mnie po latach.
Dalej relacjonuję, co mi opowiedział Zbyszek. Ktoś powiadomił Muszkę, że Niemcy zaraz wedrą się do ich mieszkania. By ratować trzyletniego wtedy synka, wysłała go w samotną wędrówkę ulicami do domu babci, upewniwszy się, że pamięta adres i tam trafi. Trafił.
Ojciec Zbyszka na torturach nie wydał nikogo. Został skazany na śmierć. Wyrok wykonano. Matkę wywieziono do obozu Stutthof na Pomorzu. Zabito ją tam pod sam koniec wojny. Doniosła na nią koleżanka-wilnianka. Nazwisko przemilczę. Zbyszek je znał z relacji babki. Nagrywałam tę opowieść o losach rodziców Zbyszka w Nowym Jorku, ze trzydzieści lat temu, dla Radia BBC. Słuchałam jej ze ściśniętym gardłem.
Wkrótce po wojnie babcia z wnukiem repatriowali się z Wilna i zamieszkali w Krakowie. Tam Zbyszek rozpoczął naukę w szkole muzycznej, w klasie wiolonczeli. Był niebywale uzdolniony i biorąc do ręki dowolny instrument, natychmiast potrafił na nim zagrać. Pochodził z muzykalnej rodziny od strony ojca. Karol Namysłowski – twórca powstałej w 1880 roku Kapeli Włościańskiej – najstarszej polskiej orkiestry symfonicznej, która po odzyskaniu przez Polskę niepodległości występowała nawet w Carnegie Hall, był jednym z jego protoplastów. Pamiętam z dzieciństwa stałe audycje z udziałem „Namysłowiaków”, kultywujących tradycję założyciela.
Młody Zbyszek z babką przeniósł się następnie do Warszawy. Mieszkał przy Placu Zbawiciela, kontynuując naukę w średniej szkole muzycznej. Dorzucił wtedy puzon. Wreszcie nadszedł czas saksofonu. Oraz jazzu. Jazz, z początku w wydaniu tradycyjnym, stał się dla niego objawieniem, a on – objawieniem w jazzie. Szybko ujawnił swoje talenty kompozycyjne, często odwołując się do folkloru góralskiego, jak pamiętna Siódmawka.
Pierwsze tournée po Stanach odbył z grupą The Wreckers Andrzeja Trzaskowskiego w pamiętnym dla niego 1962 roku. 23-letni muzyk o wyglądzie nastolatka z saksofonu altowego uczynił swój popisowy instrument, ale chętnie sięgał też po sopran, sopranino, flet.
Założył w swoim życiu wiele zespołów, ale chyba najlepiej czuł się jako lider kwartetu. Dość często zmieniał jego skład. Lubił pracować z młodymi muzykami, którzy dzięki niemu wyrośli na wielkie indywidualności. Był wymagającym szefem, ale nigdy się nie wywyższał. I kochał grać. Mam prawie wszystkie z jego ponad trzydziestu płyt; sporo z nich otrzymałam od niego w prezencie. Komponował skomplikowane melodycznie i rytmicznie utwory, ale i takie, które stały się prawdziwymi przebojami, jak Kujaviak Goes Funky czy Winobranie. Z muzyków, którzy grali w jego zespołach, bodaj najwyżej cenił Tomasza Szukalskiego, też multiinstrumentalistę, ale przede wszystkim saksofonistę tenorowego. Ci dwaj kłócili się, nawet raz pobili, ale się kochali. Pamiętam, jak razem wsłuchiwaliśmy się po nocach w mieszkaniu przy Siemieńskiego na Ochocie w nagrania Johna Coltrane’a, zwłaszcza w Love Supreme.
Pracując w muzycznej Trójce, często wciągałam Zbyszka do studia. Pamiętam, jak przeprowadziłam z nim wywiad, zadając mu między innymi pytanie, jaki polski utwór mógłby być standardem jazzowym. Odpowiedź była natychmiastowa: Zbyszek zagrał na flecie Pije Kuba do Jakuba. Moje dość szalone pomysły podchwytywał w locie. I tak któregoś razu sprosiłam na antenie muzyków-amatorów, bodaj trzydzieści osób, żeby przyszli do studia koncertowego z czym kto ma i pod dyrekcją Zbyszka zagrali When the Saints Go Marching In. Całość szła na żywo, we właśnie powstałym bloku pod nazwą Zapraszamy do Trójki. Co pewien czas łączyliśmy się ze studiem, gdzie w mękach powstawała wersja owego szlagieru wszechczasów. Maestro jakoś uporał się z niezgranym tłumem i na koniec wszyscy wykonali utwór – powiedzmy – zadowalająco. Ale później, gdy rzucałam: „Mam taki pomysł…”, Zbyszek uciekał, gdzie pieprz rośnie. W końcu ustępował.
Dwukrotnie spędziliśmy w połowie lat 70. wakacje na spływach kajakowych, najpierw Wdą, potem w Lubuskiem. Wypożyczone kajaki były podłe, ale za to jaka była muzyka przy ognisku! Tym bardziej, że na dziurawym kajaku podróżował z nami Włodzimierz Nahorny, a na sprawnym – Łucja Prus. Na lądzie Zbyszek zagłębiał się w lasy w poszukiwaniu grzybów. Na szczęście odróżniał surojadkę od muchomora sromotnikowego.
Razem też pojechaliśmy samochodem na Węgry. Zbyszek miał wtedy koncert w Wiedniu, więc zostawił nas tuż przy granicy, w mieście Sopron. Wypatrzyliśmy na mapie, że jest tam rozległe jezioro. Okazało się ogrodzone zasiekami, po prostu żelazna kurtyna. W skwierczącym upale wypatrywaliśmy powrotu Zbyszka jak zbawienia. Na pociechę przywiózł nam gościniec z podróży. Ale winniczki, które pod swoją nieobecność kazał nam zbierać na przyszłą ucztę, rozpełzły się po całym motelu.
O losie jego pierwszego małżeństwa zdecydowało, jak na ironię, moje stypendium amerykańskie. Zostałam w Nowym Jorku, wychodząc tam za mąż. Krystyna przyjechała do mnie trzy lata później na wakacje i postanowiła też zostać. Natychmiast sprowadziła ich trzynastoletnią wtedy córkę, upamiętnioną w kompozycji Moja Dominika. Liczyła, że Zbyszek do nich dołączy. On jednak miał ugruntowaną pozycję w całej Europie i chyba obawiał się, że musiałby przebijać się w Ameryce, by dołączyć do gigantów jazzu. Z takich czy innych powodów rozstali się po latach. Ale moja przyjaźń z obojgiem trwała nadal.
I gdy któregoś roku Zbyszek zawitał do Ameryki tuż przed Bożym Narodzeniem, postanowiłam znowu wciągnąć go do zabawy muzycznej. Dla Radia BBC przygotowywałam wtedy minireportaż o świątecznym Nowym Jorku. Najpierw nagrałam dźwięki z serca Manhattanu – Rockefeller Center, szczycącym się najwyższą choinką w metropolii, a potem poprosiłam, żeby Zbyszek nagrał solo na alcie Lulajże Jezuniu. Zmiksowałam te ścieżki, dołączyłam komentarz z offu. Brzmiał mniej więcej tak: spotykam nagle zmarzniętego muzyka grającego cudną polską kolędę. Podchodzę więc do niego i pytam: „Jak się nazywacie, dobry człowieku?”. I wtedy grajek się odzywa: „My name is Zbigniew Namysłowski”. Kiedy Zbyszek wrócił do Polski, koledzy-jazzmani potraktowali ten żart jako fakt i po wysłuchaniu audycji BBC doszli do wniosku, że Mistrz zarabiał na chleb jako uliczny grajek. Ze śmiechem mi o tym opowiedział. Miał specyficzne poczucie humoru, o czym świadczą choćby tytuły niektórych jego kompozycji: Jak nie ma szmalu to jest łaź. Bawiło go, że pierwszego z serii labradorów nazwałam Zbigniew. I po nim, i po Brzezińskim, wówczas doradcy prezydenta Cartera.
Z druga żoną, Małgorzatą, przyjechał na koncert do Paryża, kiedy Andrzej i ja w latach 80. mieszkaliśmy przy rue de Seine. Zabawili u nas z tydzień. Chodziliśmy razem po targowiskach i wybieraliśmy najdziwniejsze owoce morza. Zbyszek był gotów spróbować wszystkiego. Uraczyliśmy się wtedy jeżami morskimi, jedzonymi na surowo. Jemu smakowały.
W Nowym Jorku poznałam go z Czesławem Miłoszem, który, jak się okazało dobrze znał z czasów wileńskich jego matkę. Spotkaliśmy się na ulicy, żeby stamtąd pójść do restauracji. Na widok Zbyszka Miłosz wybałuszył oczy: „Wykapana Muszka!” – wykrzyknął.
Na jubileusz 75-lecia Poety Zbyszek na moją prośbę skomponował muzykę do jego wiersza z Miasta bez imienia – Litość i zrozumienie. Zaśpiewać go miała Aneta Łastik. Uroczysty wieczór w Bibliotece Polskiej na Wyspie świętego Ludwika z udziałem wielu znamienitych gości nie odbył się, bo ktoś tuż przed jego rozpoczęciem zadzwonił, twierdząc, że podłożył bombę. Antyterroryści wyrzucili nas na bruk. Ale to już inna historia.
Zbyszek ofiarował jeden ze swoich saksofonów na aukcję Orkiestry Świątecznej Pomocy. Teraz ten instrument stał się wręcz bezcenny.
Syn Jacek i córka Marysia z drugiego małżeństwa też są muzykami. Zbyszek doczekał się wnuków, z których był bardzo szczęśliwy. Rodzinie Namysłowskich składam głębokie kondolencje.
ADDENDUM
Pamięć bywa zawodna, moja także. Powyższe wspomnienie o Zbigniewie Namysłowskim pisałam poprzedniej nocy, głęboko poruszona wieścią o śmierci starego druha. W odniesieniu do tragicznych losów jego rodziców opierałam się na moim wywiadzie z nim dla Polskiej Sekcji Radia BBC przeprowadzonym dziesiątki lat temu i nieistniejącym w zapisie tekstowym. Telefon od kolegi z „Jazz Forum” sprawił, że pragnę skorygować niektóre fakty i dodać pewne szczegóły.
Matka Zbyszka, jak się okazuje, ukończyła w Krakowie Konserwatorium w klasie fortepianu. I tam poznała przyszłego męża, który studiował na UJ. W 1936 roku przeniosła się do Wilna, gdzie podjęła kolejne studia, ale nie na polonistyce, lecz rusycystyce.
Po aresztowaniu obojga rodziców babka małego Zbyszka nakazała mu, żeby nigdy nie mówił obcym, jak się naprawdę nazywa. Odtąd miał mieć na imię Jacek (które nadał po latach swojemu synowi).
Ojciec Zbyszka nie został stracony, lecz zginął męczeńską śmiercią. By nie wydać towarzyszy, połknął w celi śmiertelną dawkę trucizny. Gdy to usłyszałam wczoraj, przypomniałam sobie, że to właśnie Zbyszek opowiedział mi przed z górą trzydziestu laty.
Donos sprawił, że Maria Namysłowska została przetransportowana w niewyobrażalnie ciężkich warunkach do obozu na Pomorzu, gdzie zmarła pod sam koniec wojny na tyfus.
Mój rozmówca, korygujący fakty, powołał się na książkę Anny Jędrychowskiej Zygzakiem i po prostu (Czytelnik, 1965), całkowicie obecnie wyczerpaną i – jak sprawdziłam – nieobecną w trójmiejskich bibliotekach. Autorka, żona przyjaciela Miłosza z lat młodości Stefana Jędrychowskiego (znaczący przydomek „Robespierre”, późniejszy wysoki dygnitarz w powojennej Polsce) znalazła się w tym samym transporcie, co Muszka, do obozu w Stutthof.
RENATA GORCZYŃSKA