Szanowny Panie Redaktorze,
Maurycego Palety, prześwietnego malarza, nie muszę Panu przedstawiać, wszak brawurowy owoc jego talentu, w postaci geometrycznego portretu Montaigne’a, zdobi poddasze Pańskiej redakcji. Ród, z którego wywodzi się mistrz Paleta, od dziesięcioleci przynosi chlubę nie tylko naszemu miastu, toteż udając się do niego z wizytą, odczuwałem zrozumiały respekt.
Wizyta moja była służbowa (mam na myśli, rzecz jasna, służbę sztuce). Otóż zostałem posłany przez redakcję magazynu kulturalnego „Paletą i piórem”, by przeprowadzić wywiad z artystą. Trzeba Panu wiedzieć, Panie Redaktorze, że jestem wielkim miłośnikiem malarstwa, toteż perspektywa pogłębionej rozmowy o arkanach sztuk plastycznych sprawiła, że skrzydła wyrosły mi u stóp niczym Hermesowi i pokonując przestrzeń chyżym lotem, rychło znalazłem się przed domem, a raczej szlacheckim dworkiem, mistrza Palety.
Przyjęła mnie pani Pulcheria Palecina, żona artysty, on sam bowiem pochłonięty był właśnie kończeniem swego kolejnego dzieła, co w największej tajemnicy zdradziła mi pani Palecina, znana kolekcjonerka ceramiki. Biegłością w tej dziedzinie, nawet teoretyczną, nie mogę się poszczycić, toteż gdy gospodyni rozłożyła na stole porcelanową zastawę z początku XX wieku, ręcznie malowaną, mogłem jedynie oniemieć z zachwytu – co też niezwłocznie uczyniłem. Moje milczenie zachęciło zacną damę do tego, by uświadomić mi, jak świetna przeszłość drzemie w przedmiotach, które miałem w zasięgu wzroku – a miałem ich, Panie Redaktorze, niemało: inkrustowany kością słoniową kredens Simmlerowski; płótna mistrza Palety sąsiadujące z oprawionymi w złocone ramy dziełami jego pradziada, Emanuela Palety Starego; fotele z czasów bitwy pod Grunwaldem, a może tylko z czasów Matejki – sam już nie wiem, bo od tej świetności tak mi się zakręciło w głowie, że nawet łyk herbaty z Cejlonu i kęs kruchego jak ludzkie życie ciasteczka, spoczywającego na bezcennej porcelanie, nie pomógł, i po chwili – nieświadom towarzyskiej kompromitacji – spałem już snem głębokim.
Obudził mnie głos gospodyni, która nie zważając na nagły spadek mojej uwagi, kontynuowała opowieść:
– A ta wspaniała komoda pamięta jeszcze XIX wiek – rzekła, czule głaszcząc mebel, i dodała z całkowitą powagą: – Była na świecie, gdy mnie nie było, i zostanie, kiedy mnie nie będzie, a ja jestem po to, by przekazać ją następnym pokoleniom.
Na te słowa zerwałem się, Panie Redaktorze, na równe nogi – niefortunnie zrzucając na podłogę stuletni talerzyk. Gromy padające z oczu Paleciny ścigały mnie aż do mosiężnych drzwi, które sforsowałem w okamgnieniu, uciekając z prędkością, jakiej sam Hermes mógłby mi pozazdrościć.
Sądzi Pan, że tak mnie przestraszyła rozbita na kawałki porcelana? Bynajmniej, Panie Redaktorze. Przeraziła mnie myśl, że stworzony na wzór boski człowiek – mogąc sięgać, gdzie wzrok nie sięga, i łamać, czego rozum nie złamie (że się tak górnolotnie wyrażę) – woli spędzić życie, służąc własnej komodzie.
FANTAZJANO z chyżymi piętami