fbpx
HOME
Jakub Dolatowski

Brotan we wsi Făget

Pisałem już o Maramuresz, wspominając liściarkę, starodawną postać paszy dla bydląt, z drzewnych gałązek. Teraz znowu o tej rumuńskiej krainie, w górach samego środka kontynentu, w mateczniku dawności, stronach jakby nietkniętych przez ostatnie dwieście lat rozbuchania techniki, szybkości komunikacji i kultury nadmiaru, w każdym razie tak się to jawiło przed dwudziestu laty, choć przecież tylko pod pobieżnym spojrzeniem, gdy trafiłem tam na chwilę; teraz zapewne jest to już „zagłębie” turystyczne w zachodnim stylu. Przypominam znowu obrazy stamtąd, bo właśnie dopiero co siwa kępa piołunu (Artemisia absinthium), a więc jednej z bylic – wśród zieloności roślin rosnących dookoła, gdy przechodziłem wydeptaną ogrodową ścieżką – podsunęła mi na myśl inne ich gatunki, a są ich setki; sam znam tylko kilka. Niektóre z tych gatunków Artemisia już w śródziemnomorskiej starożytności poświęcono właśnie Artemidzie, wspomożycielce w chorobach, zwłaszcza – opiekunce położnic. Gdy piszę tu o bylicach – ziołach i krzewach uzdrowicielskich, a czasem złowrogich – to na myśl przychodzą najbardziej znane, właśnie te, które mają bardzo stare i poruszające nazwy, i które kryją w sobie mądrość „starowieku”: absynt, czornobiel czyli czernobyl, estragon, piołun czyli palin, angielski old man, niemiecki Beifuss – ziele, co rośnie tuż „przy nodze”, ale i koi zmęczone stopy piechura.

W Maramuresz, w górskiej wsi Făget, czyli w miejscu z bukiem w nazwie (wkoło na wszystkie strony świata nieprzebrane, jeszcze, buczyny Karpat), gdzie w ogrodach stało kilkanaście stareńkich chałup, wiele już wtedy, w 2003, bez życia, a wiejska droga, którą obsiadły te domy, nie wiodła już nigdzie dalej, bo to był tutaj kraniec świata, więc w Făgecie widziałem krzyże i małe, krągłe i płaskie wieńce z gałązek bylicy bożego drzewka, Artemisia abrotanum – z młodych, jeszcze wiotkich gałązek, bo starsze są kruche i łamliwe. Wianuszki wyplatano, układając po okręgu wiele drobnych „pętli”, każda z koliście zawiniętej wiązki pędów; pętle zachodziły na siebie, przenikając się po sąsiedzku – dłuższy z dwu, sterczący koniec jednej wiązki „przebijał” otwór sąsiedniej.

Liść brotanu

Artemisia abrotanum to taka miotła, trochę wyprostowanych gałązek, a na nich szarawe listki, ponacinane w długie niteczki jak u koperku. Po prostu niepozorny szary wiecheć, ale to jednak bardzo mocne ziele – zapach ostry, korzenny – tak jakby owa szarość to były zmieszane wszystkie barwy świata. Krzyże i wieńce wieszali w Făget tamtejsi starzy ludzie, prawosławni, na św. Jana, zawsze w miejscach „przejścia”: na masywnych, wyrabianych z grubych pni węgarach bram do obejścia, na drzwiach chałup, wrotach stodół i obór. Boże drzewko, w krzyżach i wieńcach, strzegło bram, wrót i drzwi, ale nie przed chorobami, złym okiem czy od uroku, przed szkodą czy złą odmianą losu, ale, jak mi tam objaśniali, po prostu przed wtargnięciem szatana.

W zarosłych, niepielonych ogrodach w Făget, pod ścianami, między zagonami warzyw i ziół, wzdłuż solidnych drewnianych płotów stawianych jak przed wiekami, to znaczy ze sztachet łupanych z drzewnych kloców, widziałem kępy cynii, astrów, mietelnika, ślazówki turyngskiej i floksów, a jeszcze kosmosy, amaranty i drobne, białe chryzantemy z zielonkawym środkiem. Na zagonach stały laskonogie kapusty (nam taka kapusta z wysoką łodygą kojarzy się już tylko z brukselką), takie, których gdzie indziej w Europie od dawna się już nie pamięta, jeszcze – pasternak i inne „dwuletnie” korzenie, siane tu z nasion zebranych u siebie przy domu, a nie z nasion kupnych, w kolorowych torebkach firm ogrodniczych, i jeszcze ogrodowe łobody o czerwonawych listkach, branych na sałatę, i cząbry. Przy chałupach uderzające plamy barw dojrzałego lata: sterty dyń dla wieprzów, wszędzie kukurydza i po podwórkach domowe suszarnie na jej kolby, na kształt wąskich, ażurowych szaf, papryka w kopcach i w sznurach, schnąca przy ścianach i płotach, warkocze czerwonej cebuli i srebrnych czosnków, stosy białej i żółtej brukwi, czerwone karpackie kartofle i topinambur, o bulwach białych albo czerwonawych, wreszcie ciemnozielone, a potem szarobure konopie, i pełno wiązek szarozielonych, schnących ziół.

Na określenie bylicy bożego drzewka, z którego w Făget pleciono krzyże i koła, jest cała mnogość słów, na przykład piękny, twardo brzmiący skrót starogreckiego „abrotanon”, czyli brotan, a jeszcze wiele innych – choćby boże drzewko i drzewko jerozolimskie, i drzewko Panny Maryi, i niechworoszcz, dypont, i, niech na tym będzie koniec, czuprun i kudrawiec, bo to przecież krzaczek wiechciowaty.

Pod Făgetem natknąłem się na drewniane konstrukcje, których przeznaczenia zrazu nie pojąłem i wokół których kręciłem się wtedy i kręciłem, zaintrygowany. Były to mocne prostopadłościenne klatki albo wbite w ziemię ramy z trzech grubych bali, do tego zawsze gdzieś z górnej belki zwisał żelazny łańcuch z blaszanym lub parcianym siodełkiem, i jakieś korby, kliny? Dopiero gdy rzuciłem okiem do przerdzewiałego wiadra, które leżało przy jednej z tych konstrukcji, rozjaśniło mi w głowie: wiadro było pełne odrzuconych, bo zużytych albo popsutych – podków dla wołów, a te konstrukcje to były podciągi do kucia wołów, które trzeba przecież – zwierzęta tak ciężkie i pełne mocy – obezwładnić, unosząc je w powietrze, by w ogóle można się było zabierać do podkuwania. Bo tam, w Maramuresz, to była jeszcze epoka wołów, ich płowe pary widywałem stale, jak szły w bukowych jarzmach, czasem z górną belką wyścieloną dla miękkości baranicą. Przy orce w dwa woły, blisko pysków tych masywnych zwierząt kroczył zawsze pomocnik oracza, dobywając z siebie wokalizę, zaśpiew, bardzo wysokie tony pieśni poganiacza wołów.

Podkowy dla wołu, z Maramuresz; blisko kryjówki Jerzego Stempowskiego z pierwszej wojennej zimy, jak uchodził

W oborach trzyma się tam, tu i ówdzie, bawoły indyjskie – w środku Europy ich pokolenia pracują już od półtora tysiąca lat – czysto czarne, o lśniącej skórze, bawoły, których śmietana jest tak tłusta i gęsta, że odstałą kroi się nożem, przed położeniem na chleb. Częstowany tą śmietaną, odkrawałem sobie pajdę z ogromnego, wypiekanego raz na tydzień w kopulastych piecach chlebowych, dość płaskiego bochna, który dociskałem do mostka – chleb ustawiony na sztorc do piersi – lewą, daleko wyciągniętą ręką, i chleb, otwarty nożem, pachniał całą powierzchnią odcinanego od macierzy plastra.

JAKUB DOLATOWSKI

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek