Hoplita odstawił włócznię, zdjął z pleców tarczę i usiadł pod jesionem. Pierwszy przywitał go Strepsjades i obwąchał jego sandały. Garncarz przyniósł chleba pszennego i oliwy.
– Nic nie jadłem od kilku dni – powiedział żołnierz. – Nazywam się Proksenos. – Odłamał kawał chleba i umaczał go w oliwie. – Ładnie pachnie. Chleb i attycka oliwa, dwie z trzech rzeczy, których najbardziej mi brakowało.
– Widzę, że wojna cię nie nakarmiła – powiedział garncarz.
– Wojna nie karmi, wojna zaludnia Tartar – roześmiał się hoplita, głaszcząc Strepsjadesa. – Zwierzęta nie znają wojen, tym darem bogowie uszczęśliwili jedynie ludzi.
– Tylko raz wyruszyłem na wojnę – powiedział garncarz – ale Hermes zarządził rozejm, zanim zostałem zabity.
– Tym razem zwycięstwo nie stało się naszym udziałem – rzekł Proksenos. – Zwycięstwo przypadło komu innemu.
– Nikt by się tego nie spodziewał, Proksenosie.
– A najmniej nasi wrogowie.
– Kto był tym razem naszym wrogiem? – zapytał garncarz.
– Stawiliśmy czoła koalicji – powiedział hoplita, wpychając do ust kolejny kawałek chleba. – Zaatakowaliśmy Beotów, którym w sukurs przyszedł Korynt i Lesbos.
– A kto nam przyszedł w sukurs? – zapytał garncarz.
– Rodos nas wsparł i Kreta.
– Zacni sojusznicy.
– Zacni i pobożni. Tak, tak, piesku, zacni i pobożni – Strepsjades obiegł żołnierza, wniebowzięty, że dopuszczono go do rozmowy. – Złożyli Nike ofiary w intencji zwycięstwa, ale nie przysłali ani jednego żołnierza. Sytuację pogorszyli nasi wodzowie, którzy nie stanęli na wysokości zadania. Jeden przeszedł na stronę Beotów, a drugi przebił się włócznią czy mieczem, a może jednym i drugim.
– Temperamenty, można powiedzieć, całkowicie odmienne – powiedział garncarz. – Wobec takich rozbieżności trudno o zgodę.
– Jeden chciał żyć, a drugiemu Atena obiecała nieśmiertelność po śmierci.
– Inwencja Pallady nie zna granic. Staram się nie być jej wierzycielem ani dłużnikiem – powiedział garncarz puszczając swoje koło w ruch. – Obyśmy nigdy nie stracili cierpliwości do naszych bogów.
– Już przeszło miesiąc, jak nie obcowałem z kobietą. Obiecywali nam, że po zdobyciu Tespiów każdemu hoplicie przypadnie Beotka, ale już wkrótce nie brankami się cieszyliśmy, lecz życiem, jeżeli je kto zachował. W Keramejku lupanarów nigdy nie brakowało.
– Niektóre wesołe hetery przeniosły się ostatnio z Keramejku do Pireusu.
– Po co wozić drzewo do lasu?
– Wiejscy bigoci, Proksenosie, narzekają, że w tawernach hałas nie milknie do rana i nie mogą zmrużyć oka po trudach obrad w Zgromadzeniu. Jak w takim rozgardiaszu odmawiać litanię do Ateny Dziewicy? Żądają, żeby ogłosić miasto świętą strefą, a hetery wygnać za mury, niech tam się bawią i dokazują. Jeszcze do tego nie doszło. W domu miłej Mnesarete, obok świątyni Afrodyty Pandemos, za drachmę nacieszysz się tym, czego łakniesz, hoplito.
– Znam ten zacny przybytek, garncarzu, a i sama Mnesarete musi mnie pamiętać z lepszych czasów, bo do niedawna zapału i drachm mi nie brakowało. Teraz pozostał mi tylko zapał, ale to przecież lepiej niż gdyby było odwrotnie, bo co ci po drachmach, skoro miłosnego zapału w sobie nie czujesz. Stary Sozomenos zawsze był mi życzliwy, zastawię w jego lombardzie moją tarczę. U Mnesarete nie będzie mi potrzebna, osłaniał się nią nie będę.
Garncarz roześmiał się i rzucił patyk Strepsjadesowi.
– Gdybyś mnie przyjął pod swój dach, wyćwiczyłbym twego syna we władaniu włócznią i mieczem.
– I włócznią, i mieczem! – zawołał garncarz. – Jako młody chłopak nie marzyłem o niczym innym. Potem zrozumiałem mądrość Odysa, kiedy szaleństwo udawał przed Palamedesem, by nie płynąć pod Troję z Menelaosem i całą zgrają. Zaprzągł do pługa osła i wołu, a rolę obsiewał solą. Chytry Palamed zdemaskował podstęp, małego Telemacha kładąc przed pługiem ojca, który zatrzymał lemiesz. Nie wierzę, że Odyseusz wrócił. Brzemię trojańskiej zbrodni było zbyt ciężkie, oszalał naprawdę i skoczył do morza z ostatniego statku, jaki mu pozostał. Mój syn, Proksenosie, wrodził się we mnie i nie ma pociągu do wojaczki.
– Widzę, że go przymuszasz do kręcenia kołem i macania gliny. A on przecież zaczytuje się w Iliadzie, podziwia Achillesa i w skrytości marzy o nieśmiertelnej sławie. Za męstwo w boju Ateny obdarują go obywatelstwem, którym ty nie możesz się poszczycić. Garnki potrafi lepić byle kto, a na wojnę zwołują tylko najdzielniejszych. Twoje koło garncarskie wierci się wokół własnej osi, a moja kolista tarcza przemierzyła ze mną pół świata, nie policzę, ile razy odbiła cios, który mógł mnie pozbawić życia. Ochraniała mnie od deszczu i wiatru, ogrzewała w chłodne noce jak czuła kochanka.
– Twoja tarcza jest bękartem koła pewnej boginki, którą Rzymianie nazywają Fortuną. Dobrze się bawią bogowie, patrząc na bitewny hazard. Skinieniem dłoni wysyłają na śmierć ludzkie marionetki.
– Wolę zginąć za sprawą kaprysu bogów, niż wieść życie podobne do twego. Jest gorsze od losu niewolnika, bo właściciel może niewolnika wyzwolić, a ciebie uwięziła glina. Tkwisz w niej jak w zastygłej lawie, która wylała się z Tartaru.
– Moje amfory i kratery…
– Amfory, kratery. Mówisz jakby to były posągi dla naszego Akropolu. A to są tylko skorupy, bo nic innego na tym Keramejku nie może się urodzić. Pełno tu tkaczy, kowali, farbiarzy. Ludek zręczny, ale mało lotny. Unikam was, kiedy tylko mogę.
– Nakładają ci jarzmo i każą zdychać z imieniem świętej Ateny na ustach. A ty idziesz potulnie jak wół ofiarny pod nóż.
– Masz szczęście, że nie powtórzę twoich słów archontom.
– Myślisz, że ich obchodzi gadanina jakiegoś garncarza z Keramejku, ubogiego metojka?
– Metojków w ryzach trzeba trzymać. W dostatki opływają, ale na miłość do Aten ich nie stać.
– Atena to oziębła bogini, ale klimat ateński mi służy – powiedział garncarz, zły na siebie, że wdał się w sprzeczkę z hoplitą.
– Ale chwała miasta jest wam obojętna. My, synowie Aten, mamy ich wielkość we krwi. Bliska jest chwila, kiedy Ateny znów otoczą opieką ludy, upokorzą tyranów, zetrą w proch…
– Ładnie prawisz, Proksenosie. Masz zadatki na męża stanu. Zgromadzenie Ludowe lubi mówców patetycznych. Ich przemowy działają jak zioła nasenne.
– Ateny się obudzą.
– Myślę, że są wystarczająco przebudzone.
– Moja i twoja miara są inne.
– Ja mierzę zwykle pojemność moich amfor i kraterów – powiedział garncarz, który chciał już zakończyć rozmowę.
– Moja miara wywodzi się z opowieści Homerowych. Znajdziesz tam Greków prawdziwych. Przeczytaj kilka pieśni, a może zrozumiesz.
– Masz rację, szał wojenny nie ma równego sobie. Z jaką ochotą śpieszą ludzie na pole bitwy, ile serca wkładają w zabijanie się nawzajem.
– Widok ateńskiej falangi idącej do boju budzi zachwyt i dumę – powiedział hoplita.
– Wróg drży, o zwycięstwie wątpić zaczyna i rozgląda się, dokąd uciec.
– Najtrudniej poradzić sobie z pierwszym zabitym wrogiem. Zadałem mu tylko jeden cios i osunął się przede mną martwy. Nie umiem zapomnieć tego żołnierza, któremu odjąłem oddech tak szybko jak gaśnie gwiazda. Drugiego nie pamiętam, dziesiątego tym bardziej. Zabiłem wielu, sam nieraz ledwie z życiem uszedłem i rany długo musiałem goić, ale tylko ten pierwszy wróg nawiedza mnie w chwilach wesela i odbiera mi radość. Nienawidzę go bardziej niż on mnie.
Proksenos podziękował za poczęstunek i odszedł. Strepsjades odprowadził go do zakrętu ulicy.
– Narysuję cię, hoplito, na jednej z moich amfor – powiedział garncarz w ślad za żołnierzem. – Dostaniesz to miejsce za darmo i na zawsze, w nagrodę, że się wydarzyłeś. Nie wiem, jak tam dawałeś sobie radę w polu, ale pod moim jesionem dzielnie stawałeś.
z greki przełożył
Prokopios