Szanowny Panie Redaktorze,
jakkolwiek odżywiam się głównie pierogami z serem i owsianką, nie gardzę kuchnią wykwintną. Toteż kiedy Sylwester Edycjusz, mój nowy wydawca, zaprosił mnie do restauracji „Giovanni”, aby omówić kilka szczegółowych kwestii związanych z edycją mojej najnowszej książki, przystałem na to z ochotą.
Książka, o jakiej mieliśmy rozmawiać, jest subtelnym studium, któremu poświęciłem ostatnie miesiące mojego ascetycznego życia i któremu nadałem tytuł Obrazy przemijającego świata na przykładzie „Trzydziestu sześciu widoków góry Fudżi” Katsushiki Hokusaia. Notabene jeden z tych zjawiskowych widoków, Surugadai w Edo,ujrzałem niedawno – ku mojemu zachwytowi – w Księdze Przyjaciół, gdzie towarzyszył arcyciekawym rozważaniom o szlachetnej sztuce drzeworytu. Tajniki niezrównanego warsztatu Hokusaia zgłębiam właśnie w moim studium, którego wszakże nie zdołałem jeszcze ukończyć, albowiem wciąż nie mogę znaleźć pointy dorównującej barwnością talentowi tego słynnego pejzażysty (przyznaję, wyznaczyłem przed sobą taki niedosiężny cel, jestem bowiem wyznawcą zasady: „mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił” i wierzę, że cel – jakimś cudem – okaże się dosiężny).
Kiedy zasiadłem do stolika z moim nowym przyjacielem – wielkim miłośnikiem literatury pięknej – podeszła do nas młoda kelnerka z kartą dań, która (karta, nie kelnerka, rzecz jasna) na moment przesłoniła nam inne lektury. Nie tylko zamiłowanie do sztuki japońskiej łączy mnie – jak się okazało – z Sylwestrem Edycjuszem, ale także upodobanie do kaczki z pieczonymi jabłkami (choć nie tak często zdarza mi się jadać kaczkę, częściej: pieczone jabłka). Gdy jednak, ciesząc się na myśl o bliskiej uczcie, zamówiliśmy dwie porcje ulubionego dania, usłyszeliśmy od kelnerki:
– Kaczki nie ma. Ale jest ośmiornica.
Panie Redaktorze: ośmiornica zamiast kaczki?! Czy wyobraża mnie Pan sobie z ośmiornicą w brzuchu? Ten niedorzeczny pomysł natychmiast odrzuciłem, choć mój przyjaciel nie wydawał się równie wstrząśnięty i uznał, że owoce morza to całkiem niezły pomysł na elegancki obiad, skoro więc nie ma kaczki, a ośmiornica nie budzi mojego entuzjazmu, to może zamówimy – tu spojrzał w kartę dań – łososia z groszkiem.
– Łososia też nie ma – zaserwowała w odpowiedzi kelnerka, a jej oryginalny akcent uczynił tę wiadomość nieco łatwiejszą do przyjęcia. – Ale są raki.
Raki! Raków nie jadam z zasady. Zapytałem zatem – z niknącą nadzieją – o widniejącą w menu pieczoną doradę z dzikim brokułem (wiedział Pan o istnieniu dzikich brokułów?).
– Dorada by się znalazła – powiedziała życzliwie – ale odradzam. Ma tyle ości, że sama jej nigdy nie zamawiam. Za to mamy dobry kotlet schabowy z młodą kapustą – dodała triumfalnie.
Młodą kapustę, Panie Redaktorze, mogę zjeść w każdej chwili, ale nie kotlet schabowy. Kotlet schabowy powoduje uwiąd sił twórczych – a potrzebowałem czegoś wręcz przeciwnego.
Skoro nie mogliśmy mieć kaczki, łososia ani dorady z dzikim brokułem, a na ośmiornicę, raki ani kotleta żaden z nas nie miał specjalnej ochoty, postanowiliśmy nie zatrzymywać dłużej naszych myśli przy gastronomii, tylko zająć je tematami szlachetniejszymi, zwłaszcza że do naszych uszu zaczęły dolatywać dźwięki Bagateli a-mol „Dla Elizy”, które płynęły z sąsiedniej sali, gdzie przy fortepianie zasiadł nieziemskiej szczupłości pianista. Cudowna muzyka Beethovena przeniosła mnie na wyżyny, z których nie widać już było kuchennych garnków, za to całkiem wyraźnie wyłonił się widok – a nawet trzydzieści sześć widoków – na górę Fudżi. Myśl moja – niesiona dźwiękami fortepianowej miniatury – poszybowała do XIX-wiecznej Japonii, gdzie na ulicach Edo (dziś znanego jako Tokio) mistrz Hokusai sprzedawał swoje rękodzieła. Myśli mojego przyjaciela – jak mogłem wnosić z błogiego wyrazu jego twarzy – uniosły go w równie odległe rejony. Po Bagateli a-moll, którą nakarmiliśmy nasze dusze w ramach przystawki, pianista zaserwował danie główne: IX Symfonię Beethovena! Takiego szczęścia nawet się nie spodziewałem! Szczególnie w restauracji. Niepowstrzymana fala muzyki zalała nas bez reszty, a my poddaliśmy się jej z rozkoszą, zanurzając się w miękkich fotelach i zapominając o bożym świecie. Toteż gdy wyłoniła się nagle przede mną rumiana i okrągła jak tarcza księżyca twarz osobnika, którego cała postać miała kształt kuli, byłem przekonany, że to sam Budda zstąpił z góry Fudżi.
Okazało się, że był to Alojzy Baryłka, szef tutejszej kuchni, który przyszedł nam oznajmić – a szeroki uśmiech na jego obliczu zdradzał duże zadowolenie – że właśnie przywieziono świeżego łososia, więc naszemu życzeniu może stać się zadość.
Kiedy Alojzy Baryłka obwieszczał nam swoją dobrą nowinę, pod palcami smukłego pianisty rozbrzmiewały ostatnie takty finałowej Ody do radości. Ucztę, Panie Redaktorze, mieliśmy już za sobą – i żaden łosoś nie mógł się z nią równać. Żeby jednak nie odsyłać szefa kuchni z niczym, zamówiliśmy deser, pozostawiając jego wybór pomysłowości Baryłki. Baryłka oddalił się z tajemniczą miną, a po chwili podano nam – nalewkę gruszkową.
Panie Redaktorze, cóż to była za nalewka! Wróciwszy do domu, poczułem taki przypływ sił twórczych, że w ciągu kwadransa ukończyłem moje dzieło o Hokusaiu – wieńcząc je nader wyrafinowaną pointą. Co ja mówię – pięcioma pointami! Niedosiężny cel – za sprawą niewinnej nalewki na gruszkach – stał się dosiężny, i to pięciokrotnie! Dla takiego eliksiru, Panie Redaktorze, gotów byłbym nawet zjeść ośmiornicę!
Fantazjano, amator gruszek – i drzeworytów japońskich