Swoje trzydzieste trzecie urodziny Hollender spędził na Pawiaku. Był 30 maja 1943 roku. Siedział w więzieniu od kilkunastu dni. Nie ma wątpliwości, jak celebrował swoje święto z towarzyszami niedoli: recytował, opowiadał, dawał radość, a zza krat uśmiechał się szyderczo. Był zwycięzcą. Wiedział, czym jest dobro i nie bał się zła. Choć przed nadejściem zła ostrzegał. Rozstrzelano poetę dzień po jego jubileuszu, 31 maja, w ruinach warszawskiego getta.
Urodził się w Leżajsku. Tu, jako dziecko, widział I wojnę światową, tu przeszedł front. Doświadczenie to okazało się, jak można sądzić, zasadnicze w życiu przyszłego poety – był to paskudny katalizator, odpowiedzialny za niemałą część przyszłej twórczości, za stosunek poety do świata i jego postawę obywatelską. Zobaczył wówczas, czym jest mord, i czym jest ludzkość. „Na długi bagnet człowiek brał człowieka”. I strzały. Ich huk będzie powracał w uszach Hollendera głuchym, tragicznym echem.
Ze względu na urzędniczą pracę ojca często zmieniał miejsca zamieszkania, z czym wiązała się zmiana szkół i gimnazjów. Matura w roku 1928. Po niej – uniwersytet we Lwowie, mieście ukochanym, na które tak lubił narzekać. Tych narzekań nie można jednak brać nazbyt poważnie..
Pisać zaczął w gimnazjum, ale debiutował w lwowskiej jednodniówce studenckiej (1928), a zaraz po tym w krakowskim „Ikacu” (1929). Szybko zrozumiał, jak wielką moc ma słowo i czym może być literatura. Miał swoich wrogów: faszyzm – obcy i rodzimy – oraz nierówność społeczną. Silnie przeżywał ich dominację. Początkowo schronienie znajdował w naturze, w lesie. Tylko on słyszał, gdzie „zaszuszczą płynnym trawokołem zeszłorocznych liści szelesty”. Tylko on potrafił się „wszeptać, wśpiewać i wdrzewić” w młode polesie. Chował się w listowiu, bo nazbyt głośno dla niego „rozbrzmiewał huczek narodowy”. Tej ucieczce do swojskiej przyrody, do „liściastych bliźnich”, poświęcona jest duża część jego wczesnych wierszy. Słychać w nich bodaj najsilniej wpływy Leśmiana, ale to przecież nie zarzut.
Na Uniwersytecie Jana Kazimierza poeta studiował prawo, które go nudziło, a potem polonistykę (pod okiem prof. Kleinera), też bez satysfakcji. Po łącznie sześciu latach nauki rzucił studia. Prowadził jednak bujne życie „studenckie”, żył z młodą inteligencją miasta. Przy tym nie wylewał za kołnierz. W jego bliskim środowisku znajdowali się m.in. Karol Kuryluk, Tymon Terlecki, Teodor Parnicki, Stanisław Rogowski.
W tym czasie krystalizowała się już tematyka poezji Hollendera: dominują w niej motywy przyrodnicze, społeczne, motyw miasta i obrazów historii. Jego wrażliwość społeczna była nadzwyczajna. W publicystyce podejmował też problematykę ukraińską, a mówiąc ściślej – kwestię równouprawnienia Ukraińców. Wyrazem tej troski były także jego liczne przekłady poetów ukraińskich.
Do tematów Hollendera należała także młodość, jej cienie i blaski. Skupiona wokół niego grupa akolitów, z którymi stworzył pismo „Wczoraj–Dziś–Jutro”, buntowała się rzecz jasna przeciw starszemu pokoleniu i tej walce z seniorskim mieszczańskim Lwowem w dużej mierze poświęcała łamy swojego periodyku. Wymarzonym patronem tych literacko-społecznych działań młodych miał być wielbiony przez Hollendera Julian Tuwim. W jakiejś mierze ten zamiar się udał – prominentny skamandryta udzielił na potrzeby pisma wywiadu, w którym m.in. z uznaniem mówił o poezji Hollendera. Był rok 1933.
Po kilku miesiącach „Wczoraj–Dziś–Jutro” wymknęło się z rąk grupy i znalazło nową redakcję. Po falstarcie rozgorączkowani młodzi nie dawali za wygraną, potrzebowali swojego medium. Byli zdeterminowani i jeszcze w tym samym 1933 roku udało im się powołać do życia „Sygnały” – jedno z najciekawszych polskich pism międzywojennych.
Redakcję objął Hollender i funkcję tę pełnił w pojedynkę do wiosny 1934 roku. O finanse zabiegała Stanisława Blumenfeldowa, „wielka jałmużniczka «Sygnałów»”. Spiritus movens był Karol Kuryluk, który dbał o periodyk na wszystkich możliwych poziomach. On także od kwietnia 1934 roku został drugim, obok Hollendera, redaktorem naczelnym, a wkrótce, po wewnętrznych niesnaskach, wskutek których Hollender opuścił na dwa lata redakcję, stał się redaktorem samodzielnym już do końca ukazywania się pisma, a z czasem także jego wydawcą.
Nie miejsce tu na szerszą charakterystykę „Sygnałów”. Powiedzmy jedynie o linii pisma, które w tamtym czasie zasługiwało na określenie „postępowego”. Dbało o rubrykę żydowską i ukraińską, pamiętało o białoruskim dorobku kulturowym. Było lewicowe i antyendeckie. Cenzura orała je wielokrotnie, przez co nagminnie musiało publikować teksty z białymi plamami. Nieciekawy czas, gdy ojczyzna cnoty uznaje za grzechy.
Na łamach „Sygnałów” Hollender uprawiał różne gatunki: poezję (kilku temperatur), publicystykę, ogłaszał także artykuły o teatrze, recenzował nowości wydawnicze, publikował przekłady poetyckie, a także reportaże z podróży. Rozgłos ogólnopolski przyniosła mu w roku 1934 nagroda „Wiadomości Literackich” za wiersz Stulecie. Rychło nawiązywał współpracę z satyrycznymi „Szpilkami”, gdzie spotkało go wielkie i zasłużone wyróżnienie: jego nazwisko wielokrotnie wymieniano na okładce obok nazwiska jego mistrza, Tuwima.
Jako człowiek lewicujący, Hollender wielokrotnie powracał w swojej twórczości do problematyki biedy proletariatu. Miał z nią we Lwowie bezpośrednią styczność – doskwierała mu ludzka nędza (której w wierszach częstym symbolem podziemna rzeka) i jego własne uprzywilejowanie, które wszakże nie pozbawiło go współczucia i nie impregnowało go na stan dojmującej beznadziei ubogich: trudno „być wodą – a płonąć”.
Schronienie w poezji Hollendera znaleźli także Żydzi. Sam poeta, Żydem nie będąc, stawał zawsze w ich obronie, wielokrotnie manifestując swoją niezgodę na polski etnocentryzm i barbarzyńskie, haniebne, nieludzkie działania „narrodowców” i ONR-u. Ostrze jego satyry bardzo często kierowane było w stronę tych, którzy pięścią i pałą bronią kraju przed „innością”. Hollender był także autorem satyrycznej powieści Polska bez Żydów (1938), której tytuł stał się czarnym proroctwem, a pierwsze zdanie brzmiało: „Był to ostatni pociąg, jak pisały rasistowskie gazety, ostatni, wywożący ostatnią zarazem partię Żydów, którzy opuszczali Polskę”.
W swoim książkowym debiucie poetyckim (1936) Hollender zamieścił dedykację: „Julianowi Tuwimowi i Kazimierzowi Wierzyńskiemu, największym poetom, jakich znałem, mistrzom mojej młodości ten skromny tomik poświęcam, pełen wdzięczności i podziwu”. Przy czym tytuł zbiorku był wymowny – autor zamknął nim swoją nieco rozdygotaną twórczość młodzieńczą, wszedł w inny etap swojego życia i swojej twórczości – „mrok teraz inny”… „Ta pierwsza, oddzielnie publikowana, poezja […] kończy się ćwierćsłowem. Trzeba czekać na słowo pełne” – oceniał w „Sygnałach” Bolesław W. Lewicki. I choć jeszcze w roku 1937 w recenzji z tomu Tuwima Hollender sam nazywał się „zachwyconym bałwochwalcą”, który „czyta, rozumie, pojmuje i oddycha”[1] poezją skamandryty, to już w roku 1938, gdy wydawał swój drugi tomik, także Tuwimowi dedykowany, mimo wyraźnych odwołań do twórczości starszego kolegi, próbował wyswobodzić się z młodzieńczych fascynacji i odnaleźć własną problematykę, poetykę i suwerenną dykcję.
Decydując się na sztukę uspołecznioną, Hollender w dużej mierze zaprzeczał linii ideowej poprzedników, choć w części swojej twórczości nadal pozostawał wierny ulubionym prekursorom – w recenzji drugiego tomiku, Ludzie i pomniki, Jerzy Kamil Weintraub nazwał autora „wyrodnym synem Skamandra”, co oddaje ówczesny poetycki rozkrok poety. W nowym zbiorku motywami przewodnimi były samotność poety oraz rozrachunki z historią i ojczyzną, która „pomnikami obrasta, a głodem zagraża”. Hollender nieśmiało przemycał tu również formę, którą w tym czasie, a także w latach dalszych, będzie najczęściej eksploatował na potrzebę realizacji postulatów społecznych – satyrę. Nie tylko zresztą społecznych. Satyra pod piórem Hollendera dobierze się bowiem zajadle do polityki, do kultury i nauki, do obyczaju, do wszelkiej działalności ludzkiej, do wszystkich niepokojących elementów dnia powszedniego.
Na początku roku 1937 poeta przeniósł się do Warszawy. Był już wówczas gwiazdą swojego środowiska i korzystał ze swojej popularności. Zapamiętał ten moment Józef Łobodowski: „Zwarszawizował się całkowicie przybyły ze Lwowa Tadeusz Hollender. […] był chyba jedynym z młodych pisarzy nieżydowskiego pochodzenia, który stale współpracował z «Naszym Przeglądem». Noszony na rękach przez liberalne środowisko inteligenckie, zbliżone do tego dziennika, pływał jak pączek w smalcu, a zwłaszcza bardzo sobie chwalił awanse pięknych warszawskich Sulamitek”. Przy jednym stoliku Hollender pisze wiersz na wiele rąk razem z Zuzanną Ginczanką, Władysławem Broniewskim, Marianem Hemarem, Pawłem Hertzem, Julianem Tuwimem, Antonim Słonimskim i Andrzejem Nowickim. W 1938 roku odbywa podróż do Palestyny, zaglądając po drodze także do Rumunii, Turcji oraz wymarzonej Grecji (Hellada i jej wspomnienie staną się dla poety kolorową odskocznią od okupacyjnej tragedii), zaś w roku 1939 wraca do Lwowa, by niebawem rozpocząć zapisywanie pięknej, tragicznej i ostatniej karty swojej historii.
Po przejęciu Lwowa przez Armię Czerwoną tamtejsi pisarze stanęli przed dylematem, który dla Hollendera okazał się oczywisty. „Zaczęła się słynna akcja zbierania podpisów pod rezolucją afirmującą najazd bolszewicki – wspominał Janusz Kowalewski – W mieszkaniu Haliny Górskiej była dyskutowana kwestia – podpisać czy nie podpisać. Tadeusz Hollender namiętnie przemawiał przeciw podpisaniu. Hollender, przed wojną raczej sympatyk komunizmu i Rosji, teraz był zdecydowanym wrogiem «tych chamów». Był autorem i kolporterem ostrych dowcipów antybolszewickich, które dziś obiegają cały chyba świat. […] Podpis Boya pod rezolucją, potwierdzającą bądź co bądź fakt zaboru i najazdu, wywołał uczucie wielkiego żalu w społeczeństwie polskim”.
We Lwowie poeta czuł się jednak zagrożony. W roku 1941 dostał się z powrotem do Warszawy, gdzie w pełni oddawał się działalności konspiracyjnej. Brał bardzo aktywny udział w podziemnym życiu kulturalnym, roznosił zakazaną bibułę, współpracował m.in. z „Demokratą” i „Moskitem”, uczestniczył też w akcji „N”, czyli w bardzo zmyślnej dywersji psychologicznej, na potrzebę której przygotowywane były i rozpowszechniane wśród Niemców dezorientujące pisma, ulotki i broszury, tworzone jakoby przez niemieckie grupy antyhitlerowskie. Hollender był dzielny, a jego wiersze pogodne. Kpił z okupanta w życiu i poezji. Przygotował tomik satyr i fraszek, który pod pseudonimem Tomasz Wiatraczny został odbity już po jego śmierci, w listopadzie 1943 r. Zostawił też jedno z niewielu poetyckich świadectw Zagłady – wiersz Warszawa 1942, w którym mowa o „czarnym wrzodzie ghetta”.
Z początkiem maja 1943 roku, w hali fabrycznej na Grochowie, na tajnym wiecu politycznym Hollender przemawiał do kilkutysięcznego tłumu. Zbierał brawa. Ale w tłumie trafił się ktoś poecie nieprzychylny. Gestapo dostało cynk. „Przyszli. Dowodów winy nie potrzebowali szukać. […] Wygarniali z szuflad; zgarniali z biurka; z krzeseł, z podłogi koło łóżka – tam też leżały rękopisy. Wiedział, że każdy papier to wyrok śmierci” (świadectwo Haliny Martin, członkini AK). Poeta zniknął. Na zawsze. W następnych dniach widzieli go już tylko współwięźniowie, strażnicy i jego bezpośredni mordercy.
Dwie są lekcje pięknej poezji Tadeusza Hollendera. Po pierwsze – lekcja nieobojętności na zło. Znakomita część jego twórczości jest świadectwem tej postawy. Przy czym od pewnego czasu był to postulat nie tylko literacki – poeta apelował o czyn. Tak, pacyfista Hollender doszedł do wniosku, że „trzeba się nieraz skrwawić tym ustom”. Niestety – dawał do zrozumienia – pióro to za mało „przeciw wielbiącym siłę, przemoc i gwałt”. „Ci społecznicy są społecznikami w gębie, nie w czynie” – pisał do Hollendera w roku 1934 Józef Czechowicz, mając na myśli m.in. żagarystów. Hollender był mocny nie tylko w gębie – i po gębie był gotów dostać.
Drugą lekcją jest nauka śmiechu. Śmiech wszak – jako metoda oswajania tragedii – jest uniwersalny. Jest na każdy czas i na każde miejsce. Trzeba z niego jednak robić użytek poważny. Hollender wierzył, że śmiech ocala narody. I miał rację. Kilka dekad później, w 1954 roku, pisarz, który równie dobrze rozumiał wyzwalającą rolę śmiechu, Witold Gombrowicz, nie znając najpewniej twórczości Hollendera, zostawi w swoim Dzienniku najcelniejszą charakterystykę funkcji satyr lwowskiego poety: „śmiech nasz dzisiejszy już nie może być śmiechem żywiołowym, czyli automatycznym – musi to być śmiech z premedytacją, humor stosowany na zimno i z powagą, musi to być najpoważniejsze zastosowanie śmiechu do naszej tragedii. […] Ten śmiech, dyktowany strasznymi koniecznościami, powinien by objąć nie tylko świat wrogów, ale przede wszystkim nas samych i w tym, co mamy najdroższego”. Tak, Hollender wyśmiewał nie tylko bezdusznych faszystów i durnych endeków, nie tylko obce mu frazesy, kołtuństwo, ciemnotę. To byłoby nazbyt proste, nie dość lecznicze. To był też śmiech przed lustrem, śmiech osobisty, szło bowiem o oblicze tak drogiego mu kraju, przez niego współtworzonego, z którym często nie mógł dojść do ładu, który tak bardzo lubił go oskarżać: „O zdradę narodowych znaków i sztandaru, / że o własnych rodakach pisał jadowicie, / że kochał innych więcej, niż swój własny naród”. Tak, Hollender-zdrajca, „rab Żydów i parszykonik”, „bydlak i zwierzę”. Polska Hollendera nie była Polską wygodną. Uwierała. Pismo, któremu oddawał część swojego życia, „Sygnały”, walczyło – o prawa mniejszości narodowościowych w Polsce, o godne warunki życia ubogich, o ograniczenie populizmu, o wyjście poza duszny partykularz nacjonalizmu. Hollender był człowiekiem krnąbrnym i walecznym. Faszyzm był dla niego tematem bodaj najważniejszym. Na swój sposób poeta był także katastrofistą, wszak à rebours: przeczuwał tragedię, ale ostrzegał przed nią i oswajał ją raczej jak Gałczyński, nie jak młodzi katastrofiści. Owszem, był to uśmiech do bardzo złej gry. Bo trzeba zacząć od siebie i zrozumieć antynomię własnego ducha. Starszy od Hollendera o sześć lat Gombrowicz pisał do argentyńskiego kolegi: „im bardziej toniesz w beznadziejności, tym bardziej powinieneś być DIONIZYJSKI”. Podstawowa higiena umysłu. Radosna moc życia. Jeśli grymas bólu wykrzywia twarz, trzeba dać mu odpór. Bo śmiech ocala. Bo śmiech prze-zwycięża.
PAWEŁ BEM
Skrócona wersja wstępu do książki: Tadeusz Hollender, Wiersze wybrane, Lublin, Wydawnictwo Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, 2022.
[1] T. Hollender, Poeta gorejący, „Sygnały” 1937 nr 25, s. 5.