W młodości ironia losu śmieszy, potem zastanawia. Choćby taki Zając.
Do naszej jednostki trafił od saperów z Modlina. Bawił nas ten epizod w jego życiu, bo od dziecka czuł paniczny strach przed błyskami i wybuchami, truchlał nawet przy zapaleniu zapałki. Kiedy się więc zorientowano, że nigdy nie rozbroi żadnej miny, przeniesiono go do łączności.
Ruchy miał szybkie i zwinne, obliczone na osiągnięcie celu, krok sprężysty. Choć jego twarz pozbawiona była zarostu, golił się, a raczej głaskał się żyletką po policzkach codziennie. Jego obsesyjne zamiłowanie do czystości budziło czasem irytację. Nam starczało kilka minut przed snem, żeby się umyć; jednego dnia opłukało się jedną nogę, drugiego drugą. On musiał mieć czyste obie nogi. Wstawał więc zawsze o północy i, nie zapalając na sali światła, brał mydło i ręcznik, po czym szedł pod prysznic. Którejś nocy potrącił nogą taboret i obudził Brutala, który wymamrotał przez sen: – Zając, ty pierdolony czyściochu.
A i Zając miał swoją sprośną śpiewkę, bo przekleństwo w jego ustach zamieniało się w jakiś miły dla ucha zaśpiew. Gdy coś go mocno wzburzyło, mówił, przeciągając pierwszą sylabę w dwóch słowach: „Będziesz zdrooowy? Chuuuja będziesz zdrowy”. Potem, ponieważ nie lubił przeklinać, skrócił tę inkantację do dwóch pierwszych słów. Wypowiadając je, uśmiechał się, a ten jego uśmiech miał w sobie coś z kruchego szczęścia.
Gdy pełniłem z nim całodobową służbę na Bloku Wyszkolenia, imponował mi sztuką spania na stojąco; podpierał się o ścianę, zamykał oczy i niemal od razu zasypiał. Ale nim zasnął, zwykł kierować do mnie zaczepne pytanie: – Co masz dzisiaj dla mnie w pakiecie tematów literackich? „Pakiet tematów” to był jego ulubiony zwrot. Do każdego z nas przychodził po inny pakiet tematów, mnie prosił o literacki. Wiedział, że tak zagadnięty, streszczę mu coś, co czytałem w cywilu, a co dobrze pamiętam. Na dużo, dużo mniejszą skalę powtarzałem, nie wiedząc o tym, obrządek Józefa Czapskiego, który w Griazowcu opowiadał współwięźniom o Prouście. Ja nie miałem czterdziestu słuchaczy, lecz jednego, i nie był to obóz sowiecki w latach II wojny, lecz polska jednostka wojskowa na przełomie lat 1986 i 1987. Istota zjawiska była jednak ta sama: wydobyć z literatury aspekt ocalający i przekazać go – poprzez opowieść – innym, posiłkując się tylko własną pamięcią. Odkryłem wtedy to samo, czego doświadczył Czapski: pamięć nieobciążona lekturą nowych książek wydobywa na jaw te dawno czytane i prawie zapomniane.
Szybko spostrzegłem, że do snucia opowieści dobrze się nadaje proza Tołstoja. Wojnę i pokój, Annę Kareninę czy Zmartwychwstanie można było dzielić na wiele odcinków i robić z nich seriale. Lecz i najdłuższy serial kiedyś się kończy. Toteż pewnego wieczoru, gdy styczniowy chłód wciskał się do Bloku Wyszkolenia przez nieszczelne okna, opowiedziałem Zającowi Gospodarza i parobka. Kiedy skończyłem, milczał minutę, po czym spytał: – Po co jechali w taki mróz?
Miesiąc później wyruszyliśmy na poligon. Kłopoty zaczęły się już przy wyjeździe z jednostki, ponieważ nie chciał zapalić silnik wysłużonego Stara 25, nazywanego tyleż pieszczotliwie, co prześmiewczo babcią. Akurat Zającowi kazano rozniecić pod silnikiem ogień, żeby babcia ruszyła. Nazbierał patyków, włożył między nie gazety, ale zwlekał z pociągnięciem zapałki o draskę. W końcu to uczynił. Po pewnym czasie babcia – przy ogólnym śmiechu – obudziła się i pojechała, za nią reszta samochodów.
Było nas mniej więcej pięćdziesięciu żołnierzy, kilkanaście samochodów ciężarowych. Ja i Zając byliśmy najmłodsi, więc przydzielano nam najcięższe prace. Wkręcaliśmy w ziemię uziomy – półtorametrowe, stalowe kołki podłączone do samochodów Star 266, na których były zamontowane radiostacje R–140. Rozstawiliśmy wielki namiot NS–64, ten z sześcioma okrągłymi bocznymi oknami. Robiliśmy to, gdy temperatura wynosiła około zera stopni. Ale w ciągu trzech dni spadła do minus dwudziestu pięciu w nocy.
Na radiostacji było tak ciasno, że można było się zdrzemnąć tylko siedząc, a chłód uczynił nas pomysłowymi: spaliśmy tak, że ja siedziałem na stołeczku obok Zająca, on kładł klatkę piersiową na moich udach, a ja swoją na jego plecach. Za poduszkę miałem więc podartą pod pachami, zatłuszczoną i postrzępioną u dołu bechatkę Zająca. Dzięki takiej pozycji było nam cieplej. Mimo to budziliśmy się co pół godziny z zimna lub z niewygody.
Po tygodniu poligon dobiegł końca. W południe zaczęliśmy się szykować do powrotu. Gdy chcieliśmy odkręcić uziom, ten stawił zacięty opór, bo ziemia zamarzła i nie można go było z niej wydobyć. Zajęło to aż godzinę. W namiocie z powodu mrozu nie można było wyciągnąć jednej rurki metalowej z drugiej. Czas mijał, a my na zmianę i bez skutku waliliśmy siekierą w złącza rurek. W końcu Zając wyrzucił z siebie gniewne:
– Będziesz zdrowy?!
Ja na to po chwili:
– Wyobraź sobie, że od dzisiaj minęły dwa lata, jesteś u siebie w Tarnowie. Za oknem prószy śnieg, a ty siedzisz w fotelu, pijesz gorącą herbatę i wspominasz, jak kiedyś nie mogłeś złożyć namiotu w środku lasu, bo taki był mróz. I uśmiechasz się, bo w końcu się udało.
Zając po chwili wstał i z nową energią zaczął walić siekierą w rurki. Nagle jedna wyskoczyła z drugiej. Wtedy ja wziąłem siekierę i ze zdwojoną siłą waliłem w drugie złącze. Złącza – jakby jedno brało przykład z drugiego – zaczęły puszczać i wreszcie udało się złożyć namiot.
Zapadał zmierzch. Połowę nieba przesłaniała niska, ciemna chmura, las był szaro-błękitny. Walcząc z namiotem, nie spostrzegliśmy, że uformowała się kolumna samochodów i zaczęła odjeżdżać. Nikt nie zauważył naszej nieobecności. Biegliśmy za samochodami – w śniegu po pas, na siarczystym mrozie. Widzieliśmy oddalające się czerwone światła ostatniego pojazdu. Było już niemal całkiem ciemno. Zatrzymaliśmy się, spojrzeliśmy na siebie przestraszeni, bo to znaczyło, że spędzimy noc w lesie, że zamarzniemy. Zdaliśmy sobie z tego sprawę w tej samej chwili i popatrzyliśmy na siebie inaczej niż dotąd. Poczuliśmy to lodowate dotknięcie, które sięga serca.
Raptem Zając krzyknął:
– Patrz! Czerwone światła! Nie odjeżdżają!
Czerwone światła ostatniej ciężarówki wciąż były w tej samej od nas odległości. Zaczęliśmy biec. Wydychana para oszraniała oczy, dyszeliśmy coraz głośniej, a światła były coraz bliżej. Dobiegliśmy do ostatniej ciężarówki i zaczęliśmy walić w drzwi. Otworzyli nam zdziwieni i wpuścili do środka.
Ocaliła nas awaria pierwszego samochodu, poczciwej babci. Skoro ona stanęła, zatrzymała się cała kolumna.
Jakiś czas temu odszukałem Zająca. Sprzedaje urządzenia chłodzące. Czy tak jak trzydzieści lat temu marzył o gorącej herbacie, tak teraz tęskni za zimnym lasem?
ROBERT PAPIESKI