Pisałem już o Maramuresz, wspominając liściarkę, starodawną postać paszy dla bydląt, z drzewnych gałązek. Teraz znowu o tej rumuńskiej krainie, w górach samego środka kontynentu, w mateczniku dawności, stronach jakby nietkniętych przez ostatnie dwieście lat rozbuchania techniki, szybkości komunikacji i kultury nadmiaru, w każdym razie tak się to jawiło przed dwudziestu laty, choć przecież tylko pod pobieżnym spojrzeniem, gdy trafiłem tam na chwilę; teraz zapewne jest to już „zagłębie” turystyczne w zachodnim stylu. Przypominam znowu obrazy stamtąd, bo właśnie dopiero co siwa kępa piołunu (Artemisia absinthium), a więc jednej z bylic – wśród zieloności roślin rosnących dookoła, gdy przechodziłem wydeptaną ogrodową ścieżką – podsunęła mi na myśl inne ich gatunki, a są ich setki; sam znam tylko kilka. Niektóre z tych gatunków Artemisia już w śródziemnomorskiej starożytności poświęcono właśnie Artemidzie, wspomożycielce w chorobach, zwłaszcza – opiekunce położnic. Gdy piszę tu o bylicach – ziołach i krzewach uzdrowicielskich, a czasem złowrogich – to na myśl przychodzą najbardziej znane, właśnie te, które mają bardzo stare i poruszające nazwy, i które kryją w sobie mądrość „starowieku”: absynt, czornobiel czyli czernobyl, estragon, piołun czyli palin, angielski old man, niemiecki Beifuss – ziele, co rośnie tuż „przy nodze”, ale i koi zmęczone stopy piechura.
W Maramuresz, w górskiej wsi Făget, czyli w miejscu z bukiem w nazwie (wkoło na wszystkie strony świata nieprzebrane, jeszcze, buczyny Karpat), gdzie w ogrodach stało kilkanaście stareńkich chałup, wiele już wtedy, w 2003, bez życia, a wiejska droga, którą obsiadły te domy, nie wiodła już nigdzie dalej, bo to był tutaj kraniec świata, więc w Făgecie widziałem krzyże i małe, krągłe i płaskie wieńce z gałązek bylicy bożego drzewka, Artemisia abrotanum – z młodych, jeszcze wiotkich gałązek, bo starsze są kruche i łamliwe. Wianuszki wyplatano, układając po okręgu wiele drobnych „pętli”, każda z koliście zawiniętej wiązki pędów; pętle zachodziły na siebie, przenikając się po sąsiedzku – dłuższy z dwu, sterczący koniec jednej wiązki „przebijał” otwór sąsiedniej.
Artemisia abrotanum to taka miotła, trochę wyprostowanych gałązek, a na nich szarawe listki, ponacinane w długie niteczki jak u koperku. Po prostu niepozorny szary wiecheć, ale to jednak bardzo mocne ziele – zapach ostry, korzenny – tak jakby owa szarość to były zmieszane wszystkie barwy świata. Krzyże i wieńce wieszali w Făget tamtejsi starzy ludzie, prawosławni, na św. Jana, zawsze w miejscach „przejścia”: na masywnych, wyrabianych z grubych pni węgarach bram do obejścia, na drzwiach chałup, wrotach stodół i obór. Boże drzewko, w krzyżach i wieńcach, strzegło bram, wrót i drzwi, ale nie przed chorobami, złym okiem czy od uroku, przed szkodą czy złą odmianą losu, ale, jak mi tam objaśniali, po prostu przed wtargnięciem szatana.
W zarosłych, niepielonych ogrodach w Făget, pod ścianami, między zagonami warzyw i ziół, wzdłuż solidnych drewnianych płotów stawianych jak przed wiekami, to znaczy ze sztachet łupanych z drzewnych kloców, widziałem kępy cynii, astrów, mietelnika, ślazówki turyngskiej i floksów, a jeszcze kosmosy, amaranty i drobne, białe chryzantemy z zielonkawym środkiem. Na zagonach stały laskonogie kapusty (nam taka kapusta z wysoką łodygą kojarzy się już tylko z brukselką), takie, których gdzie indziej w Europie od dawna się już nie pamięta, jeszcze – pasternak i inne „dwuletnie” korzenie, siane tu z nasion zebranych u siebie przy domu, a nie z nasion kupnych, w kolorowych torebkach firm ogrodniczych, i jeszcze ogrodowe łobody o czerwonawych listkach, branych na sałatę, i cząbry. Przy chałupach uderzające plamy barw dojrzałego lata: sterty dyń dla wieprzów, wszędzie kukurydza i po podwórkach domowe suszarnie na jej kolby, na kształt wąskich, ażurowych szaf, papryka w kopcach i w sznurach, schnąca przy ścianach i płotach, warkocze czerwonej cebuli i srebrnych czosnków, stosy białej i żółtej brukwi, czerwone karpackie kartofle i topinambur, o bulwach białych albo czerwonawych, wreszcie ciemnozielone, a potem szarobure konopie, i pełno wiązek szarozielonych, schnących ziół.
Na określenie bylicy bożego drzewka, z którego w Făget pleciono krzyże i koła, jest cała mnogość słów, na przykład piękny, twardo brzmiący skrót starogreckiego „abrotanon”, czyli brotan, a jeszcze wiele innych – choćby boże drzewko i drzewko jerozolimskie, i drzewko Panny Maryi, i niechworoszcz, dypont, i, niech na tym będzie koniec, czuprun i kudrawiec, bo to przecież krzaczek wiechciowaty.
Pod Făgetem natknąłem się na drewniane konstrukcje, których przeznaczenia zrazu nie pojąłem i wokół których kręciłem się wtedy i kręciłem, zaintrygowany. Były to mocne prostopadłościenne klatki albo wbite w ziemię ramy z trzech grubych bali, do tego zawsze gdzieś z górnej belki zwisał żelazny łańcuch z blaszanym lub parcianym siodełkiem, i jakieś korby, kliny? Dopiero gdy rzuciłem okiem do przerdzewiałego wiadra, które leżało przy jednej z tych konstrukcji, rozjaśniło mi w głowie: wiadro było pełne odrzuconych, bo zużytych albo popsutych – podków dla wołów, a te konstrukcje to były podciągi do kucia wołów, które trzeba przecież – zwierzęta tak ciężkie i pełne mocy – obezwładnić, unosząc je w powietrze, by w ogóle można się było zabierać do podkuwania. Bo tam, w Maramuresz, to była jeszcze epoka wołów, ich płowe pary widywałem stale, jak szły w bukowych jarzmach, czasem z górną belką wyścieloną dla miękkości baranicą. Przy orce w dwa woły, blisko pysków tych masywnych zwierząt kroczył zawsze pomocnik oracza, dobywając z siebie wokalizę, zaśpiew, bardzo wysokie tony pieśni poganiacza wołów.
W oborach trzyma się tam, tu i ówdzie, bawoły indyjskie – w środku Europy ich pokolenia pracują już od półtora tysiąca lat – czysto czarne, o lśniącej skórze, bawoły, których śmietana jest tak tłusta i gęsta, że odstałą kroi się nożem, przed położeniem na chleb. Częstowany tą śmietaną, odkrawałem sobie pajdę z ogromnego, wypiekanego raz na tydzień w kopulastych piecach chlebowych, dość płaskiego bochna, który dociskałem do mostka – chleb ustawiony na sztorc do piersi – lewą, daleko wyciągniętą ręką, i chleb, otwarty nożem, pachniał całą powierzchnią odcinanego od macierzy plastra.
JAKUB DOLATOWSKI